niedziela, 21 listopada 2010

Mikołaj Bugajak - Dziwne Dźwięki I Niepojęte Czyny(2010)


Fanom instrumentalnego hip-hopu Noon'a przedstawiać nie trzeba. Jednak już fanom jazzu należy przedstawić Mikołaja Bugajakę. Na początku, jeszcze przed wydaniem płyty zastanawiało mnie nieco co skłoniło artystę do zaniechania swego pseudonimu artystycznego i wydania płyty pod własnym nazwiskiem. Sprawa stała się jednak całkowicie jasna po wysłuchaniu materiału. Muzyka zawarta na debiucie Mikołaja jest bowiem kompletnie różna od tego do czego nas przyzwyczaił pod pseudonimem.

Nie są to oczywiście skrajnie różne muzyczne bieguny gdyż już na ostatniej płycie pt.”Pewne sekwencje” wyraźnie pokazywał swoje jazzowe ciągoty. Wtedy jednak było to poniekąd ograniczone, a bezpieczne granice wyznaczała artystyczna wolność oraz konwencyjna żonglerka. Tutaj natomiast materiał zostaje całościowo ubrany w dobrze skrojony garnitur o szerokiej nazwie minimal jazz. Klimatycznie płyta odpowiada okresowi w jakim się ukazuje. Melancholijne, instrumentalne jesienne kolaże dźwięków. Krótka pocztówka dźwiękowa, która trwa jedynie ułamek czasu który trwać powinna.

Już na początku obcowania z płytą zostajemy nieco ukierunkowani do jej odbioru poprzez okładkę która nieco parafrazuje motyw z wielu okładek jazzowej wytwórni ECM. Muzyka niemal ascetyczna, uboga w środki wyrazu samplowanych żywych instrumentów( na płycie pojawia się bowiem jeden dźwięk syntetyczny).

Jest to album dobry do chwilowej zadumy, zatrzymania w pędzie, jednak szybko się przejada i staje się męczący. Dla odbiorców dotychczasowej twórczości pana Bugajaka materiał stanie się ścianą nie do przejścia. Watro jednak pamiętać, że artysta nie porzuca swego hip-hopowego królestwa a jedynie postanawia wyrazić tę najwrażliwszą część swojej duszy w odpowiedni muzykowi sposób.

L.U.C. - Pyykycykytypff(2010)


Łukasz Rostowski, znany jako L.U.C. po raz kolejny stawia fanów przed trudnym zadaniem, jakim jest zapamiętanie tytułu jego nowej płyty. I choć nazwy „Haelucenogenoklektyzm” nie da się przebić, to i tak staniemy przed nie lada wyzwaniem wypowiadając ją. Na płycie „Pyykycykytypff” raper po raz kolejny porusza się w konceptualnej przestrzeni łączenia sztuk. Podobnie jak na „Planet LUC” wartości wizualne współgrać mają z fonicznym odbiorem dzieła.

Od strony muzycznej, najnowszemu dziełu najbliżej do kolarzy dźwiękowych z „39-89”. Jest to jednak porównanie jedynie poglądowe, gdyż nowy materiał tworzy nową jakość w polskim hip – hopie. Dzięki temu krążkowi, muzyka zaczyna wykraczać poza ramy gatunku i subtelnie łączy się z trip-hopem, oraz nacechowaną ciemnymi ambientowymi wstawkami elektroniką. Na album składają się dwie płyty. Jedna, to właściwe utwory. Druga zaś, to ich wersje bez wokalu. Abstrahując od werbalnego poziomu odbioru tej sztuki, krążek drugi jest genialnym kawałkiem instrumentalnego hip-hopu z trip-hopowymi aspiracjami, który świetnie sprawdziłby się również, jako samodzielne wydawnictwo.

Atmosfera całego wydawnictwa jest ściśle określona od samego początku. Od samego wejścia w nasze uszy trafiają ciężkie, mroczne i niemal duszne kompozycje, których kręgosłupem staje się potężny bas oraz beat box. Wszytko to wsparte przez oszczędnie przemyconą elektronikę oraz hipnotyczne wokalizy. Cała ta oprawa pozostaje jednak ilustracją dla samego rapera, który w gąszczu wersów rozpościera przed słuchaczem wspaniały świat opowieści, o tematyce zarówno aktualnej( jak choćby walka o krzyż) jak i uniwersalnej.

Podsumowując, L.U.C. Nagrywając sam tą płytę wykonał kawał solidnej roboty. Muzyka za którą stoi oprawa graficzna z konceptualnym kontekstem całości dzieła. Tym krążkiem artysta umacnia swoją pozycje jednego z najciekawszych twórców młodego pokolenia i dla mnie pozostaje artystą numer jeden polskiej awangardy.

Shearwater - The Golden Archipelago(2010)


Zaczynając recenzję tej płyty pragnę odnieść się do myśli autorytetu w dziedzinie muzyki i przytoczyć fragment tekstu nieodżałowanego Tomasza Beksińskiego opublikowanego na łamach „Tylko Rocka” w listopadzie 1991. Odnosi się on do słów w piosenkach i do dużej komercjalizacji tychże tekstów: „ są z premedytacją preparowane przez wykonawców do osiągnięcia określonego efektu. (…) Na pewno jest tak w przypadku piosenek pisanych wyłącznie w celach komercyjnych. Jednakże wielu prawdziwych artystów, serio traktujących swoje powołanie, pragnie nam coś przekazać nie tylko za pomocą muzyki”

O ten właśnie przekaz chodzi. Dzieje się w przypadku najnowszego dzieła Shearwater pt.”The Golden Archipelago”. Płyta która odniosła duży sukces artystyczny jest swoistym drogowskazem. Artyści z powołaniem pragną zwrócić uwagę ludzi na kierunek w jakim podąża matka ziemia. Płyta jest pewnym konceptem ściśle połączonych ze sobą i przenikających się puzzli ukazujących nieciekawy obraz ginące planety.

Od strony muzycznej jest to świetnie wyważony indie rock. Jednak słuchając materiału, w którym każda minuta obfituje w subtelne smaczki, trudno się oprzeć wrażeniu jakoby muzycy chcieli wyjść poza ramy gatunku. Jesteśmy świadkami świetnego wypośrodkowania nastroju i tępa. Z jednej strony rockowe riffy, z drugiej zaś spokojne akustyczne granie momentami wzbogacone dźwiękami orkiestry. A wszystko to spięte klamrą charakterystycznego głosu wokalisty Jonathana Meiburg'a oraz zaangażowanych tekstów.

Trzecią sztuką, która gra tu ważną rolę jest fotografia. Piękna, oddająca klimat okładka, a ponadto poligrafia zawierająca pokaźną książeczkę, w której to oprócz tekstów znajdziemy mnóstwo urokliwych zdjęć natury. Płytę polecam miłośnikom indie dźwięków, ale i ludziom lubiącym muzykę zaangażowaną tworzoną przez „prawdziwych artystów”.

Tricky - Warszawa(Palladium) - 04.11.2010

Postać absolutnie precedensowa. Artysta, który nie zwracając uwagi na mody robi swoje, i świetnie mu to wychodzi. Jeden z założycieli kultowego Massive Attack powraca ( ostatnio na Opener Festival 2010) do polski na trzy klubowe koncerty. Trasę rozpoczął 4 listopada w warszawskim klubie Palladium i od razu zaczarował publiczność. Jeden z najlepszych klubowych koncertów roku.

Dawno nie byłem na koncercie, który rozpoczął by się punktualnie. Równo o 20 na scenę wkroczyli muzycy Tricky'ego. Od początku spełnili oczekiwania publiczności. Ciężki bas, świetna perkusja i eteryczny głos wokalisty, który jak zwykle niezwykle ekspresywnie wyśpiewywał swoje utwory. Na scenie wspomagała go, uczestnicząca również w nagraniach, świetnie dysponowana Franky Riley. Jak już wspomniałem, występ był częścią trasy promującej najnowsze wydawnictwo pana trip – hopu pt: ”Mixed Race”. Jednak, ku uciesze publiczności nowe utwory nie zdominowały koncertowej setlisty,a jedynie przeplatały się z dobrze osłuchanym, starszym materiałem.

Pod względem muzycznym i wykonawczym zdarzyło się kilka zgrzytów ,jednak jest to efektem spontaniczności artysty na scenie. Widać, że show tworzy na żywo będąc jednocześnie wokalistą oraz dyrygentem zespołu wydającym ciągłe dyspozycje. Warto tu również wspomnieć o miłych gestach jakie Tricky wykonał w stronę polskich fanów. Nie zadzierając nosa wykazał się rzadko spotykaną w artystycznym światku normalnością i zszedł ze sceny by przespacerować się między fanami. Ponadto podczas trwania coveru utworu grupy Motorhead pt; „Ace of Spades” zaprosił na scenę ogromną liczbę fanów i bawił się razem z nimi w takt muzyki granej nieustannie przez zespół.

Tego wieczoru usłyszeliśmy przekrój twórczości. Od numerów z pierwszych płyt, które spokojnym tempem wytworzyły niesamowity, duszny klimat. Do tych szybszych, nieco tanecznych (świetnie zagrany „Puppy Toy”, śpiewany do jednego mikrofonu). Na zakończenie całości, otrzymaliśmy świetne ponad dziesięciominutowe wykonanie utworu „Vent”, który na płycie trawa około trzech minut. Brawurowe, i bardzo energetyczne spowodowało, że publiczność jeszcze długo po zejściu artystów ze sceny próbowała sprowadzić ich z powrotem, niestety bez skutecznie. Koncert trwał jednak niecałe dwie godziny, co w dzisiejszych realiach pozwala nasycenie . A biorąc pod uwagę, częste wizyty artysty, możemy się spodziewać, że przy okazji kolejnej płyty zapowiadanej na przyszły rok artysta również odwiedzi nasz kraj.

środa, 20 października 2010

Tricky - Mixed Race(2010)



Oj­ciec trip - hopu prze­mó­wił, po raz dzie­wią­ty. Bo, kto bar­dziej za­słu­gu­je na to miano, jeśli nie on. To wła­śnie Ad­rian Thaws, obok ta­kich grup jak Mas­si­ve At­tack (któ­rej był człon­kiem) i Por­ti­she­ad, jest jed­nym z naj­bar­dziej za­słu­żo­nych przed­sta­wi­cie­li ga­tun­ku.

Tric­ky w swej ka­rie­rze mie­wał gor­sze mo­men­ty, jed­nak chude lata ofi­cjal­nie mi­nę­ły. Po do­brym „Know­le West Boy” przy­szedł czas na po­wrót do szczy­to­wej formy. Al­bu­mem „Mixed Race” Tric­ky udo­wad­nia, że wciąż jest nie­za­stą­pio­ny. Z nie­cier­pli­wo­ścią ocze­ku­ję pre­zen­ta­cji nowej płyty na li­sto­pa­do­wym kon­cer­cie ar­ty­sty w War­sza­wie.

Re­cen­zen­ci za­czę­li opi­sy­wa­nie no­we­go al­bu­mu od okre­śle­nia „ta­necz­ny”. Jest to jed­nak ocena wiel­ce prze­sa­dzo­na, chyba, że na za­cho­dzie tań­czy się w spo­wol­nio­nym tem­pie. Nowy ma­te­riał, po­dob­nie jak ten wcze­śniej­szy ma mrocz­ny, dusz­ny kli­mat. Ca­łość opie­ra się na moc­nym krę­go­słu­pie ma­syw­ne­go bri­sto­lo­we­go bitu, od­po­wied­nio pod­bi­te­go przez dud­nią­cy w gło­śni­kach bas. Jed­nak jak sama nazwa al­bu­mu wska­zu­je, nowy krą­żek miał być czymś na kształt skrzy­żo­wa­nia kul­tur, ja­kie­go na wła­snej skó­rze do­świad­czył ar­ty­sta. Udało się uzy­skać ten efekt dzię­ki dużej róż­no­rod­no­ści wo­ka­lu oraz roz­ma­itym do­dat­kom jakie fun­du­je nam płyta.

Tak oto przez sek­cję ryt­micz­ną prze­dzie­ra­ją się różne dźwię­ki: od kla­wi­szy, przez orien­tal­ne in­stru­men­ty stru­no­we do jaz­zo­wej trąb­ki i gi­ta­ry. Warto po­wie­dzieć, że gi­ta­ra od­gry­wa tu bodaj naj­więk­szą in­stru­men­tal­ną rolę. Jako przy­kład wy­star­czy podać choć­by chwy­tli­wą za­gryw­kę nio­są­cą cały ka­wa­łek „King­ston Logic”, czy nieco agre­swyw­ny riff w „Mur­der We­apon” brzmią­cy ni­czym z Pulp Fic­tion. Rów­nie cie­ka­wie sy­tu­acja przed­sta­wia się w war­stwie wo­kal­nej. Oprócz świet­nie dys­po­no­wa­ne­go Tric­kie­go usły­szy­my śpiew rodem z Indii, nieco gang­ster­skie na­wij­ki, oraz nie­sa­mo­wi­ty głos ja­maj­skiej diwy Terry Lynn.

Pły­nie ta mu­zy­ka, cie­sząc ucho. I tak do­cho­dzi­my do je­dy­ne­go zgrzy­tu, który dla mnie jest nie do przej­ścia. Otóż ca­łość ma­te­ria­łu tu za­war­te­go to nie­speł­na trzy­dzie­ści pięć minut. Przy tak wy­so­kim po­zio­mie al­bu­mu czuję ogrom­ny nie­do­syt. Jed­nak po cichu liczę na to, że forma nie prze­mi­nie i już mo­że­my wy­pa­try­wać ko­lej­nej pe­reł­ki, od tego jakże płod­ne­go ar­ty­sty.

Hurts - Happines(2010)


De­biu­tanc­ka płyta ze­spo­łu Hurts jest we­dług mnie nie­zbi­tym do­wo­dem na ab­so­lut­ną ko­mer­cja­li­za­cję prze­my­słu mu­zycz­ne­go. Wi­dzi­my tu od­zwier­cie­dle­nie pew­nej po­sta­wy prze­cięt­ne­go pol­skie­go słu­cha­cza. Fala pro­mo­cji, która za­la­ła nasz kraj w związ­ku z tym krąż­kiem, była ogrom­na. Po­ka­zu­je to z jaką ła­two­ścią - za po­mo­cą od­po­wied­nich środ­ków prze­ka­zu - można ma­ni­pu­lo­wać ma­sa­mi i stwo­rzyć gwiaz­dę. Czyli jak w pięk­nym opa­ko­wa­niu sprze­dać wszyst­ko.

Ten krót­ki wstęp to tylko ogól­na re­flek­sja, która nie można kłaść się cie­niem na resz­tę re­cen­zji. Muszę oddać mu­zy­ce co jej, gdyż ma­te­riał nie jest po­raż­ką w peł­nej roz­cią­gło­ści. Na pły­cie „Hap­pi­ness” do­sta­je­my bo­wiem do­brze skro­jo­ny, prze­my­śla­ny do cna syn­th­pop w dosyć sza­rym od­cie­niu. Jed­nak z przy­kro­ścią stwier­dzam, że in­no­wa­cyj­ność tej mu­zy­ki oscy­lu­je nie­bez­piecz­nie w gra­ni­cach zera. Pro­ste, me­lo­dyj­ne aż do bólu pod­kła­dy, wspar­te cie­ka­wym brzmie­nio­wo wo­ka­lem snu­ją­cym miał­kie zwrot­ki o ni­czym - to nie za wiele jak na „naj­go­ręt­szy de­biut roku”.

Pa­no­wie od­nie­śli suk­ces, gdyż ska­za­ła ich nań wy­rocz­nia zwana BBC. I wła­śnie gdyby nie ta po­cząt­ko­wa glo­ry­fi­ka­cja ma­te­ria­łu, mógł­by on paść na inny, może bar­dziej po­dat­ny grunt, a tak - pa­no­wie za­gosz­czą w roz­gło­śniach na czas jakiś, co chwi­lę przy­po­mi­na­jąc o sobie nowym te­le­dy­skiem. Jed­nak mi­łość pu­blicz­no­ści prze­mi­ja szyb­ko, a by ją za­trzy­mać, trze­ba po­ka­zać coś wię­cej niż śred­niej ja­ko­ści de­biut.

La­en­tra­da - Odzew Zza



Twór­czość La­en­tra­dy to in­te­re­su­ją­ca mu­zy­ką, z którą warto się za­po­znać. Ze­spół z Ra­wi­cza jest udzia­łem dwóch panów: Kuby Chmie­lar­czy­ka i To­ma­sza Dzi­kow­skie­go.

Pa­no­wie ofi­cjal­nie ist­nie­ją od 2004 roku i po­wo­li bu­du­ją swoją po­zy­cję na ro­dzi­mej sce­nie. W 2008 roku za­de­biu­to­wa­li krąż­kiem "Po­li­gon do­świad­czal­ny". Na­to­miast w maju tego roku świa­tło dzien­ne uj­rza­ło ko­lej­ne wy­daw­nic­two wy­da­ne wła­snym na­kła­dem "Odzew zza".

Mu­zy­kę tego mło­de­go ze­spo­łu z Ra­wi­cza można by przy­po­rząd­ko­wać jako al­ter­na­tyw­ny post rock, choć nie jest to takie oczy­wi­ste. Więk­szość grup po­ru­sza­ją­cych się w tej sty­li­sty­ce opie­ra się na dłu­gich za­mglo­nych gi­ta­ro­wych wy­ciecz­kach, czę­sto jest to mu­zy­ka łatwa w od­bio­rze. Jeśli cho­dzi zaś o La­en­tra­dę sy­tu­acja ma się ina­czej. To wy­ma­ga­ją­ce od słu­cha­cza sku­pie­nia sto­sun­ko­wo krót­kie ko­la­że dźwię­ko­we, w któ­rych gosz­czą za­rów­no dźwię­ki gitar i per­ku­sji przy­pró­szo­ne elek­tro­ni­ką, ale i rów­nież różne od­gło­sy, jak na przy­kład uja­da­nie psów czy gra po­zy­tyw­ki.

Trwa­ją­ca je­dy­nie pół go­dzi­ny płyta, która roz­po­czy­na się spo­koj­nie, jest pełna unie­sień i spad­ków. Nie czyni jej to jed­nak nie­spój­ną. Choć mu­zy­ka opie­ra się głów­nie na im­pro­wi­za­cji, to utwo­ry, które płyn­nie prze­cho­dzą jeden w drugi, two­rzą spój­ną ca­łość, która z po­wo­dze­niem mo­gła­by być jed­nym utwo­rem. Są tu chwi­le oni­rycz­ne, ty­po­wo po­ście­lo­we przy­wo­dzą­ce na myśl do­ko­na­nia grupy New Cen­tu­ry Clas­sics, jed­nak mie­sza­ją się one z moc­niej­szy­mi, nio­są­cy­mi ze sobą nutkę nie­po­ko­ju, zry­wa­mi. Mo­men­ta­mi, jak na przy­kład w "krwa­wi­cy z uszu 8" do­sta­je­my dia­log z hor­ro­ru, który prze­cho­dzi w mrocz­ny gi­ta­ro­wy ja­zgot. Dobry po­mysł, dobre wy­ko­na­nie, wy­daw­nic­two ar­ty­stycz­nie przy­dat­ne.

wtorek, 21 września 2010

Off Festiwal - 5-8.08.2010. - Katowice(Dolina 3 Stawów)

To już piąta edycja OFF Festiwalu. I mimo tego, że impreza wciąż rozwija się i rośnie w siłę jest nadal małym wydarzeniem w porównaniu do choćby Coke Live Music Festival czy Heineken Opener. Trzeba jednak przyznać, że tak nieduża skala wychodzi festivalowi na dobre. Zarówno na polu namiotowym jak i na terenie koncertowym było nad wyraz czysto i schludnie. Organizacyjnie, były rzecz jasna pewne niedociągnięcia ( po drugim dniu skończyły się opaski zezwalające na przebywanie na polu namiotowym) jednak widać, że organizatorzy co w ich mocy by impreza była jak najbardziej przyjazna fanom.

Muszę przyznać, że koncertowa obfitość tegorocznej edycji imponowała.. Choć koncerty w większości były dosyć krótkie (od pół godziny do około godziny) to dzięki temu fanom dane było zapoznać się z dużą liczbą młodych stażem, acz nader obiecujących wykonawców. Opisanie wszystkich koncertów byłoby istną niemożliwością, dlatego postanowiłem z każdego dnia wybrać po jednym występie polskiej, i jednym zagranicznej kapeli.

Dzień pierwszy
Zacząłem od nieznanego mi wcześniej polskiego składu o nazwie Potty Umbrellas. Pierwszy zespół na głównej, mbankowej scenie i od razu miłe zaskoczenie. Doświadczeni muzycy występujący również w innych polskich kapelach, jak np.:”Something like Elvis” ( zespół również występował na festiwalu) czy Tissura Ani. Panowie dali około półgodzinny występ z muzyką niemalże sztandarową dla Katowickiego Off'a. Gitarowe granie, przyozdobione jazzowym feelingiem oparte na soczystych riffach i transowym zacięciu. Do tego dodajmy, świetny, przyjacielski wręcz kontakt z publicznością która, choć w niewielkiej liczbie, sumiennie oklaskiwała młody skład.

Niestety, co stwierdzam ze wstydem za polską publiczność, mało było fanów chętnie chodzących na występy młodych kapel. Tu jako przykład mogę podać zespół St. James Hotel na których występie stawiło się zaledwie około 30 osób. Fakt ten nieco dziwi, gdyż całemu wydarzeniu przyświeca idea promowania młodej, niezależnej twórczości. Przy założeniu, że odwiedzający dolinę trzech stawów ludzie mają otwarte umysły i są gotowi na nowe doznania, tak małe liczba słuchaczy była dla mnie sporym zaskoczeniem.

Kolejnym występ dnia pierwszego był absolutną pomyłką. The Horrors, jedni z headlinerów całego wydarzenia. Przez recenzentów okrzyknięci następcami My Bloody Valentine ze względu na ich specyficzny gitarowy zgiełk. Tego wieczora jednak kompletnie nie udźwignęli ciężaru jaki spoczął na ich barkach. Występ rozpoczął się od męcząco długiego dostrajania instrumentów i sprawdzania mikrofonu. Później było już tylko gorzej. Flegmatyczny wokal, źle nagłośnione gitary i nudna linia basu sprawiły iż koncert zlał się w jedną, zdającą się nie mieć końca, męczarnie. Z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że był to najgorszy koncert jaki widziałem ostatnimi czasy. Moje niezadowolenie zdawali się potwierdzać migrujący spod sceny fani. Taki występ mógłby mieć powodzenie na przykład na Openerowej scenie Tent, jednak nie był godzien głównej sceny alternatywnego Off'a.

Dzień Drugi
Sobota była zdecydowanie bardziej udana. Po ulewnej nocy wyszło słońce, a z zalewu koncertów ( St. James Hotel, Manescape, 3Moonboys, Plum, Pustki, Tides From Nebula, Pink Freud, Muchy, Mouse On Mars, Tunng, Hey, Mew, Dinosaur Jr.) aż trudno było wybrać najciekawsze wydarznie dnia.

Jako najlepszy polski występ tego dnia wybrałem niespełna czterdziestopięciominutowe słuchowisko polskiej kapeli post-metalowej Tides From Nebula. Uważam jednak, że oficjalna szufladka post-metal jest mało adekwatna i mało mówiąca. Odwołując się do wypowiedzi Dawida Szczęsnego z grupy Niwea :”znamy zbyt dużo muzyki(...) nie powstają już nowe rzeczy wynikające z braku świadomości(...) cała muzyka jest post-”. W takim razie jak określić to co robi to warszawskie trio? Jest to instrumentalny art- metal z progresywnymi zapędami i dużym ładunkiem emocjonalnym.

Zespół jak na tak mały dorobek wydawniczy (debiut w 2009 roku, zapowiedź drugiej płyty jeszcze w 2010) zebrał pod sceną eksperymentalną imponująco dużą liczbę fanów. Oprócz osłuchanych już numerów koncert został spięty klamrą premierowego materiału, jeden nowy numer na sam początek i jeden zamykający występ. Jeśli chodzi o aspekt wykonawczy to Ci młodzi muzycy pokazali klasę. Wzorowo wykonane numery okraszone improwizacyjnym luzem kupiły publiczność która po każdym kawałku wybuchała burzą oklasków. Brawa za skromność, uśmiech i naturalność. Wróżę tej kapeli świetlaną przyszłość.

Jeśli chodzi o zagranicznych wykonawców sprawa jest prosta. Zespół Tunng zgarnął wszytko jeśli chodzi o uznanie publiczności. Konkurencja nie była jednak zbyt duża. Kiepski występ headlinerów z Dinosaur Jr. (część sprzętu kapeli zaginął podczas transportu) i nudny występ duńskiego Mew otworzył Tunng drogę po laur pierwszeństwa.

Miałem jednak pewne wątpliwości co to ich występu. Po kilkukrotnym przesłuchaniu płyty miałem wątpliwości czy uwzględnić ich w swoich festiwalowych planach. To co wykonują w studiu jednak ma się nijak to tego co możemy usłyszeć na koncercie. Zamiast miałkich kołysanek, które w garze z napisem folk nie wyróżniają się niczym specjalnym dostaliśmy piękny, żywiołowy koncert. Tutaj oprócz stricte folkowych melodii wyraźnie słychać inspiracje muzyką elektroniczną, do tego dodajmy świetną pracę ciężko brzmiącej sekcji rytmicznej. I tak oto z sennych popiołów odradza się koncertowo piękny feniks wesołego folkowego grania. Świetna atmosfera panująca pod sceną mimo deszczu udzieliła się muzykom a koncert zakończył się ogromem braw.

Dzień Trzeci

Tu postanowiłem opisać jedynie finalny koncert, długo wyczekiwanej gwiazdy, mianowicie Flaming Lips.

Zabierając się za relacjonowanie koncertu Flaming Lips trzeba zacząć od rzeczy podstawowej. Mianowicie, należy oddzielić grubą krechą wizualną, czysto estetyczną stronę koncertu od jego wartości muzycznej. Zacznę od pierwszego podmiotu tego wielopoziomowego „show”. Użyłem tu słowa show nie bez powodu, bowiem występ tych czterech muzyków był najbardziej spektakularnym wydarzeniem artystycznym jakie kiedykolwiek miałem okazję widzieć.

Rozpoczęcie koncertu wyjściem na sceną spomiędzy nóg wyświetlonej na telebimie kobiety, bieg po uniesionych rękach publiki w wielkiej plastikowej kuli, istne tsunami wielokolorowego konfetti i różnych wielkości balonów, laserowe pokazy, nadmuchiwane postacie i wreszcie pokaz sztucznych ogni. Podobało się to publiczności, która jak zahipnotyzowana dała się wciągnąć we wspomniany show. Przyznam, że sztukę tak zwanego mydlenia oczu, a w zasadzie uszu panowie z Oklahomy opanowali do perfekcji. Osobiście jednak jestem zdania, że takie nieco cyrkowe zabiegi potrzebne są jedynie gdy muzyka nie broni się sama.

I w ten właśnie sposób dochodzimy do drugiej wspomnianej na początku wartości. Muzyka jaką grają Ci amerykańscy Pink Floyd (tym mianem okrzyknęli ich dziennikarze) obok porywających momentów skondensowanego hałasu ma w sobie dużo spokoju a wręcz melancholii. Tego zaś wieczoru wokalista, a zarazem głównodowodzący Wayne Coyne nie zawahał się przed ryzykowną żonglerką nastrojów. Tak ot, czadowe rockowe tyrady z odpowiednim przytupem sprawdziły się idealnie, natomiast spokojniejsze fragmenty obroniła cała sceniczna otoczka i wesoła atmosfera która dzięki niej powstała.

Nie oznacza to bynajmniej, że koncert pod względem wykonawczym był kiepski. Nie, wręcz przeciwnie zaskoczyła mnie duża precyzja zarówno instrumentalna jak i wokalna, jaką zaprezentowali Ci alternatywni weterani. Jednak gdyby wykonać tu podstawowe matematyczne działanie i od całości odjąć owy sceniczny image, koncert z oceny celującej z plusem spadł by do mocnej czwórki.

piątek, 17 września 2010

Robotobibok - Instytut Las


Wiem. Tym tekstem nie dosięgnę szczytu oryginalności. Nie jest to również płyta najnowsza. Co więcej, w tempie rozwoju muzyki free jazzowej są to dosyć odległe czasy. Jednak w zgiełku, który wokół siebie wytworzyła grupa Pink Freud nie możemy zapominać o tych najbardziej zasłużonych. O tych którzy budując podwalinę, wkopali kamień węgielny pod sukces tej młodej muzyki w naszym kraju. Teraz gdy z niecierpliwością czekamy na kolejne dokonania 100nki czy nowe projekty Mazolewskiego pragnę uświadomić nieuświadomionych, ponieważ płyta nieistniejącej już grupy Robotobibok wykracza poza rejestr oczywistych klasyfikacji.

Bardziej zorientowani mogą powiedzieć, że w końcu Robotobibok tak do końca nie przepadł w czeluściach przemysłu fonograficznego. Kontynuacją tradycji a bardziej pewnej improwizatorskiej myśli przewodniej jest założone przez dwóch muzyków macierzystej formacji grupa Mikrokolektyw. Panowie Jakub Suchar i Artur Majewski zadebiutowali w osławionej na cały świat jazzowej oficynie Delmark Records, warto wspomnieć że są to pierwsi muzycy z europy mający taką możliwość.Patrząc na listę naszych rodzimych jazzmanów jest to wyczyn godny podziwu. Mnie jako polaka ten fakt napawa dumą. Chodź jest ich niewielu to polscy artyści wciąż są dostrzegani w wielkim świecie.

Jednak wróćmy do już nieistniejącej, rozwiązanej oficjalnie w 2008 roku grupy Robotobibok. Jak chociaż cząstkowo określić ich styl, by nie było to krzywdzące dla samej muzyki? Myślę, że samo określenie jazz mija się z celem. Oczywiście, mamy tu momenty które złudnie wprowadzają nas w przekonanie, że muzyka te podobna jest do wielu free jazzowych kapel wyrosłych ostatnimi laty na naszym podwórku. Jednak nie trzeba długo czekać by zrozumieć, że klasyczne free jest tylko jedną ze stron fuzji muzycznej której jesteśmy świadkami.


Mamy tu zarówno szarpane gitarowe uniesienia, przeplatane sumienną pracą trąbki jak i elektroniczne piski które w połączeniu z nerwem żywych instrumentów wprowadzają nieco psychodeliczny klimat. I o ile do tej pory wszystko możemy podpisać pod jazz to kolejne nawałnice dźwięków pchają ten materiał bardziej w stronę trip-jazzu i elektroniki podsyconej basowymi wyżynami. Dużo tu dźwięków na myśl przywodzących kosmiczne wyprawy i swawole zabawy z syntezatorami. Są one w prawdzie przemycane w niewielkich dawkach jednak wyraźnie odczuwalne dla słuchaczy.

Może to i dobrze, że grupa zawiesiła działalność. Po wydaniu trzeciej płyty, w oryginalnym składzie nastąpiły personalne roszady które nieco odmieniły oblicze grupy. I choć największe koncertowe sukcesy miały miejsce właśnie w nowym składzie to panowie zapuszczając się na tereny ogólnie pojętego post-rocka zaczęli odbiegać od pierwotnego założenia. A tak dzięki możliwością wydawniczym dostajemy świadectwo nieskrępowanej zabawy dźwiękiem, które zachwycać będzie kolejne pokolenia muzycznych poszukiwaczy.

poniedziałek, 6 września 2010

Tauron Festival - 27.08.2010 Katowice (Kopalnia)

Swoją festivalową podróż rozpocząłem na dużej scenie. Koncert Three Trapped Tigers stał się dla mnie objawieniem całego wydarzenia. Trzech młodych chłopaków grających skrzyżowanie połamanej elektroniki opartej na najlepszych wzorcach gatunku, gigantach z wytwórni Warp ( takich jak Apex Twin) ze świetne wyczutym free jazzem. Na ich przykładzie widać, że język chodź bardzo by chciał nie jest w stanie nadążyć za muzyką. Brzmienie tej młodej grupy, która na swoim kącie ma zaledwie kilka Ep'ek jest trudne do zdefiniowania, ale również i powtórzenia. Przyznam, że pierwszy raz słyszałem tak oryginale połączenie. Co ciekawe mimo ciężkiego klimatu i dość jazgotliwych dźwięków muzycy wciągu trwania swojego występu przyciągnęli pod dużą scenę niebywale dużą liczbę fanów. I choć grali przy dziennym świetle to nie przeszkadzało im to w wywarciu ogromnego wrażenia na zebranych fanach.

Kolejnym wykonawcą na wspomnianej dużej Live Stage był norweski skład Jaga Jazzist. Jeżeli prowadziłbym ranking najlepszych koncertów tego lata, to ten występ znalazła by się z pewnością w pierwszej dziesiątce. Z kilkominutowym opóźnieniem na scenę wszedł dziesięcioosobowy zespół- orkiestra. Od samego początku publiczność została zaatakowana gęstą dźwiękową masą. Chaos kontrolowany, przyjemna kakofonia którą zafundowali zauroczyła zebranych. Tak pełne brzmienie grupa zawdzięcza ogromnej liczbie instrumentów na scenie. Począwszy całkowitej podstawy czyli kilku gitar, perkusji i klawiszy przez sekcję dętą ( saksofon, puzon, tuba, trąbka), przeszkadzajki oraz flety na wibrafonie, syntezatorach i elektronicznym decku kończąc.

Scena ozdobiona obrazkami z okładki najnowszej płyty od początku sugerowała że usłyszymy numery głównie z wydanego w 2010 roku albumu „One-Armed Bandit”.Tak łasnie się stało. Jedynymi numerami które pochodziły z wcześniejszego albumu były otwierający „All I Know Is Tonight „ oraz „Oslo Skyline” zapowiedziany jako „Katowice Skyline”. Trzeba również wspomnieć o wspaniałym kontakcie z publicznością. Do roli komunikatora zespół – publika został wyznaczony perkusista Martin Horntveth, który co i raz przemawiał do uraczonej publiczności.

Występem zamykającym dużą scenę w piątek był live act grupy Bonobo, jednego z najpopularniejszych zespołów ze stajni Ninja Tune, która w tym roku obchodzi swoje dwudziestolecie. Grupa najczęściej daje koncerty oparte głównie na dj'skich popisach. Tego wieczoru DJ był oczywiście na miejscu, występ jednak opierał się na brzmieniu żywych instrumentów co sprawiło, że koncert był magicznym widowiskiem.

Rozpoczęli utworami „Kiara” i „Kong” z najnowszej płyty. Po reakcji tłumu dało się zauważyć, że byli najbardziej oczekiwaną gwiazdą pierwszego dnia festivalu. Ku uciesze fanów i zgodnie z przewidywaniami nowy materiał wypełnił większość koncertowego czasu. Oprócz instrumentalnych numerów otrzymaliśmy również kawał dobrego wokalu od świetnie dysponowanej tego wieczoru Andrey Triany. „Eyesdown”, „The Keeper” czy „Stay The Same” powaliły publiczność na kolana. Przyznam, że najnowsza płyta nie była moim faworytem jednak po wysłuchaniu koncertowych wersji przekonałem się, że zespół jest ciągle w świetnej formie.

Nie obyło się również bez przypomnienia wcześniejszych albumów takich jak „Dial M For Monkey” czy „Days To Come”. Tak więc oprócz promocji świeżego materiału powiało również duchem niedawnej przeszłości. Świetnie wykonane „Ketto”oraz brawurowo kończące występ „Transmission 94” były nie lada perełkami. Usłyszeliśmy również hitowe „Days To Come” z Trianą na wokalu, przyznam że utwór podniósł temperaturę tego dość chłodnego wieczora. Cały wystąp trwał około półtora godziny i wprowadził publiczność w spokojny oniryczny klimat. I tylko częste wybuchy oklasków wyprowadzały z transu wielu rozmarzonych widzów.

Koncert Finałowy
Ostatni dzień upłynął pod znakiem koncertu finałowego. Guillermo Herren, szerzej znany z projektu Prefuse 73 wystąpił w towarzystwie AUKSO tyskiej orkiestry. (Opis w ulotce festivalowej brzmiał następująco:”próba połączenia(...) elektronicznego hip-hopu, tkwiącego korzeniami w zimnych zdehumanizowanych brzmieniach syntetycznego funku lat 80- tych i kameralistyki”. Jak się jednak okazało próba zakończona jedynie połowicznym sukcesem. Oczywiście, koncert był nader udany jednak oparty głównie na symfonicznych dźwiękach, a wspomnianej elektroniki przemyconej przez Prefuse'a było jak na lekarstwo.) Wydarzenie było kameralne również ze względu na ilość obecnych fanów. W porównaniu z ogromem publiczności obecnej przez dwa główne dni Katowickiego wydarzenia, ilość słuchaczy w niedziele była jedynie mały ułamkiem całości. Warto również wspomnieć, że oprócz „zwykłych” fanów w tłumie można było wypatrzeć również artystów którzy poprzedniego dnia grali swoje koncerty, między innymi Gonjasufi czy zespół Dub Mafia.

Występ rozpoczął się z lekkim poślizgiem, jednak zaostrzyło to jedynie apetyt zebranych. A to ze względu na to, iż występ był pewnego rodzaju niewiadomą. Jedynie ze wspomnianego opisu w ulotce można było wnioskować co usłyszymy, gdyż przedsięwzięcie jest na razie projekt jedynie koncertowy, a płyta z materiałem ma się dopiero ukazać. Już po pierwszych dźwiękach stało się jasne, że tego wieczora muzyka będzie zapuszczać się w spokojne, senne rejony. Ledwo słyszalne trzaski, sprzężenia i elektroniczne przygrywki oparte na ambientowym założeniu stanowiły jedynie minimalistyczne tło dla smyczkowych czarodziei pod batutą Marka Mosia. Niepodważalnie najważniejszą rolę tego wieczoru odegrała ta niewielka orkiestra z Tych. Od początku bezbłędnie prowadziła dźwiękową narrację i precyzyjnie operowała nastrojem. Od delikatnych, długich dźwięków w stylu Jóhanna Jóhannssona. Po cięte, urywane i dynamiczniejsze, które podszyte mrocznymi wstawkami Prefusa wywoływały ciarki na plecach.

Mimo że, koncert trwał około półtora godziny cała publiczność niczym jedno ciało, bezszelestnie chłonęła nawet najsubtelniejsze dźwięki sowicie oklaskując wszystkie utwory. Na sali dało się wyczuć tę magiczną nić porozumienia artysta- odbiorca. Po występie zaskoczeni tak ciepłym przyjęciem artyści kilkanaście razy żegnali się z publicznością. Owy wieczór był absolutnie świetnym zwieńczeniem jednego z najciekawszych elektronicznych festivali w europie.

Open'er Heineken Festival 2010 - 1-4.07.2010,Gdynia( Babie Doły)

Dzień Pierwszy
Moja openerowa opowieść zaczyna się pierwszego lipca, od niespodzianki organizacyjnej jaką był brak festiwalowych autobusów w dniu otwarcia pola namiotowego. Alter art, który uznany jest za najlepszego organizatora imprez masowych w Polsce pokpił sprawę i poskąpił kilku autobusów dla najbardziej wytrwałych fanów muzyki. Później również nie obyło się bez wpadek. Drugiego lipca liczba osób z biletami przerosła najśmielsze oczekiwania władz imprezy i Ci polegli wpuszczając ludzi bez uprzedniego wydania im opasek. Ponadto były również, jak co roku problemy z dostawami wody oraz prądu na polu namiotowym. Tym razem organizatorzy jednak tłumaczyli owe przerwy w dostawie problemami ze strony miasta Gdyni. Jednak największym błędem logistycznym tegorocznej imprezy było ustawienie scen ( Tent Stage został ustawiony po przeciwnej, skrajnej stronie względem Main Stage) Ze względu, na pokrywający się line-up fani byli zmuszeni do szaleńczych biegów przez nierówne pole lotniska Kosakowo co prowadziło do licznych kontuzji. Jednak na tym kończy się nie tak długa lista nieudogodnień.

W tym roku swoją muzyczną ucztę rozpocząłem od koncertu Łaki Łan na głównej scenie. Występ był bardzo słabo nagłośniony. Przez prawie całe show bardzo słabo było słychać wokal Paprodziada. Dźwięk zanikał i gubił się w bezwietrznej przestrzeni. Możemy to oczywiście zrzucić na garb pierwszego koncertu i zwyczajowych poprawek akustycznych. Jednak biorąc pod uwagę to, iż dźwięk testowany był już dzień przed rozpoczęciem, taka sytuacja nie powinna mieć miejsca. Mimo tej akustycznej wpadki koncert nie wypadł najgorzej. Duża liczba widzów świadczy o rosnącej popularności tej jednej z ciekawszych grup na polskim rynku fonograficznym. Usłyszeliśmy tu zarówno nowe, szykowane na trzeci album, kompozycje, jak i dobrze znane i uwielbiane numery takie jak „Big Baton” czy „Galeon”. Energia była, niepodważalnie, uważam jednak, że otwarta przestrzeń nie jest żywiołem chłopaków z Łąki Łan, gdyż zdecydowanie lepiej te wesołe owady wypadają na koncertach halowych.

Kolejnym występem jaki dane mi było zobaczyć tego wieczoru był występ Kiev Office na scenie młodych talentów. Tu również zebrało się niespodziewanie wielu słuchaczy. Młoda trójmiejska kapela, która ma na swoim kącie wydawniczym jedynie debiut długogrający pt” Jest taka opcja”, spisała się nad wyraz dobrze. Trójka muzyków, często porównywana z legendarnym Sonic Youth uraczyła nas około godzinnym surowym rockowym graniem o lekkim prgresywnym zabarwieniu. Co ważne u tak młodej kapeli, na scenie panowała luźna i niczym nieskrępowana, rodzinna wręcz atmosfera która zaowocowała świetnym i co ważne wolnym od instrumentalnych potknięć występem.

Co by nie mówić pierwszy dzień Gdyńskiego festiwalu upłynął pod znakiem oczekiwania na Peral Jam. Wcześniej jednak, na Main stage zobaczyliśmy występ pana Bena Harpera z jego Relentless 7 który wzorowo rozgrzał, oczekującą na gwiazdę wieczoru, publiczność. W tym miejscu warto również wspomnieć, że grupa grupa tego charyzmatycznego muzyka jest supportem Eddie'ego i spółki na całej trasie. Panowie dali bardzo dobry koncert dając publiczności okazję do osłuchania się z ich najnowszym materiałem. Po dosyć długim, półtoragodzinnym występie publiczność nie ruszyła się z miejsc, wszysy oczekiwali niekwestionowanego wydarzenia numer jeden: Pearl Jam w Polsce.

Punkt 22 na scenie pojawili się muzycy. Publiczność oszalała. Zaczęli ostro, od mocnego uderzenia, co udzieliło się licznemu audytorium. Wielkie pogo i ciągłe brutalne przepychanki ogarnęły widownie. Sytuacja stała się bardzo napięta. Rządni krwi, oraz lekko podchmieleni widzowie pragnęli jak najszybciej przebić się pod samą scenę. Ci natomiast bardziej spokojni próbowali za wszelką cenę wydostać się z piekła jakie w kilka sekund rozpętało się pod główną sceną. I tu na pomoc przyszedł sam Eddie Vedder. Wokalista pełnym empatii apelem skłonił publikę do odsunięcia się od sceny („Policzę do trzech, a wy się odsuniecie. Tu przy samych barierkach stoi mnóstwo młodych kobiet, nie chcemy żeby stała się im krzywda”) i do zaprzestania „zamieszek” ( „please stop ocean shit this evening”/ „dajmy spokój tym masowym ruchom tego wieczoru”). Od tego momentu, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszyscy zebrani zaprzestali agresywnych ruchów i dali się porwać mocy muzyki w absolutnym spokoju. Jako ciekawostkę warto tu powiedzieć o tym, że dzień wcześniej minęła dziesiąta rocznica śmierci 9 fanów na koncercie Pearl Jam na Festiwalu Roskilde. To po trosze tłumaczy przesadną troskę o bezpieczeństwo. Nie podważa to jednak faktu, że przez to wytworzyła się genialna więź między muzykami a publicznością. Myślę że to właśnie dzięki tej posłuszności dane nam było usłyszeć na Babich Dołach nie tylko utwory z dziewiątego, najnowszego albumu pt. „Backspacer” ,ale również największe przeboje grupy takie jak : „Jeremy”,”Alive” Given to Fly” czy „Even Flow”. Pod względem wykonania utworów oraz kontaktu wokalisty z publicznością nie można mieć żadnych obiekcji. Dzięki wyjątkowo dobrej znajomości tekstów niemalże każdy utwór wyśpiewywany był głośno i wyraźnie przez polską publiczność. Ponadto były momenty w których to tłum zaczął przejmować inicjatywę mrucząc własne melodie. Muzycy szybko wczuli się w klimat i stworzyli swobodne jamowanie w którym słuchacze stali się dodatkowym instrumentem.
Na koniec występu Eddie obowiązkowo cisnął o scenę gitarą oraz podziękował za wyjątkowy wieczór. I choć w relacji dziennikarza Gazety Wyborczej koncert był zaledwie dobry to ja stawiam go na pierwszy miejscu w plebiscycie na najlepszy show Haineken Opener Festival 2010.

Po tym wspaniałych dwóch godzinach, niemal sprintem udałem się na końcówkę koncertu Tricky'ego który w tym samym czasie grał pod namiotem umiejscowionym niewyobrażalnie daleko od sceny głównej. Zdążyłem jedynie na bisy, jednak z relacji tam zebranych wiem, że było czego żałować. Tricky, jeden z prekursorów trip-hopu i jeden z założycieli Massive Attack dał świetny występ podczas którego w stanie upojenia narkotykowego często wychodził do publiczności a nawet stworzył i dyrygował własne pogo. Po wszystkim natomiast zgodził się na spotkanie z fanami. Wyszedł do ludzi, rozdawał autografy oraz robił sobie zdjęcia z głodnymi bezpośredniego kontaktu fanatykami jego muzyki.

Jako zwieńczenie pierwszego dnia pełnego emocji dnia wystąpił kolektyw Groove Armada. Muzycy dobrze już znani openerowej publiczności odegrali świetny taneczny set, na równym poziomie. Przyznam że spodziewałem się po nich nieco więcej, jednak po tak dobrym muzycznie dniu ciężko było zadowolić tak podsycony apetyt. Uważam jednak że było to godne ukoronowanie koncertowego drugiego lipca.

Dzień Drugi
Drugi dzień rozpocząłem patriotycznie, występem płockiej formacji Lao Che. Panowie prezentowali w dużej mierze utwory z najnowszego krążka „Prąd Stały/Prąd zmienny” (recenzję płyty możecie przeczytać tutaj) sporadycznie przeplatane utworami z płyt „Gospel” i „Powstanie Warszawskie”. Muszę przyznać, że wiele razy widziałem tą grupę na żywo i openerowy koncert oceniam bardzo nisko. Był on kiepskim przedstawieniem się zagranicznej publiczności która tak licznie w tym roku najechała Babie Doły. Za dużo było tu elektronicznych zabaw a za mało żywiołowości do której przyzwyczajali nas panowie z Płocka.

Jako drugi tego dnia występ zaplanowałem koncert Psio Crew na scenie World. Zespół beskidzkich górali bezpretensjonalnie łączących rdzenne góralskie pieśni z muzyką taneczną znany jest ze świetnych występów na żywo. I tym razem nasi weseli górale nie zawiedli. Kolejny raz publiczność dopisała, zarówno polska jak i duża rzesza zagranicznych słuchaczy świetnie bawiła się, pląsając i śpiewając pod sceną. Podczas półtoragodzinnego występu skład z Bielska-Białej zaprezentował zarówno kompozycje z drugiej, nadchodzącej płyty jak i większość numerów z świetnie przyjętego debiutu pt.”Szumi Jawor Soundsystem” ( recenzja oraz utwory dostępne tutaj). W tym miejscu trzeba wspomnieć o świetnej dyspozycji głównego wokalisty grupy który pokazał swoją wszechstronność. I tak obok wspomnianych góralskich przyśpiewek usłyszeliśmy go zarówno w numerach stricte rockowych, jak i hip i trip hopowoych. Mocnym punktem ich programu były również pokazy beat boxu oraz brakdance'a które rozgrzały publiczność do czerwoności.

O 22.00 przyszedł czas na jedną z wisienek na openerowym torcie, jednego z headlinerów imprezy, mianowicie Massive Attack. Jednak koncert w porównaniu z tym sprzed dwóch lat był zaledwie przeciętny. Ten sam pomysł na scenografię, przesadzone nagłośnienie która z łatwością przyprawiało o ból głowy, oraz nudne koncertowe przedstawienie nowego krążka. Płyta tak uboga w gitary dobra jest do miłego lulania w domowym zaciszu, jednak nie jest mocnym punktem koncertowej setlisty. Oczywiście, usłyszeliśmy tu również znane i lubiane „Teradrop” czy „Angel”.Jednak muzycy siląc się na oryginalność pozmieniali aranżacje wielu znanych utworów co nieco zdziwiło zebrany tak licznie tłum fanów, oraz wprowadziło pewien chaos i dezorientację. Były oczywiście i mocne strony występu. Bardzo dobre wykonanie „Girl I Love You” ze świetnym udziałem onirycznego Horace'a Andy'ego oraz mocno gitarowe „Mezzanine „ pokazały przebłysk geniuszu bristolczyków.

Jednak te dwa wykonania nie były wstanie uratować występu. Dużym minusem był czas trwania koncertu. Niespełna godzinny występ zwieńczony jednym bisem ( „Karmacoma” w nieco innej wersji niż na płycie). Tak mała dawka trip hopowego grania nie była wstanie zaspokoić narastającego przez dwa lata apetytu. Przykro mi to stwierdzić, gdyż od zawsze byłem wielkim fanem tego kolektywu, jednak występ był niegodny zajęcia głównej sceny w najlepszym festwalowym czasie.

Zwieńczeniem drugiego dnia koncertowych uniesień był kiepsko nagłośniony koncert grupy Cypress Hill. Panowie prezentowali głównie numery z ostatniego studyjnego krążka pt. „Rise Up”. I choć pojawiły się również starsze piosenki a nawet cover utworu grupy Rage Against The Machine to uważam że, setlista powinna wyglądać na tym występie nieco inaczej. Więcej osłuchanych szlagierów mniej promocji nowej płyty. Dużym plusem tego występu byli sami muzycy i ich zachowanie. Luz i pewna nonszalancja ukazywały doświadczenie grupy i wprowadziły genialny, ciepły klimat w tą dosyć chłodną piątkową noc.

Dzień Trzeci

Zaraz po otwierającym dużą scenę dnia trzeciego koncercie, L.U.C udzielił wywiad portalowi Cgm.pl. Na pytanie Artura Rawicza: „Jak otwiera się główną scenę?” Łukasz Rostowski odpowiedział następująco: „ Dostałem taki kluczyk, wziąłem i otworzyłem”. Otworzył, i to nie byle jak. Większą część występu zajęły utwory z ostatniego studyjnego albumu pt. „Planeta L.U.C.”. Oprócz tego usłyszeliśmy jeden utwór z wcześniejszego „Haelucenogenoklektyzm: Przypowieść O Zagubieniu W Przestrzeni” pt.”Porwano Ludzi Z Miasta Stumostów”. Choć materiał był mało zróżnicowany to występ pokazał prawdziwą klasą artysty. Kto był kiedyś na koncercie L.U.C 'a wie, że oprócz muzyki i nader wyszukanej konferansjerki możemy się po nim spodziewać dużej dawki dystansu i szczerego śmiechu jaki wywołuje swoimi wymyślonymi historiami. Tak było również tym razem. Oprócz ponad półtoragodzinnej podróży do wyimaginowanej krainy Witu wysłuchaliśmy kilku wesołych opowieści m.in. o wesołych bakteriach w Bałtyku czy spotkaniu z Mariuszem Pudziankowskim. Fakt jest faktem, że występ był dla zagranicznych słuchaczy jedynie zbitką nieznanych im wyrazów wypowiadanych w morderczym tępię. Jednak podejście muzyków do grania i atmosfera jaką wytworzyli pod główną sceną Gdyńskiego wydarzenia bez wątpienia dała się odczuć wszystkim, nie tylko polskim widzom.

Po krótkiej przerwie organizacyjnej, wiążącej się z zainstalowaniem instrumentów na scenę wyszli muzycy Skunk Anansie. Zespół- legenda powrócił na scenę po wielu latach przerwy. Przyznam, że nadspodziewanie wielu openerowiczów wyczekiwało tego koncertu. Pola wokół Main stage wypełniły się szczelnie fanami mocnego rocka z początku lat 90. Po tak długiej przerwie wykonawczej miałem pewne obawy co do formy zarówno instrumentalistów jak i liderki, żywiołowej Skin. Obawiałem się, że czas mógł zabić w niej to dzikie zwierze które niegdyś wychodziło z niej podczas żywych występów. Jednak nic bardziej mylnego, odniosłem nawet wrażenie ,że okres jaki upłynął od ostatniej regularnej trasy grupy tylko zaostrzył ich apetyt. Wspomniana Skin była tego popołudnia niekwestionowaną gwiazdą. Świetnie dysponowana wokalnie krążyła po scenie niczym lwica w klatce. Ponadto kilka razy wychodziła do ludzi oraz rzucała się na fale nadal czysto śpiewając. Genialna gra instrumentalna plus nieokiełzana wokalista sprawiały że koncert na długo zostanie w pamięci fanów. Jeśli chodzi o setlistę muzycy prezentowali przekrój swojej kariery, związany z wydanym ostatnio „Smashes & Trashes ” będącym zbiorem najlepszych piosenek zespołu. Usłyszeliśmy również nowe utwory przygotowane właśnie na to wydawnictwo. Grupa już zapowiedziała że niebawem wchodzą do studia z nowym materiałem. Po tym koncercie moje oczekiwania co do nowego materiału wzrosły stokrotnie.

Ze względu na osobiste nieoczekiwane wydarzenia dnia trzeciego udało mi się zobaczyć jeszcze tylko jeden występ na który szedłem z dużą nadzieją. Występujący na World Stage Bester Quartet wyklarował się istniejącego wcześniej The Cracow Klezmer Band. Nie liczyłem na to, by muzyka jazzowa o zabarwieniu klezmerskim znalazła duże audytorium wśród publiczności lgnącej do headlinerów z Kasabian grających w tym czasie na Main Stage. Tym większe było moje zdziwienie gdy dotarłem po scenę. Pole zasiane siedzącymi fanami spokojniejszego grania aż wrzało w oczekiwanie na muzyków. Koncert rozpoczął się trochę po wyznaczonym czasie ( planowo muzycy mieli rozpocząć o 22.30). Zniecierpliwiona, międzynarodowa co warto zaznaczyć publiczność ciepło przyjęła panów z Krakowa. Występ zajął wszystkich bez reszty. Subtelne jazzowe zagrywki silnie naznaczone kulturą żydowską były świetną odskocznią od otaczającego jazgotu hałaśliwych gitar i syntezatorów. Świetna gra instrumentalna została doceniona a muzycy co jakiś czas byli nagradzani sowitymi falami oklasków. Patrząc na tak duże zainteresowanie tego typu muzyką uważam, że organizatorzy powinni w kolejnych latach pomyśleć o utworzeniu specjalnego namiotu w którym to fani znajdowali by ukojenie w spokojnych dźwiękach jazzu. W prawdzie scena Alter Space gości zazwyczaj wiele projektów tego typu to oprócz muzyki można w niej oglądać filmy oraz różnego rodzaju performence. Moim zdaniem utworzenie jeszcze jednego namiotu podniosło by tylko range festiwalu.

Dzień Czwarty
Czwarty, i ostatni dzień muzycznych uniesień opiewał w dwa najbardziej oczekiwane przeze mnie koncerty: The Dead Weather oraz NAS & Damian Marley. I muszę przyznać że oba wydarzenia stanęły na najwyższym możliwym poziomi wykonawczym. Tego wieczoru miałem również nikłą przyjemność wysłuchania koncertu Fat Boy Slim'a, który zawiódł mnie niebywale grają w miarę krótki set. Występ, który bez wątpienia sprawdził by się na imprezie typu Mayday, nie pasował za bardzo do utworzonego klimatu i był zdecydowanie niegodnym zwieńczeniem tak wspaniałego festivalu.

Ostatni dzień został naznaczony dwoma występami. Pierwszy to koncert grupy, która już po wydaniu pierwszej płyty zyskała miano kultowej, mianowicie The Dead Weather. Już dwa lata temu miałem okazję zobaczyć pana White'a na głównej Openerowej scenie. Wtedy to z zespołem The Reconteurs zostali ciepło przyjęci mimo tego, że grali jeszcze przy dziennym świetle. W tym roku, nowy projekt Jack'a był jednym z headlinerów ciągnących całą imprezę. Duże brzemię spoczęło na ich barkach. Jednak ta super grupa wydaje się nie zdawać sprawy ze swojej popularności, a ich występami rządzi nieskrępowana chęć grania. Już od pierwszego numeru było słychać tchnienie mistrzowskiej kompozytorskiej ręki Jacka Whita. I choć większość koncertu pozostawał w cieniu ( gra na perkusji, nie jest pierwszoplanowym zajęciem) to w końcowej części występu ten blady i niepozornie wyglądający mężczyzna złapał ochoczo za gitarę i udowodnił wszystkim niedowiarkom, że jego występ u boku Jimmy'ego Page' i The Edge'a w filmie „It Might Get Loud” nie był przypadkiem. Muzycy swobodnie mieszali materiał z obu dotychczas wydanych płyt. Co ważnie, nie ograniczali się przy tym do schematu nagrań studyjnych i swobodnie rozwijali swoje bluesowo-rockowe opowieści. Genialny wokal Alison Mosshart w połączaniu ze świetnymi gitarowymi solówkami Deana Fertita, pulsującym basem Jacka Lawrence'a i prostą perkusją White'a, wprowadził publiczność w prawdziwy trans. Od początku do końca parli przez kolejne numery niczym świetnie naoliwiona maszyna której nic nie jest w stanie stanąć na drodze. Do tego dodajmy świetnie zrealizowane nagłośnienie i oto otrzymujemy najlepszy, zaraz obok występu grupy Pearl Jam koncert tegorocznej edycji Heineken Opener Festival.

Zaraz po tym występie, a dokładniej jeszcze w trakcie jego trwania na scenie World rozpoczął się występ panów NAS'a i Damiana Marley'a. Pierwszy „As We Enter” i „Nah Mean” zapowiedziały numery ze wspólnego albumu tych dwóch muzyków. Jednak zanim one nastąpiły przyszła pora na kilka solowych numerów NAS'a. Uważam, że nie był to najlepszy wybór a panowie powinni na początku zainteresować publiczność nagranym wspólnie,świetnie przyjętym przecież materiałem. Ogólnie koncertowa setlista tego występu wygląda z jednej strony imponująco ( zagrali aż 25 utworów) z drugiej dość chaotycznie. Mamy tu solowy materiał zarówno NAS'a jak i Damiana. Oprócz tego dostaliśmy kilka coverów legendarnego Boba Marleya takich jak „Exodus” czy „ Could You Be Loved” , i oczywiście wspólny materiał dwóch panów. Dużo się działo, mogło to skonfundować niektórych fanów którzy znali jedynie wydany niedawno krążek „Distant Relatives”.

Nie mniej jednak trzeba oddać prawdę, występ był długim i świetnym show. Dobry kontakt z publicznością, ciekawe koncertowe wykonania, dobre nagłośnienie i dwie silne osobowości które połączyły siły dla dobra sprawy. Zarówno słychać, jak i widać było jak muzycy pozytywnie nastawieni są do wspólnego grania i jak bardzo cieszą się z ciepłego przyjęcia.

The Chemical Brothers - 20.08.2010,Kraków(Coke Live Music Festival)


Wielu może pytać: Co cie­ka­we­go jest w oglą­da­niu dwóch ki­wa­ją­cych się męż­czyzn w po­ło­wie ukry­tych za ogrom­ną kon­so­le­tą? Od­po­wiedź jest pro­sta - nic cie­ka­we­go. Jed­nak na kon­cer­tach ta­kich ar­ty­stów jak Che­mi­cal Bro­thers cho­dzi o inne czyn­ni­ki, takie jak opra­wa gra­ficz­na (wi­zu­ali­za­cje), świetl­na (la­se­ro­we show) no i przede wszyst­kim – mu­zy­ka. Nie­skoń­czo­na ilość kom­bi­na­cji dźwię­ko­wych na ogrom­nej ilo­ści róż­nych elek­tro­nicz­nych ”za­ba­wek”.

Wy­stęp "Che­micz­nych Braci" był jed­nym z dwóch po­wo­dów dla ja­kich po­sta­no­wi­łem wy­brać się do sto­li­cy Ma­ło­pol­ski na Coke Live Music Fe­sti­val (dru­gim był rzecz jasna kon­cert Muse). Sam fe­sti­val, mimo do­brej or­ga­ni­za­cji nie wy­warł na mnie naj­lep­sze­go wra­że­nia. Bra­ko­wa­ło swo­iste­go kli­ma­tu. W po­wie­trzu nie dało się wy­czuć at­mos­fe­ry, która po­win­na to­wa­rzy­szyć tak du­że­mu świę­tu mu­zy­ki. Po­nad­to po­ziom dużej ilo­ści fanów nie wy­ra­stał ponad białe adi­da­sy oraz włosy opa­da­ją­ce pod cię­ża­rem żelu. Na całe szczę­ście fe­sti­val to na pierw­szym pla­nie ar­ty­ści, a Ci dali z sie­bie wszyst­ko.

Duet z Man­che­ste­ru był gwiaz­dą pierw­sze­go dnia. Po dosyć mo­no­ton­nym, acz eu­fo­rycz­nie przy­ję­tym wy­stę­pie ame­ry­kań­skiej grupy 30 Se­conds to Mars pod sceną głów­ną tłum­nie ze­bra­li się fani ta­necz­nej elek­tro­ni­ki. Równo o 23 na scenę we­szli bra­cia przy­wi­ta­ni grom­ki­mi okla­ska­mi. Po­cząt­ko­we, spo­koj­ne „Intro” prze­szło w dźwię­ki tak do­brze zna­nej pol­skiej pu­blicz­no­ści „Ga­lva­ni­ze”. Po­dob­nie jak dwa lata wcze­śniej, gdy grali na He­ine­ken Ope­ner, pa­no­wie roz­po­czę­li set od swo­je­go wiel­kie­go hitu z płyty „Push The But­ton”. Póź­niej przy­szedł czas na naj­now­szą płytę „Fur­ther” którą tego wie­czo­ru wy­słu­cha­li­śmy nie­mal­że w ca­ło­ści ( za­bra­kło utwo­rów „Snow” i „Won­ders Of The Deep” ). Naj­le­piej zo­sta­ły przy­ję­te: trans­owe „Esca­pe Ve­lo­ci­ty”, ra­do­sne „Swoon” oraz nie­spo­dzie­wa­nie „Horse Power”. Szcze­rze mó­wiąc, nie przy­pusz­cza­łem, że nowy ma­te­riał tak do­brze spraw­dzi się w wer­sji kon­cer­to­wej. Dobra gra świa­teł, bu­cha­ją­ce ko­lo­ra­mi wi­zu­ali­za­cje i po­tęż­nie na­gło­śnio­na mu­zy­ka za­chę­ci­ły pu­blicz­ność do spon­ta­nicz­nych plą­sów.

Po za­koń­cze­niu pro­mo­cji no­we­go krąż­ka do­sta­li­śmy kla­sycz­ny prze­krój przez twór­czość mu­zy­ków. Od po­cząt­ko­wych ich nu­me­rów ta­kich jak „Leave Home” czy „Che­mi­cal Beats” przez póź­niej­sze „Elek­tro­bank”, po ka­wał­ki z nie­daw­nej prze­szło­ści takie jak „Be­lie­ve” czy „Sa­tu­ra­te”. Warto rów­nież po­chwa­lić ich za świet­ne wy­ko­na­nia. Dało się usły­szeć, że pa­no­wie się po­sta­ra­li gdyż mało który utwór przy­po­mi­nał swój pły­to­wy wzo­rzec. Bio­rąc jed­nak pod uwagę cały wy­stęp, to osoby zna­ją­ce je­dy­nie po­bież­nie dys­ko­gra­fię an­gli­ków mogły czuć się przy­tło­czo­ne cięż­ki­mi ba­so­wy­mi dłu­ży­zna­mi prze­ple­cio­ny­mi mi­ster­nie tka­ny­mi elek­tro­nicz­ny­mi pa­ję­czy­na­mi.

Jako pod­su­mo­wa­nie wy­star­czy na­pi­sać, że trwa­ją­cy około 2 go­dzi­ny wy­stęp zo­stał uko­ro­no­wa­ny ge­nial­nym wy­ko­na­niem hi­to­we­go „Block Roc­kin' Beats”. Do tego do­daj­my ol­brzy­mi tłum za­do­wo­lo­nych i mo­krych od tańca fanów oraz przej­rzy­ście czy­ste niebo. Myślę, że kon­cert w Pol­sce co dwa lata to dobra czę­sto­tli­wość by nie prze­sy­cić się pol­skim fanom. Wspo­mi­na­my i cze­ka­my na ko­lej­ne wy­stę­py.

Artykuł znajdzie z większą ilością zdjęć pod tym adresem.

wtorek, 3 sierpnia 2010

Joe Perry - Have Gu­itar Will Tra­vel (2009)


Dużo ostat­nio dzia­ło się wokół ze­spo­łu Ae­ro­smith. Le­ko­wy odwyk wo­ka­li­sty - Ste­ve­na Tay­lo­ra, mo­to­cy­klo­wy wy­pa­dek gi­ta­rzy­sty Joe Per­ry-ego. Po­nad­to ostre star­cia we­wnątrz ze­spo­łu, które po­sta­wi­ły pod zna­kiem za­py­ta­nia dal­sze wy­stę­py grupy.

Grupy, która i tak ostat­ni­mi czasy bar­dzo się le­ni­ła. Jed­nak teraz wiemy, że pa­no­wie po­ko­na­li wszyst­kie prze­ciw­no­ści i już pla­nu­ją ko­lej­ną dużą trasą kon­cer­to­wą po Sta­nach Zjed­no­czo­nych. A z czasu sta­gna­cji grupy wy­ni­kła pewna ko­rzyść, mia­no­wi­cie so­lo­we na­gra­nie pana Per­re­go.

Po­sta­no­wi­łem chwy­cić za ten album gdyż jego so­lów­ki w ma­cie­rzy­stej for­ma­cji są pięk­ne i nie­mal wzru­sza­ją­ce. Zanim jesz­cze po­słu­cha­łem płyty wy­obra­ża­łem sobie tę mu­zy­kę jako bar­dziej ame­ry­kań­ską wer­sję Jeffa Becka. So­lid­ne tło sesji ryt­micz­nej po­łą­czo­ne z ma­low­ni­czy­mi so­lów­ka­mi. W praw­dzie takie gra­nie nie jest zbyt od­kryw­cze jed­nak sza­le­nie miło się go słu­cha. Jed­nak płyta „Have Gu­itar Will Tra­vel” jest da­le­ka od in­stru­men­tal­ne­go rocka. Więk­szość pio­se­nek na pią­tej so­lo­wej pły­cie gi­ta­rzy­sty brzmi jak późne Ae­ro­smith z Per­rym na wo­ka­lu. Pio­sen­ki osa­dzo­ne w ame­ry­kań­skiej blu­eso­wej tra­dy­cji, bo­ga­te w przy­jem­ne so­lów­ki i stric­te rock 'n' rol­lo­we za­gryw­ki. Dużo tu mło­dzień­czej ener­gii. W miarę pro­ste utwo­ry, krót­kie zwrot­ki i zbyt czę­sto po­wta­rza­ne re­fre­ny pcha­ją ta mu­zy­kę w stro­nę pop- rocka spod znaku Col­lec­ti­ve Soul. Jed­nak nie do­pi­sał bym tego do listy wad wy­daw­nic­twa. Dzię­ki temu krą­żek jest łatwy w od­bio­rze. Płyta utrzy­ma­na w ra­czej szyb­kim, rów­nym tem­pie po cza­sie za­czy­na tro­chę nu­dzić. Dla nie wpra­wio­nych słu­cha­czy utwo­ry mogą brzmieć bar­dzo do sie­bie po­dob­nie gdyż opar­te są na jed­nym pro­stym sche­ma­cie.

Płytę po­le­cam fanom wcze­śniej­szych do­ko­nań so­lo­wych ar­ty­sty jak i lu­bią­cym po­bu­jać się przy na­gra­niach jego ma­cie­rzy­stej for­ma­cji. To prze­bo­jo­wy ame­ry­kań­ski rock 'n' roll o nieco po­po­wym ko­lo­ry­cie. Jed­nak po wy­łą­cze­niu od­bior­ni­ka w gło­wach po­zo­sta­nie nam pust­ka, a po­wrót do tego ma­te­ria­łu bę­dzie bar­dzo wąt­pli­wy.

sobota, 24 lipca 2010

Ghost Voo -Knives In the Senate (2010)


Po włożeniu płyty do odtwarzacza słyszymy ryk wzmacniacza. Po chwili wchodzi surowa perkusja i gitara. Do tego momentu jest bardzo pozytywnie. Podoba mi się ostatnia moda powrotu do analogowych studiów nagrań i minimalnego szlifu studyjnego. Jednak po pierwszych dwóch utworach już wiemy, że kolejnych kila numerów będzie nie lada wyzwaniem. Wtedy otwierają się przed nami dwie drogi. Prostsza, wyłączyć muzykę natychmiast, lub trudniejsza, którą niestety poszedłem: dać muzyce kilka szans po czym dojść ze smutkiem do wniosku, że właśnie straciło się cenny czas.

Należy zacząć od wokalu, jeśli można to w ogóle tak nazwać. Wokalista jest bodaj pierwszoplanowym katem w tej muzycznej farsie. Dźwięk(brzmienie) jego głosu jest bardzo męczący, brzmi jakby wybrał złą tonacje, ale za wszelką cenę starał się w niej zmieścić(pozostać). Nazwałbym to bardziej wyciem (niż wyśpiewaniem tekstu)tekstu, niż jego wyśpiewywaniem. Zdarzali się w historii muzyki wielcy, którzy nie czarowali swoim wokalem ( podajmy na przykład Syda Baretta i jego solowe „The Madcap Laughs”). Jednak Ci nadrabiali innymi atutami. Tutaj niestety porażka ukazuje nam się z każdej muzycznej strony. Oprócz głównego wokalisty mamy tu również poboczne chórki, które zostały zrobione poprzez nałożenie i wyciszenie głównego wokalisty.

Kolejnym narzędziem tortur jest perkusja. Jeden motyw przypadający na jeden utwór. Motyw przy którym, perkusja AC/DC jest szczytem finezji kompozytorskiej. Ta prostota, aż do bólu, w połowie każdego numeru staje się kolejnym kolejnym minusem. Następną sztabką na wadzę z napisem monotonia i przeciętność. I tak doszliśmy do najważniejszego instrumentu w podstawowym rockowym instrumentarium: gitary elektrycznej. Tu jeszcze nie jest najgorzej. Choć większość jej udziału to proste, dość przeciętne riffy na elektronicznym przesterze, to nie kuje nas w uszy jak wspomniany wokal czy perkusja.

Na podsumowanie dodam, że jedynym utworem, który minimalnie wysuwa się przed szereg średniactwa jest instrumentalny „The Ice Museum”, który staje się bezpieczną przystanią dla zmęczonego rykiem wokalisty ucha. Na koniec wspomnę o okładce, skądinąd bardzo ciekawej i przykuwającej uwagę. Jednak skoro okładka ma nas zachęcać do zakupu płyty i ma być wizytówką muzyki, to muszę przestać zwracać na nie uwagę.

(Kilku utworów możecie posłuchać na profilu Myspace grupy)

Galactic - Ya-Ka-May (2010)


Mo­gli­by być ko­lej­nym z ty­się­cy ame­ry­kań­skich ze­spo­łów z kon­trak­tem pły­to­wym, ba­wią­cym się na swoim po­dwór­ku, gdyby nie ich po­cho­dze­nie. Pa­no­wie wy­wo­dzą się z No­we­go Or­le­anu, w któ­rym rów­nież two­rzą. Nowy Or­le­an to mia­sto, gdzie mu­zy­ka o za­bar­wie­niu jaz­zo­wym wy­cho­dzi poza ramy kul­tu­ro­we. Mia­sto, w któ­rym tra­dy­cja mu­zycz­na jest małą re­li­gią kom­po­nu­ją­cych tam ar­ty­stów. Mu­zy­cy, będąc świa­do­mi dźwi­ga­nia wie­lo­let­niej tra­dy­cji, cheł­pią się swymi ko­rze­nia­mi.

Po­zna­łem ich przy­pad­kiem, za spra­wą ich de­biu­tanc­kie­go krąż­ka „Co­olin' Off”. Płytę, obec­nie trud­no do­stęp­ną, na­by­łem za bez­cen na wy­prze­da­ży. Tym bar­dziej byłem zdzi­wio­ny po­zio­mem na­gra­nia. Mu­zy­ka na wskroś blu­eso­wa o jaz­zo­wym ko­lo­ry­cie. Za­ko­cha­łem się w tym krąż­ku od pierw­sze­go prze­słu­cha­nia. Zo­sta­łem "ku­pio­ny" dzię­ki lu­zo­wi i miłej, ro­dzin­nej at­mos­fe­rze pa­nu­ją­cej w na­gra­niach. Od tam­te­go mo­men­tu po­sta­no­wi­łem śle­dzić dal­szy roz­wój ich ka­rie­ry.

Na ko­lej­nych pły­tach "Ga­lac­tic" do swo­ich mu­zycz­nych za­in­te­re­so­wań do­rzu­ci­li funk. I tak oto do­cho­dzi­my po­wo­li do punk­tu, w któ­rym ak­tu­al­nie jest ze­spół. Ich naj­now­szy krą­żek pt. ”Ya-Ka-May” choć nie wy­wo­łu­je re­wo­lu­cji jest bar­dzo do­brym, rów­nym ma­te­ria­łem. Je­dy­ne, co może się nie po­do­bać, to fakt, że mu­zy­cy we­szli na nie­bez­piecz­ną, nieco ko­mer­cyj­ną ścież­kę. Wzbo­ga­ca­jąc swoją mu­zy­kę o jed­no­staj­ny bit rodem z mu­zy­ki r'n'b oraz po­kaź­ne grono go­ścin­nych wo­ka­li­stów, stra­ci­li nieco swój czar.

Ich szó­sta stu­dyj­na płyta, którą mo­że­my za­kwa­li­fi­ko­wać jako fun­ko­wy jazz, bar­dziej za­chę­ca do nie­skrę­po­wa­nych plą­sów na par­kie­cie, niż wy­słu­cha­nia w za­ci­szu do­mo­wych gło­śni­ków. Mu­zy­ka ra­do­sna, przy­pra­wio­na so­wi­cie sek­cją dętą nie po­zwa­la nam na mo­ment wy­tchnie­nia. Prze­słu­chu­jąc po­szcze­gól­ne "ka­wał­ki" nie do­świad­cza­my chwi­li nudy, a to dzię­ki mno­go­ści róż­nej eks­pre­sji wo­kal­nej zgro­ma­dzo­nych gości. To wszyst­ko na tle lek­kich i ni­czym nie­skrę­po­wa­nych zabaw dźwię­ka­mi.

Płyta skie­ro­wa­na jest przede wszyst­kim do osób głod­nych ta­necz­nych zabaw z naj­wyż­szej półki. Ci, któ­rzy wolą jed­nak bar­dziej spo­koj­ne, in­stru­men­tal­ne jazz-roc­ko­we fuzje pro­po­nu­ję za­po­zna­nie się ze wspo­mnia­nym de­biu­tem grupy. I choć kie­ru­nek, jaki ob­ra­li mu­zy­cy nie do końca mnie sa­tys­fak­cjo­nu­je, to i tak przy­zna­ję, że ”Ya-Ka-May” jest wy­ma­rzo­nym ma­te­ria­łem na go­rą­cy wa­ka­cyj­ny czas.

środa, 21 lipca 2010

Por­cu­pi­ne Tree - 17.07.2010, Łódź (Klub Wy­twór­nia)

Nie od dziś wia­do­mo, że grupa pro­gre­syw­nych "je­żo­zwie­rzy" darzy nasz kraj sym­pa­tią. Świad­czy o tym za­rów­no wy­daw­nic­two pt. "War­sza­wa", na któ­rym to usły­szy­my kon­cert za­re­je­stro­wa­ny w stu­diu im. Agniesz­ki Osiec­kiej, jak i fakt, że pa­no­wie czę­sto od­wie­dza­ją nas z kon­cer­ta­mi. Przed­ostat­ni odbył się w 2009 roku we Wro­cła­wiu zaraz po uka­za­niu się ostat­nie­go krąż­ka grupy pt. "The In­ci­dent". Wtedy, co zro­zu­mia­łe, se­tli­sta była na­sta­wio­na na nowy album.

Tym razem, mimo że trasa nie była z góry prze­wi­dzia­na na pro­mo­cję ostat­nie­go krąż­ka, usły­sze­li­śmy więk­szość no­we­go ma­te­ria­łu. Przy­znam, że ostat­nie wy­daw­nic­two nie jest moim fa­wo­ry­tem, nie­mniej jed­nak kon­cert w łódz­kiej wy­twór­ni za­li­czam do bar­dzo uda­nych.

Rów­nież licz­ba fanów była dużo mniej­sza niż na wspo­mnia­nym wro­cław­skim kon­cer­cie. Dzię­ki sto­sun­ko­wo ma­łe­mu au­dy­to­rium wy­two­rzył się miły, in­tym­ny kli­mat. I choć zróż­ni­co­wa­nie wie­ko­we pu­bli­ki było nie­sa­mo­wi­cie duże, to wszy­scy bez resz­ty dali się po­rwać trans­owo­ści wy­stę­pu.

Punkt dwu­dzie­sta mu­zy­cy stali już na sce­nie go­to­wi do wy­da­nia pierw­szych dźwię­ków. Bez sup­por­tu, bez spóź­nie­nia. Per­fek­cja jest tu pew­nym sło­wem-klu­czem. Ste­ven Wil­son, mul­tiin­stru­men­ta­li­sta oraz mózg wielu pro­jek­tów mu­zycz­nych, jest jedną z ta­kich po­sta­ci, po któ­rych wia­do­mo, czego można się spo­dzie­wać - rze­tel­no­ści i per­fek­cji. Z tego wzglę­du moje wy­ma­ga­nia co do tego kon­cer­tu były dość wy­so­kie. Jed­nak już po pierw­szych kilku pio­sen­kach dało się za­uwa­żyć, jak wy­so­ko pa­no­wie z Por­cu­pi­ne Tree sta­wia­ją sobie wy­ko­naw­czą po­przecz­kę.

Na po­czą­tek kilka utwo­rów z ostat­niej płyty - a do­kład­nie pięć pierw­szych otwie­ra­ją­cych płytę. Pierw­szy utwór to "Occam's Razor". Swo­ista roz­grzew­ka i próba na­gło­śnie­nia, które było świet­nie do­sto­so­wa­ne do roz­mia­rów sali. Je­dy­nie w tym nu­me­rze gi­ta­ra li­de­ra za­ni­ka­ła w zgieł­ku sek­cji ryt­micz­nej, a wokal był zbyt mocny. Jed­nak szyb­ko na­pra­wio­no ten błąd i już do końca było ide­al­nie. Z gło­śni­ków po­pły­nę­ły ko­lej­ne dźwię­ki, świet­nie przy­ję­te "Great Expec­ta­tions" oraz "Dra­wing the Line". Warto po­wie­dzieć, że tylko utwo­rom z ostat­niej płyty to­wa­rzy­szy­ły spe­cjal­nie spre­pa­ro­wa­ne krót­kie filmy. Na­krę­co­ne w psy­cho­de­licz­nym kli­ma­cie, za­ska­ki­wa­ły dy­na­mi­ką i świet­nie pa­so­wa­ły do utwo­rów, do­peł­nia­jąc je.

Po trze­cim ka­wał­ku na­stą­pi­ło krót­kie przy­wi­ta­nie, w któ­rym Ste­ven nie omiesz­kał wspo­mnieć o pa­nu­ją­cych w Pol­sce upa­łach ("It's f...​in hot out here, what the hell is going on?" - Jest strasz­nie go­rą­co, co tu do cho­le­ry się dzie­je?). W isto­cie pa­nu­ją­cy na ze­wnątrz upał dało się od­czuć w nie­kli­ma­ty­zo­wa­nej sali łódz­kie­go klubu. Ko­lej­ne utwo­ry to już mie­szan­ka sta­re­go z nowym. Do­sta­li­śmy świet­ne wy­ko­na­nia tak do­brze znany z war­szaw­skie­go kon­cer­tu "Ha­te­song" czy prze­dłu­żo­ną wer­sję "Rus­sia on Ice". Nie­ma­łe po­ru­sze­nie wy­wo­łał rów­nież utwór ty­tu­ło­wy z naj­now­sze­go wy­da­nia DVD grupy pt. "Ane­sthe­ti­ze".

Pierw­sza po­ło­wa kon­cer­tu trwa­ła równo go­dzi­nę. Mu­zy­cy ogło­si­li, że wra­ca­ją za równo dzie­sięć minut. Na ekra­nie po­ja­wi­ło się od­li­cza­nie, a więk­sza część pu­blicz­no­ści udała się w tym cza­sie po zimne na­po­je, by ochło­dzić nieco żar, jaki za­pa­no­wał pod sceną. Równo po dzie­się­ciu mi­nu­tach i zbio­ro­wym od­li­cza­niu se­kund ze­spół po­wró­cił na drugą po­ło­wę wy­stę­pu. Znów roz­po­czę­li od no­wych nu­me­rów, od­gry­wa­jąc pra­wie cały drugi krą­żek. Po­ja­wi­ły się rów­nież star­sze nu­me­ry, takie jak "Buy­ing New Soul", czy "Way Out of Here", które swo­bod­nie in­ter­pre­to­wa­ne prze­ro­dzi­ły się w świet­ne pro­gre­syw­ne po­rdó­że o za­bar­wie­niu roc­ko­wym, a cza­sem nawet i me­ta­lo­wym. Tutaj mniej było już wo­ka­lu, który roz­my­wał się ni­czym oni­rycz­ne plamy na tle cięż­kich rif­fów. W tej czę­ści otrzy­ma­li­śmy to, co w ze­spo­le ko­cha­my naj­bar­dziej. Dużo roz­kosz­nej za­ba­wy gi­ta­ra­mi i kli­ma­tem, który dzię­ki swo­bo­dzie mu­zy­ków udzie­lił się rów­nież pu­blicz­no­ści.

Za­mknię­cie kon­cer­tu było iście pro­fe­sjo­nal­ne. Bra­wu­ro­we wy­ko­na­nie "Nor­mal" wspar­te ge­nial­nym świetl­nym fi­na­łem oraz fil­mi­kiem przed­sta­wia­ją­cym udaną próbę sa­mo­bój­czą mło­dej dziew­czy­ny oraz wy­ci­sza­ją­ce "Bon­nie the Cat" za­koń­czy­ły re­gu­lar­ny wy­stęp grupy. Po dosyć dłu­giej na­mo­wie pu­blicz­no­ści ze­spół po­wró­cił na scenę by za­grać krót­ki bis. Na py­ta­nie ze sceny "To co mamy jesz­cze dla was za­grać" padło wiele róż­nych pro­po­zy­cji. W końcu mu­zy­cy zde­cy­do­wa­li się na jeden z wielu swo­ich szla­gie­rów pt. "Tra­ins".

So­bot­ni kon­cert był przede wszyst­kim ucztą dla wier­nych fanów grupy. Prze­kro­jo­we spoj­rze­nie na nową płytę prze­pla­ta­ne mu­zy­ką z dłu­giej ar­ty­stycz­nej drogi. Je­że­li cho­dzi o wy­ko­na­nie, mu­zy­cy spi­sa­li się na piąt­kę. Żad­nych wpa­dek czy nie­tra­fio­nych dźwię­ków. Po raz ko­lej­ny po­ka­za­li klasę.

Warto rów­nież wspo­mnieć, że był to jeden z ostat­nich wy­stę­pów przed pla­no­wa­ną prze­rwą. I choć pa­no­wie nie myślą na razie o nowym ma­te­ria­le, to wiemy, że Ste­ven Wil­son nie ma za­mia­ru próż­no­wać i bę­dzie kon­ty­nu­ował pracę nad swo­imi po­bocz­ny­mi pro­jek­ta­mi. I chwa­ła mu za to, gdyż z tak kre­atyw­nym umy­słem i per­fek­cją wy­ko­na­nia, le­ni­stwo by­ło­by grze­chem cięż­kim.

sobota, 10 lipca 2010

The Che­mi­cal Bro­thers - Fur­ther (2010)



Tym al­bu­mem zo­sta­wia­ją kon­ku­ren­cję da­le­ko w tyle. Po­ka­zu­ją rów­nież, że ich po­zy­cja na sce­nie elek­tro­nicz­nej nie jest za­gro­żo­na. Stwo­rzy­li świet­ną markę, a teraz po­ka­zu­ją na co ich stać.

Dawno tak nie wy­cze­ki­wa­łem żad­nej pre­mie­ry. Po tym, co za­fun­do­wa­li nam "che­micz­ni bra­cia" na po­przed­nim krąż­ku "We Are The Night" ape­tyt bar­dzo mi się za­ostrzył. Po usły­sze­niu pierw­sze­go sin­gla pt."Esca­pe Ve­lo­ci­ty" wie­dzia­łem, że pa­no­wie nie na­sta­wia­ją się na prze­bo­jo­wą bombę, wy­pcha­ną hi­ta­mi. Tym razem Tom Row­lands i Ed Si­mons wra­ca­ją do ko­rze­ni tj. trans­owych, mocno elek­tro­nicz­nych opo­wie­ści. Choć po­rów­ny­wa­nie "Fur­ther" z krąż­ka­mi z po­cząt­ku ka­rie­ry ta­ki­mi jak choć­by "Dig your own hole" by­ło­by prze­sa­dą, to pa­no­wie nie za­wo­dzą. Myślę, że naj­now­szy krą­żek, choć może nie zro­bić ko­mer­cyj­ne­go suk­ce­su po­przed­nicz­ki, to jest ma­te­ria­łem rów­nie uda­nym.

Ca­łość roz­po­czy­na się le­ni­wie i dosyć cięż­ko. Elek­tro­nicz­ne piski wzbo­ga­co­ne o żeń­ski wokal, tak mija pierw­szy utwór. Jed­nak nie dajmy się zwieść. Owa kom­po­zy­cja ma nas je­dy­nie wpro­wa­dzić w cięż­ki elek­tro­nicz­ny kli­mat jaki za­fun­do­wa­li nam na "Fur­ther" Row­lands i Si­mons. W tym miej­scu warto wspo­mnieć o sam­plach, któ­rych użyli przy pro­duk­cji tego ma­te­ria­łu. Nie wszyst­kie bo­wiem to świe­żyn­ki. Część po­cho­dzi z pu­bli­ko­wa­nych na­grań z serii "Elec­tro­nic Bat­tle We­apon". Dla­te­go nie­któ­re dźwię­ki mogą wydać się, szcze­gól­nie za­go­rza­łym fanom, zna­jo­me.

Płyta przy­po­mi­na nieco kon­cer­to­wy set grupy, mia­no­wi­cie dłu­gie nu­me­ry z prze­pla­ta­ją­cy­mi się róż­ny­mi mo­ty­wa­mi opar­te na mo­to­rycz­nym be­acie nie­ustan­nie za­chę­ca­ją­cym do tańca. Nie bra­ku­je tu rów­nież wo­ka­li, za­rów­no mę­skich jak i żeń­skich. Nie są one jed­nak dla wy­daw­nic­twa klu­czo­we. To, co bar­dzo po­do­ba mi się w nowym ma­te­ria­le, to fakt, iż pa­no­wie nie zre­zy­gno­wa­li z brzmie­nia ży­wych in­stru­men­tów i mamy oka­zję usły­szeć cie­ka­we per­ku­syj­ne przej­ścia czy chwy­tli­we gi­ta­ro­we riffy. I choć te dźwię­ki to je­dy­nie smacz­ki, to bar­dzo umi­la­ją słu­cha­nie.

Pod­su­mo­wu­jąc, jest to bar­dzo dobry i, co ważne, równy ma­te­riał. Jest to bar­dziej im­pre­zo­wy krą­żek niż ostat­nie wy­daw­nic­twa, co do­brze wróży kon­cer­tom grupy. Warto wspo­mnieć, że i my w Pol­sce bę­dzie­my mieli szan­se zo­ba­czyć duet na żywo, już w sierp­niu w Kra­ko­wie. Pa­no­wie będą jedną z głów­nych gwiazd fe­sti­va­lu Coke Live Music.

The Dead We­ather - Sea of Cowards (2010)



Wy­cze­ki­wa­ny drugi album pt. "Sea of Co­wards" trzy­ma po­ziom ge­nial­ne­go de­biu­tu. Wielu uwa­ża­ło, że na­gra­nie jesz­cze lep­szej płyty jest zwy­czaj­nie nie­moż­li­we. Nie­moż­li­we stało się jed­nak fak­tem.

Wielu fanów Jacka White'a uzna­ło The Dead We­ather za naj­lep­sze, co do tej pory stwo­rzył. Co jest ich fe­no­me­nem? Co spra­wia, że grupa ze­bra­nych na­pręd­ce mu­zy­ków prze­bi­ja nawet kul­to­wy The White Stri­pes oraz tro­chę mniej udany, choć nadal świet­ny pro­jekt, The Ra­co­un­teurs?

Po pierw­sze i naj­waż­niej­sze, na­tu­ral­ność. Słu­cha­jąc ich mu­zy­ki, czuję się jak­bym uczest­ni­czył w sesji na­gra­nio­wej, a mu­zy­cy w każ­dym mo­men­cie mogą wstać i wyjść choć­by na kawę. Luz, który pa­nu­je wmu­zy­ka stu­diu, udzie­la się słu­cha­czom, dzię­ki czemu tak chęt­nie wra­ca­my do tych na­grań.

Po dru­gie, tan­dem White - Mos­shart. Po­mi­mo tego że wiemy, kto trzy­ma wszyst­kich w ry­zach, to Ali­son Mos­shart, po­przez swoją eks­pre­sje wo­kal­ną, wnosi dużo od sie­bie. Wspa­nia­ły roc­ko­wy wokal o du­żych moż­li­wo­ściach i dużym dy­stan­sem do sie­bie i do mu­zy­ki. To w po­łą­cze­niu ze świet­ną grą in­stru­men­ta­rium daje wy­bu­cho­wą mie­szan­kę, którą po­ko­cha­ły mi­lio­ny ludzi na całym świe­cie.

Jako sin­giel otrzy­ma­li­śmy na­gra­nie "Die by the Drop" zbu­do­wa­ne na wy­my­ślo­nym przez White'a mo­ty­wie do filmu o przy­go­dach Ja­me­sa Bonda. Mocno roc­ko­wy ka­wa­łek nie do końca od­da­wał jed­nak kli­mat płyty, która mocno osa­dzo­na jest w blu­eso­wej tra­dy­cji. Dużo tu spo­koj­nych nu­me­rów, które opar­te na chwy­tli­wych rif­fach prze­peł­nio­ne są prze­róż­ny­mi smacz­ka­mi. Mamy rów­nież ostrzej­sze mo­men­ty z barw­ny­mi so­lów­ka­mi gi­ta­ro­wy­mi. Jed­nak ca­łość jest ra­czej spo­koj­na i wła­śnie w tym spo­ko­ju siła. Nic na tym krąż­ku nie jest wy­mu­szo­ne. I to wła­śnie wy­da­je się być klu­czem do serc i gło­śni­ków mi­lio­nów fanów na całym świe­cie.

Po raz ko­lej­ny pa­nu­je tu ab­so­lut­na de­mo­kra­cja, za­rów­no kom­po­zy­tor­ska jak i wo­kal­na. Każdy z czte­rech mu­zy­ków ma wpływ na koń­co­wy kształt na­grań, a za mi­kro­fo­nem wy­mien­nie stają Jack White oraz Ali­son Mos­shart. Dużym plu­sem tej grupy jest trzy­ma­nie się sta­ro­mod­ne­go już mo­de­lu na­grań. Dużo gry na żywo, mało pro­du­cenc­kiej dłu­ba­ni­ny. Model ten rów­nież tyczy się szyb­ko­ści na­grań, na które nie mu­si­my cze­kać 3 lata jak przy nie­któ­rych gru­pach, a je­dy­nie pół roku.

Warto rów­nież wspo­mnieć o sym­pa­tii, jaką Jack darzy nasz kraj. Wpraw­dzie ową sym­pa­tię mo­że­my za­uwa­żyć do­pie­ro od re­la­tyw­nie nie­dłu­gie­go czasu, jed­nak ta­ko­wą muzyk de­kla­ru­je już od wcze­snych na­grań The White Stri­pes. Czym ob­ja­wia się wspo­mnia­na sym­pa­tia? Sys­te­ma­tycz­ny­mi wi­zy­ta­mi w na­szym kraju. W 2005 roku mo­gli­śmy zo­ba­czyć jego fla­go­wy pro­jekt na dużej sce­nie Open'era. Póź­niej w 2008 roku mie­li­śmy szan­se ob­co­wa­nia z pro­jek­tem The Ra­con­teurs rów­nież na sce­nie głów­nej. I tym razem Jack, który ma ko­rze­nie pol­skie, nie omiesz­kał po­chwa­lić się swoim nowym pro­jek­tem. The Dead We­ather już 4 lipca jako jedna z głów­nych gwiazd fe­sti­wa­lu.

NAS & Da­mian Mar­ley - Distant Relatives (2010)



Odkąd po­ja­wi­ła się in­for­ma­cja o współ­pra­cy tych dwóch panów, cze­ka­łem z nie­cier­pli­wo­ścią. Od po­cząt­ku pro­jekt bu­dził duże za­in­te­re­so­wa­nie. Ar­cy­cie­ka­we zde­rze­nie dwóch mu­zycz­nych świa­tów, luźno ze sobą po­wią­za­nych.

NAS, jedna z waż­niej­szych po­sta­ci na ame­ry­kań­skiej rap sce­nie, oraz Da­mian Mar­ley, jeden z synów le­gen­dar­ne­go Boba Mar­leya. Głę­bo­ko osa­dzo­ny w tra­dy­cji rdzen­ne­go, ja­maj­skie­go reg­gae. Warto po­wie­dzieć, że ja­ka­kol­wiek współ­pra­ca mu­zy­ków z róż­nych śro­do­wisk twór­czych jest świet­nym uka­za­niem uni­wer­sal­ne­go ję­zy­ka jakim jest mu­zy­ka. W tym przy­pad­ku owy język cał­ko­wi­cie się spraw­dza.

Po prze­słu­cha­niu ma­te­ria­łu byłem po­zy­tyw­nie za­sko­czo­ny, gdyż żaden z mu­zy­ków nie prze­jął he­ge­mo­nii nad pro­jek­tem. Tym de­mo­kra­tycz­nym spo­so­bem po­wstał ma­te­riał ab­so­lut­nie ory­gi­nal­ny. Wbrew prze­wi­dy­wa­niom, płyta nie jest zbyt ostra, za­rów­no mu­zycz­nie jak i ze wzglę­du na tek­sty. Ma­te­riał, ani stric­te reg­gae, ani hip-ho­po­wy (choć do tego dru­gie­go ga­tun­ku jest tu nieco bli­żej).

Cha­rak­te­ry­stycz­ny, mo­men­ta­mi beł­ko­tli­wy wokal Da­mia­na, oraz na­wij­ka NAS-a na tle w miarę pro­stych hip-ho­po­wych pod­kła­dów na­zna­czo­nych ra­do­snym pul­sem reg­gae i po­tęż­nym basem punk­tu­ją­cym każdy numer. I tak do­świad­czy­my tu za­rów­no spo­koj­nych pio­se­nek z kli­ma­tycz­ny­mi chór­ka­mi, jak i tych bar­dziej dra­pież­nych, ze świet­ny­mi prze­pla­ta­ją­cy­mi się wo­ka­la­mi oby­dwu panów. Co cie­ka­we, przy dużym zróż­ni­co­wa­niu ma­te­ria­łu, ca­łość jest nad wyraz spój­na.

Yeasay­er - Odd Blood (2010)



Grupę Yeasay­er po­zna­łem tylko i wy­łącz­nie za spra­wą te­go­rocz­ne­go Open'era. Prze­dzie­ra­jąc się przez mno­gość bar­dziej lub mniej uda­nych pro­jek­tów, ten za­in­te­re­so­wał mnie naj­bar­dziej. Druga płyta wzmac­nia ich po­zy­cję na sce­nie al­ter­na­tyw­nej.

Na po­czą­tek muszę się do cze­goś przy­znać. Nigdy nie byłem za­go­rza­łym fanem słod­kich me­lo­dii i chór­ków wy­ję­tych żyw­cem z płyt Bee Gees. Dla­te­go po pierw­szym prze­słu­cha­niu al­bu­mu uzna­łem go za prze­cięt­ny na­wrót tra­dy­cji lat 80', który nie wart jest zła­ma­ne­go gro­sza. Jed­nak po wy­łą­cze­niu mu­zy­ki wciąż pod nosem nu­ci­łem sobie ich nu­me­ry, a po gło­wie ko­ła­ta­ły mi się chwy­tli­we me­lo­die. Dla­te­go wła­śnie po­sta­no­wi­łem dać krąż­ko­wi "Odd Blood" drugą szan­sę. I trze­ba przy­znać, że wy­ko­rzy­stał ją. To nie­zwy­kle ważne by mu­zy­ka, oprócz na­tu­ral­nej ra­do­ści słu­cha­nia, od­zna­cza­ła się w świa­do­mo­ści i za­pa­da­ła w pa­mięć. I tak wła­śnie dzie­je się przy naj­now­szej, a dru­giej z kolei, pły­cie Yeasay­er.

Krą­żek z po­wo­dze­niem mógł­by zo­stać so­und­trac­kiem do ekra­ni­za­cji ja­kiejś baśni. Ra­do­sne dzwo­necz­ki, ko­lo­ro­we me­lo­die i pełne gra­cji chór­ki prze­pla­ta­ne z od­gło­sa­mi na­tu­ry two­rzą nad wyraz ra­do­sny i ba­jecz­ny kli­mat. Co rów­nież ważne, płyta nie nudzi się nawet po wie­lo­krot­nym prze­słu­cha­niu i na dobre roz­gasz­cza się w na­szych gło­śni­kach. W od­róż­nie­niu od "All Hour Sym­bals", czyli de­biu­tanc­kie­go krąż­ka grupy, jest to album bar­dziej prze­bo­jo­wy, zatem rów­nież bar­dziej po­po­wy. Tym razem jed­nak na­le­ży za­pi­sać to chło­pa­kom na plus i ze spo­koj­nym su­mie­niem uznać, że zdali tak zwany test dru­giej płyty.

Choć fani, któ­rzy po­ko­cha­li grupę za ich pierw­szy krą­żek mogą być nie­ja­ko za­wie­dze­ni, uwa­żam, że do­brze się stało, gdyż dzię­ki nowo przy­ję­tej for­mu­le mu­zy­ka tra­fia do więk­sze­go au­dy­to­rium. Praw­do­po­dob­nie dzię­ki temu rów­nież bę­dzie­my mieli oka­zje zo­ba­czyć chło­pa­ków już nie­ba­wem na Fe­sti­wa­lu He­ine­ken Open'er.

Ozzy Osbourne - Scream (2010)


Czyż­by Ozzy Osbo­ur­ne spu­ścił z tonu? Nie­ste­ty tak. O ile na­le­ży uni­kać tu ja­kich­kol­wiek po­rów­nań z grupą Black Sab­bath, o tyle na­wią­za­nie do po­przed­nie­go krąż­ka pt. "Black Rain" jest jak naj­bar­dziej na miej­scu. Po­mi­mo tego że przed­ostat­niej pły­cie za­rzu­ca­no wtór­ność, da­wa­ła ona po­rząd­ne­go roc­ko­we­go kopa, któ­re­go po "Księ­ciu Ciem­no­ści" można było się spo­dzie­wać. Jed­nak czas pły­nie nie­ubła­ga­nie, a z cza­sem nawet naj­mrocz­niej­szy ła­god­nie­je.

Już od chwi­li uka­za­nia się sin­gla "Let Me Hear You Scre­am" było wia­do­mo, że płyta bę­dzie bar­dziej po­po­wa niż jej po­przed­nicz­ka. Dużo tu dźwię­ków aku­stycz­nej gi­ta­ry i spo­koj­ne­go, łka­ją­ce­go wo­ka­lu. Wpraw­dzie nie zdo­mi­no­wa­ły one ca­ło­ści, jed­nak świad­czą dość do­sad­nie o zwol­nie­niu tempa. I tak, obok har­droc­ko­wych prze­bły­sków: "Dig­gin' Me Down" z uro­kli­wy­mi smycz­ka­mi, czy opar­te­go na po­wol­nie to­czą­cym się ni­czym walec me­ta­lo­wym rif­fie "Soul Suc­ker", znaj­dzie­my śred­nie bal­la­dy. Są to na przy­kład kom­plet­nie prze­strze­lo­ny utwór "Cru­ci­fy", czy pro­sty do prze­sa­dy hymn w imię mi­ło­ści "I love You All". Jed­nak Ozzy to przede wszyst­kim głos, jego znak roz­po­znaw­czy. I ten, choć z wie­kiem na­tu­ral­nie ulega zmia­nie, to zmia­na jest to nie­wiel­ka i wciąż cza­ru­je barwą, a w moc­niej­szych nu­me­rach po­ka­zuj swój po­ten­cjał.

Przy­znam, że po tym krąż­ku spo­dzie­wa­łem się o wiele wię­cej. Jest to je­dy­nie śred­niak ja­kich teraz wiele na mu­zycz­nym rynku. Mimo tego że jest to je­dy­nie po­zo­sta­łość po har­droc­ko­wej po­tę­dze, to mam na­dzie­je, że "Scre­am" nie bę­dzie ła­bę­dzim śpie­wem Osbo­ur­ne'a. Fakt jest taki, że, co by się nie dzia­ło, Ozzy nadal nie­za­prze­czal­nie po­zo­sta­je ikoną mu­zy­ki roc­ko­wej i nadal ma za­stę­py wier­nych fanów, któ­rzy bez na­my­słu ku­pu­ją wszyst­ko, co ten zrobi. Jed­nak jeśli nie ma się to skoń­czyć jed­nie na od­ci­na­niu ku­po­nów od sławy, osła­wio­ny "Ksią­żę" musi za­pro­po­no­wać nam o wiele wię­cej. Zatem płytę z czy­stym su­mie­niem po­le­cam fanom głosu Ozzy'ego oraz tym na­sta­wio­nym na roc­ko­we bal­la­dy śred­niej ja­ko­ści, które są je­dy­nie mo­men­ta­mi na­zna­czo­ne cięż­kim roc­ko­wym pa­zu­rem.

poniedziałek, 24 maja 2010

Jónsi - Go (2010)


Muzyka pop na dzisiejszym rynku uzyskała miano sztuki niższej. Dzieje się tak za sprawą quasi-artystycznych zlepków, komputerowo wygenerowanych jęków połączonych w melodyjną całość. Jesteśmy zasypywani wielką liczbą muzycznych niewypałów, które niechybnie wrzucane są do szufladki z napisem "pop".

Przyznam, że na samą myśl o obcowaniu z tym gatunkiem krzywię się mimowolnie i spowalniam ruchy przy wkładaniu płyty do odtwarzacza. Tym razem wiedziałem jednak, że sprawcą płyty nie jest kolejna bezimienna gwiazdka, która zniknie po jednym przeboju, a muzyk jednej z najbardziej wpływowych grup alternatywnych, mianowicie Jónsi, lider Sigur Rós.

Ta płyta pokazuje nam jak dużego kontrastu stylistycznego możemy doświadczyć w ramach jednego gatunku. Nawet w tak topornych muzycznie czasach doświadczamy aktów ambitnego popu z najwyższej półki. Oto właśnie taki akt. Album, który rozgości się w głośnikach zarówno mas, jak i w towarzystwie osób związanych bardziej ze sceną alternatywną.

Muzyka zawarta na albumie "Go" jest bardzo przewrotna. Dużo tu mocnego pulsu i żywych piosenek, jednak nie obyło się bez spokojnych wycieczek w stronę dream popu podszytych dźwiękami orkiestry. Artysta otwiera przed nami drzwi do swojego kolorowego świata wszelkiej wesołości. Wyśpiewywane (tym razem po angielsku) radosne teksty na tle urokliwych chórków, mnogości dzwoneczków, pianina i przeróżnych bębnów. Piękne melodie i ciepłe brzmienia pozwalają na chwile odizolować się od świata i zapraszają w podróż.

Warto również wspomnieć, że produkcją płyty zajął się Alex Somers, prywatnie chłopak artysty. Czyni to album bardziej osobistym, nagranym w intymnej atmosferze, która udziela się słuchaczom zwłaszcza w spokojniejszych momentach krążka.

Wprawdzie stylistycznie Jónsi dość daleko odbiegł od dokonań swojej macierzystej formacji, jednak wydawnictwu niczego nie brakuje, a poziomem dorównuje świetnym płytom Sigur Rós. Jedyne, co zastanawia, to skąd taki młody chłopak czerpie takie pokłady radości, które wyraża w swojej muzyce. Przecież na Islandii zimno i ponuro - a tu jakby zupełnie na odwrót.

Coma - Live (2010)


Zespół – instytucja. Znamy już ich historię, od 0 do bohatera. Coma już drugi rok spija swoje „hipertroficzne” sukcesy. Chłopaki zdążyli przez ten czas koncertowo wypromować swoje ostatnie dzieło studyjne w całej Polsce. Ich kolejne wydawnictwo „Coma Live” to właśnie zwieńczenie koncertowych poczynań muzyków z Łodzi. Nagrany w Warszawskiej Arenie Ursynów koncert to połączenie starego, a nawet bardzo starego z nowym. Prezentowany materiał obejmuje piosenki ze wszystkich 3 albumów( ponadto jeden numer, który nie pojawił się dotąd na żadnym krążku). Nie uważam jednak, żeby było to do końca godne zwieńczenie ich twórczości. Jednak wątpliwości nie ulega, że tym wydawnictwem grupa przejdzie do historii, chociażby poprzez fakt, iż po raz pierwszy koncert polskiego zespołu zostaje wydany w technologii HD na BluRay.

Zacznę od strony wydawniczej, gdyż jako produkt jest to prawdziwe cudo. Dwie płyty DVD, które w rewelacyjnej cenie oferują naprawdę dużo oglądania i słuchania. Na pierwszej płycie znajdziemy opisany poniżej Warszawski koncert. Na drugiej zaś teledysk do piosenki „ Trujące Rośliny”, materiał „making of” oraz „mix plix”, które są obrazem zza kulis powstawania całego przedsięwzięcia. Dostajemy również nakręcony specjalnie na tę okazję, niestety mało udany film, pt:”W poszukiwaniu straconego czegoś”. Ponadto mamy szanse obejrzenia kilku fragmentów z jedynego koncertu Comy z orkiestrą symfoniczną, który odbył się w Gdańsku na Widowisku nocy świętojańskiej, czyli najkrótszej nocy w roku. Niestety nagrania nie oddają ducha, ani klimatu jaki panował na koncercie. Są to jedynie suche nagrania, bez ducha, i w średniej jakości. Natomiast lepsze to niż nic, gdyż grupa nie przymierza się na razie do wydania całego tego widowiska.

Wróćmy jednak do widowiska jakie chłopaki zgotowali swoim fanom w warszawskiej Arenie Ursynów. Jako długoletni fan zespołu zawiodłem się nieco na jakości wykonania kawałków z pierwszej i drugiej płyty. Panowie byli tak skupieni na prawidłowym wykonaniu numerów, że utracili gdzieś swój uwielbiany przez wszystkich luz wykonawczy. I choć pod koniec zaczęli się rozkręcać, to cały koncert należy zaliczyć do tych średnio udanych. Po pierwsze, zmieniająca się maniera wokalisty, Piotra Roguckiego, który śpiewa coraz płycej i jakby przez zęby, a po drugie, wykonania utworów. Były one zbyt szybkie, przez co wokal nienaturalnie gonił muzykę. Oczywiście, można to tłumaczyć większą dbałością, stresem i świadomością nagrywania koncertu, jednak zadziałało to na niekorzyść całości. I to największe mankamenty. Nie jest ich dużo, lecz są bardzo znaczące.

Przejdźmy teraz do pozytywnych stron. Ich album koncepcyjny (taki,w którym utwory są połączone jedną myślą przewodnią zarówno tekstowo jak i muzycznie), jakim bez wątpienia jest trzecie wydawnictwo zespołu pt:„Hipertrofia” nawiązuje do najbardziej znanego konceptu w historii muzyki, mianowicie płyty „The Wall” grupy Pink Floyd( w prawdzie jest to luźne i niebezpośrednie nawiązanie, ale wciąż wyraźne.) Tak i również na tym koncercie owego nawiązania nie mogło zabraknąć. Koncert zaczyna się wizualnym wstępem, które publiczność może oglądać na ogromnym ekranie. Gdy wreszcie zapalają się światła, okazuje się, że owy ekran to wielka ściana ( podobna do tej z koncertów The Wall Tour z lat 80-tych). Po chwili przez ścianę przebijają się muzycy i zaczynają grać „Zaprzepaszczone Siły Wielkiej Armii Świętych Znaków”. Spokojny, kameralny początek, jednak spokój nie utrzymuje się na długo, gdyż już w drugim kawałku pt.„Pierwsze Wyjście z Mroku”, mur upada, a publiczność zalana zostaje falą styropianowych cegieł.

Cały koncert przeplatany jest wizualnymi wstawkami, na których to muzycy grupy w dziwnych, psychodelicznych okolicznościach, poszukują drzwi prowadzących ich na scenę. W końcu, gdy każdy przekroczy próg tajemniczych drzwi, koncert zbliża się do końca. Jednak jak na każdym koncercie żywiołowej formacji i tu nie mogło zabraknąć bisów. Te cztery utwory kończące definitywnie występ są według mnie najmocniejszym punktem całego show. Dopiero tu muzycy odzyskują dawny luz i zapominają o dziesiątkach kamer krążących nad ich głowami. Właśnie tu najlepiej pokazane jest jak dobry kontakt i jak miłą atmosferę panowie stwarzają na swoich koncertach. Punktem kulminacyjnym staje się moment wejścia wokalisty w tłum fanów, ich serdeczne uściski, uśmiechy, a na koniec powrót Piotra na fali na scenę.

Jak wszędzie i tu można dopatrzeć się dobrych i złych stron. Jednak całość zapisałbym grupie na plus. Uważam to wydawnictwo za zamknięcie pewnego etapu w ich karierze. Etapu, rozwijającego się, nieopierzonego zespołu, który niezmordowanie wypełnia cały swój kalendarz setkami koncertów w całej Polsce. Jednak tam, gdzie coś się kończy, coś się również zaczyna. Praca na kolejną płytą i ogromne oczekiwania, jakie ciążą na barkach tych pięciu chłopaków z Łodzi. Czy podołają? Po tym, co usłyszałem i zobaczyłem w ich wykonaniu, jestem więcej niż przekonany, że jeżeli nie ulegną blaskowi komercji, pokażą nam jeszcze niejedno olśniewające show, o wiele lepsze niż to z Areny Ursynów w Warszawie.

środa, 28 kwietnia 2010

The Heavy - The House That Dirt Built(2009)


Często bywa tak, że zespoły które robią nie mały zamęt na wyspach są w naszym kraju niedoceniane, lub po prostu nie zauważane. The Heavy jest jednym z takich właśnie zespołów. Świat zauważył ich po wykorzystaniu ich hitowego „How You Like Me Now?” w reklamie auta Kia Sorento. Nie jest to jednak grupa jednego utworu, a płyta jaką popełnili na końcu 2009 roku jest dowodem na to że panowie jeszcze mogą namieszać i to nie tylko na brytyjskie scenie indie.

Zanim przejdziemy do właściwej recenzji, słów kilka warto poświęcić wytwórni w której barwach muzycy wydają już po raz drugi. „Counter” jest jedną z odnóg słynnego na cały świat Ninja Tune kojarzonego przede wszystkim z muzyką pogranicza downtempo/brakbeat. Tu, obok zapatrującego na rockowe brzmienia Counter'a mamy jeszcze sub-label Big Dada nastawiony na wydawanie płyt kierujących się w stronę hip-hopu. Warto dodać że kultowa wytówrnia prowadzi ostrą selekcję. Sięgając więc po jakąkolwiek płytę z ich stajni wiemy że będzie trzymać ona wysoki poziom. Tak reguła działa i w tym przypadku.

Początek płyty jest najbardziej żywiołowy. Później panowie powoli wyciszają i zwalniają tempo. Na wstępie dostajemy „Intro” ( zaczerpnięte z horroru) przestrzegające nas przed wejściem do domu. Chodzi tu oczywiście o „Dom zbudowany z brudu” (The House That Dirt Built) widoczny na okładce. Jest to jedynie metafora. Przedstawienie muzyki zawartej na drugim studyjnym albumie jako domu do którego nie powinniśmy wchodzić. Jednak już po pierwszym utworach przekonujemy się że warto było zaryzykować. Od samego początku chłopaki z angielskiego Noid atakują nas niezwykłą energią i przebojowością.

Jak określić muzykę jaką grają? Gdybyśmy chcieli określić ją jako jeden gatunek, padło by na indie rock. Jednak taka klasyfikacja niczego by nam nie powiedziała o różnorodności jaka czai się w muzyce The Heavy. Jest to niezależny, garażowy rock z brudnymi punkowymi riffami zagrany z soulowym wyczuciem i funkowym luzem. Mamy tu do czynienia z dużą rozpiętość klimatyczną. Od naznaczonych hard rockowym pazurem numerów, przez wielogłosy cichszych ballad do bujającego klimatu rock/reggae. Ważną rolę odgrywa sekcja rytmiczna, czyli perkusista Chris Ellul i basista Spencer Page. Soczysty, pulsujący bas i ciężka perkusyjna stopa dają świetny podkład skocznym riffom Dana Taylor'a i zróżnicowanej ekspresji wokalnej Kelvina Swaby'ego.

Płyta do posłuchania, do poskakania i do polecenia wszystkim tym szukającym w muzyce powiewu świeżości. Płyta wydana na pohybel niedowiarkom którzy twierdzą że w klasycznym rockowym składzie nie da się już nagrać nic ciekawego, i oryginalnego. Bardzo mocna pozycja na liście rockowe perełki 2009.