niedziela, 21 listopada 2010
Mikołaj Bugajak - Dziwne Dźwięki I Niepojęte Czyny(2010)
Fanom instrumentalnego hip-hopu Noon'a przedstawiać nie trzeba. Jednak już fanom jazzu należy przedstawić Mikołaja Bugajakę. Na początku, jeszcze przed wydaniem płyty zastanawiało mnie nieco co skłoniło artystę do zaniechania swego pseudonimu artystycznego i wydania płyty pod własnym nazwiskiem. Sprawa stała się jednak całkowicie jasna po wysłuchaniu materiału. Muzyka zawarta na debiucie Mikołaja jest bowiem kompletnie różna od tego do czego nas przyzwyczaił pod pseudonimem.
Nie są to oczywiście skrajnie różne muzyczne bieguny gdyż już na ostatniej płycie pt.”Pewne sekwencje” wyraźnie pokazywał swoje jazzowe ciągoty. Wtedy jednak było to poniekąd ograniczone, a bezpieczne granice wyznaczała artystyczna wolność oraz konwencyjna żonglerka. Tutaj natomiast materiał zostaje całościowo ubrany w dobrze skrojony garnitur o szerokiej nazwie minimal jazz. Klimatycznie płyta odpowiada okresowi w jakim się ukazuje. Melancholijne, instrumentalne jesienne kolaże dźwięków. Krótka pocztówka dźwiękowa, która trwa jedynie ułamek czasu który trwać powinna.
Już na początku obcowania z płytą zostajemy nieco ukierunkowani do jej odbioru poprzez okładkę która nieco parafrazuje motyw z wielu okładek jazzowej wytwórni ECM. Muzyka niemal ascetyczna, uboga w środki wyrazu samplowanych żywych instrumentów( na płycie pojawia się bowiem jeden dźwięk syntetyczny).
Jest to album dobry do chwilowej zadumy, zatrzymania w pędzie, jednak szybko się przejada i staje się męczący. Dla odbiorców dotychczasowej twórczości pana Bugajaka materiał stanie się ścianą nie do przejścia. Watro jednak pamiętać, że artysta nie porzuca swego hip-hopowego królestwa a jedynie postanawia wyrazić tę najwrażliwszą część swojej duszy w odpowiedni muzykowi sposób.
L.U.C. - Pyykycykytypff(2010)
Łukasz Rostowski, znany jako L.U.C. po raz kolejny stawia fanów przed trudnym zadaniem, jakim jest zapamiętanie tytułu jego nowej płyty. I choć nazwy „Haelucenogenoklektyzm” nie da się przebić, to i tak staniemy przed nie lada wyzwaniem wypowiadając ją. Na płycie „Pyykycykytypff” raper po raz kolejny porusza się w konceptualnej przestrzeni łączenia sztuk. Podobnie jak na „Planet LUC” wartości wizualne współgrać mają z fonicznym odbiorem dzieła.
Od strony muzycznej, najnowszemu dziełu najbliżej do kolarzy dźwiękowych z „39-89”. Jest to jednak porównanie jedynie poglądowe, gdyż nowy materiał tworzy nową jakość w polskim hip – hopie. Dzięki temu krążkowi, muzyka zaczyna wykraczać poza ramy gatunku i subtelnie łączy się z trip-hopem, oraz nacechowaną ciemnymi ambientowymi wstawkami elektroniką. Na album składają się dwie płyty. Jedna, to właściwe utwory. Druga zaś, to ich wersje bez wokalu. Abstrahując od werbalnego poziomu odbioru tej sztuki, krążek drugi jest genialnym kawałkiem instrumentalnego hip-hopu z trip-hopowymi aspiracjami, który świetnie sprawdziłby się również, jako samodzielne wydawnictwo.
Atmosfera całego wydawnictwa jest ściśle określona od samego początku. Od samego wejścia w nasze uszy trafiają ciężkie, mroczne i niemal duszne kompozycje, których kręgosłupem staje się potężny bas oraz beat box. Wszytko to wsparte przez oszczędnie przemyconą elektronikę oraz hipnotyczne wokalizy. Cała ta oprawa pozostaje jednak ilustracją dla samego rapera, który w gąszczu wersów rozpościera przed słuchaczem wspaniały świat opowieści, o tematyce zarówno aktualnej( jak choćby walka o krzyż) jak i uniwersalnej.
Podsumowując, L.U.C. Nagrywając sam tą płytę wykonał kawał solidnej roboty. Muzyka za którą stoi oprawa graficzna z konceptualnym kontekstem całości dzieła. Tym krążkiem artysta umacnia swoją pozycje jednego z najciekawszych twórców młodego pokolenia i dla mnie pozostaje artystą numer jeden polskiej awangardy.
Shearwater - The Golden Archipelago(2010)
Zaczynając recenzję tej płyty pragnę odnieść się do myśli autorytetu w dziedzinie muzyki i przytoczyć fragment tekstu nieodżałowanego Tomasza Beksińskiego opublikowanego na łamach „Tylko Rocka” w listopadzie 1991. Odnosi się on do słów w piosenkach i do dużej komercjalizacji tychże tekstów: „ są z premedytacją preparowane przez wykonawców do osiągnięcia określonego efektu. (…) Na pewno jest tak w przypadku piosenek pisanych wyłącznie w celach komercyjnych. Jednakże wielu prawdziwych artystów, serio traktujących swoje powołanie, pragnie nam coś przekazać nie tylko za pomocą muzyki”
O ten właśnie przekaz chodzi. Dzieje się w przypadku najnowszego dzieła Shearwater pt.”The Golden Archipelago”. Płyta która odniosła duży sukces artystyczny jest swoistym drogowskazem. Artyści z powołaniem pragną zwrócić uwagę ludzi na kierunek w jakim podąża matka ziemia. Płyta jest pewnym konceptem ściśle połączonych ze sobą i przenikających się puzzli ukazujących nieciekawy obraz ginące planety.
Od strony muzycznej jest to świetnie wyważony indie rock. Jednak słuchając materiału, w którym każda minuta obfituje w subtelne smaczki, trudno się oprzeć wrażeniu jakoby muzycy chcieli wyjść poza ramy gatunku. Jesteśmy świadkami świetnego wypośrodkowania nastroju i tępa. Z jednej strony rockowe riffy, z drugiej zaś spokojne akustyczne granie momentami wzbogacone dźwiękami orkiestry. A wszystko to spięte klamrą charakterystycznego głosu wokalisty Jonathana Meiburg'a oraz zaangażowanych tekstów.
Trzecią sztuką, która gra tu ważną rolę jest fotografia. Piękna, oddająca klimat okładka, a ponadto poligrafia zawierająca pokaźną książeczkę, w której to oprócz tekstów znajdziemy mnóstwo urokliwych zdjęć natury. Płytę polecam miłośnikom indie dźwięków, ale i ludziom lubiącym muzykę zaangażowaną tworzoną przez „prawdziwych artystów”.
Tricky - Warszawa(Palladium) - 04.11.2010
Postać absolutnie precedensowa. Artysta, który nie zwracając uwagi na mody robi swoje, i świetnie mu to wychodzi. Jeden z założycieli kultowego Massive Attack powraca ( ostatnio na Opener Festival 2010) do polski na trzy klubowe koncerty. Trasę rozpoczął 4 listopada w warszawskim klubie Palladium i od razu zaczarował publiczność. Jeden z najlepszych klubowych koncertów roku.
Dawno nie byłem na koncercie, który rozpoczął by się punktualnie. Równo o 20 na scenę wkroczyli muzycy Tricky'ego. Od początku spełnili oczekiwania publiczności. Ciężki bas, świetna perkusja i eteryczny głos wokalisty, który jak zwykle niezwykle ekspresywnie wyśpiewywał swoje utwory. Na scenie wspomagała go, uczestnicząca również w nagraniach, świetnie dysponowana Franky Riley. Jak już wspomniałem, występ był częścią trasy promującej najnowsze wydawnictwo pana trip – hopu pt: ”Mixed Race”. Jednak, ku uciesze publiczności nowe utwory nie zdominowały koncertowej setlisty,a jedynie przeplatały się z dobrze osłuchanym, starszym materiałem.
Pod względem muzycznym i wykonawczym zdarzyło się kilka zgrzytów ,jednak jest to efektem spontaniczności artysty na scenie. Widać, że show tworzy na żywo będąc jednocześnie wokalistą oraz dyrygentem zespołu wydającym ciągłe dyspozycje. Warto tu również wspomnieć o miłych gestach jakie Tricky wykonał w stronę polskich fanów. Nie zadzierając nosa wykazał się rzadko spotykaną w artystycznym światku normalnością i zszedł ze sceny by przespacerować się między fanami. Ponadto podczas trwania coveru utworu grupy Motorhead pt; „Ace of Spades” zaprosił na scenę ogromną liczbę fanów i bawił się razem z nimi w takt muzyki granej nieustannie przez zespół.
Tego wieczoru usłyszeliśmy przekrój twórczości. Od numerów z pierwszych płyt, które spokojnym tempem wytworzyły niesamowity, duszny klimat. Do tych szybszych, nieco tanecznych (świetnie zagrany „Puppy Toy”, śpiewany do jednego mikrofonu). Na zakończenie całości, otrzymaliśmy świetne ponad dziesięciominutowe wykonanie utworu „Vent”, który na płycie trawa około trzech minut. Brawurowe, i bardzo energetyczne spowodowało, że publiczność jeszcze długo po zejściu artystów ze sceny próbowała sprowadzić ich z powrotem, niestety bez skutecznie. Koncert trwał jednak niecałe dwie godziny, co w dzisiejszych realiach pozwala nasycenie . A biorąc pod uwagę, częste wizyty artysty, możemy się spodziewać, że przy okazji kolejnej płyty zapowiadanej na przyszły rok artysta również odwiedzi nasz kraj.
Dawno nie byłem na koncercie, który rozpoczął by się punktualnie. Równo o 20 na scenę wkroczyli muzycy Tricky'ego. Od początku spełnili oczekiwania publiczności. Ciężki bas, świetna perkusja i eteryczny głos wokalisty, który jak zwykle niezwykle ekspresywnie wyśpiewywał swoje utwory. Na scenie wspomagała go, uczestnicząca również w nagraniach, świetnie dysponowana Franky Riley. Jak już wspomniałem, występ był częścią trasy promującej najnowsze wydawnictwo pana trip – hopu pt: ”Mixed Race”. Jednak, ku uciesze publiczności nowe utwory nie zdominowały koncertowej setlisty,a jedynie przeplatały się z dobrze osłuchanym, starszym materiałem.
Pod względem muzycznym i wykonawczym zdarzyło się kilka zgrzytów ,jednak jest to efektem spontaniczności artysty na scenie. Widać, że show tworzy na żywo będąc jednocześnie wokalistą oraz dyrygentem zespołu wydającym ciągłe dyspozycje. Warto tu również wspomnieć o miłych gestach jakie Tricky wykonał w stronę polskich fanów. Nie zadzierając nosa wykazał się rzadko spotykaną w artystycznym światku normalnością i zszedł ze sceny by przespacerować się między fanami. Ponadto podczas trwania coveru utworu grupy Motorhead pt; „Ace of Spades” zaprosił na scenę ogromną liczbę fanów i bawił się razem z nimi w takt muzyki granej nieustannie przez zespół.
Tego wieczoru usłyszeliśmy przekrój twórczości. Od numerów z pierwszych płyt, które spokojnym tempem wytworzyły niesamowity, duszny klimat. Do tych szybszych, nieco tanecznych (świetnie zagrany „Puppy Toy”, śpiewany do jednego mikrofonu). Na zakończenie całości, otrzymaliśmy świetne ponad dziesięciominutowe wykonanie utworu „Vent”, który na płycie trawa około trzech minut. Brawurowe, i bardzo energetyczne spowodowało, że publiczność jeszcze długo po zejściu artystów ze sceny próbowała sprowadzić ich z powrotem, niestety bez skutecznie. Koncert trwał jednak niecałe dwie godziny, co w dzisiejszych realiach pozwala nasycenie . A biorąc pod uwagę, częste wizyty artysty, możemy się spodziewać, że przy okazji kolejnej płyty zapowiadanej na przyszły rok artysta również odwiedzi nasz kraj.
środa, 20 października 2010
Tricky - Mixed Race(2010)
Ojciec trip - hopu przemówił, po raz dziewiąty. Bo, kto bardziej zasługuje na to miano, jeśli nie on. To właśnie Adrian Thaws, obok takich grup jak Massive Attack (której był członkiem) i Portishead, jest jednym z najbardziej zasłużonych przedstawicieli gatunku.
Tricky w swej karierze miewał gorsze momenty, jednak chude lata oficjalnie minęły. Po dobrym „Knowle West Boy” przyszedł czas na powrót do szczytowej formy. Albumem „Mixed Race” Tricky udowadnia, że wciąż jest niezastąpiony. Z niecierpliwością oczekuję prezentacji nowej płyty na listopadowym koncercie artysty w Warszawie.
Recenzenci zaczęli opisywanie nowego albumu od określenia „taneczny”. Jest to jednak ocena wielce przesadzona, chyba, że na zachodzie tańczy się w spowolnionym tempie. Nowy materiał, podobnie jak ten wcześniejszy ma mroczny, duszny klimat. Całość opiera się na mocnym kręgosłupie masywnego bristolowego bitu, odpowiednio podbitego przez dudniący w głośnikach bas. Jednak jak sama nazwa albumu wskazuje, nowy krążek miał być czymś na kształt skrzyżowania kultur, jakiego na własnej skórze doświadczył artysta. Udało się uzyskać ten efekt dzięki dużej różnorodności wokalu oraz rozmaitym dodatkom jakie funduje nam płyta.
Tak oto przez sekcję rytmiczną przedzierają się różne dźwięki: od klawiszy, przez orientalne instrumenty strunowe do jazzowej trąbki i gitary. Warto powiedzieć, że gitara odgrywa tu bodaj największą instrumentalną rolę. Jako przykład wystarczy podać choćby chwytliwą zagrywkę niosącą cały kawałek „Kingston Logic”, czy nieco agreswywny riff w „Murder Weapon” brzmiący niczym z Pulp Fiction. Równie ciekawie sytuacja przedstawia się w warstwie wokalnej. Oprócz świetnie dysponowanego Trickiego usłyszymy śpiew rodem z Indii, nieco gangsterskie nawijki, oraz niesamowity głos jamajskiej diwy Terry Lynn.
Płynie ta muzyka, ciesząc ucho. I tak dochodzimy do jedynego zgrzytu, który dla mnie jest nie do przejścia. Otóż całość materiału tu zawartego to niespełna trzydzieści pięć minut. Przy tak wysokim poziomie albumu czuję ogromny niedosyt. Jednak po cichu liczę na to, że forma nie przeminie i już możemy wypatrywać kolejnej perełki, od tego jakże płodnego artysty.
Hurts - Happines(2010)
Debiutancka płyta zespołu Hurts jest według mnie niezbitym dowodem na absolutną komercjalizację przemysłu muzycznego. Widzimy tu odzwierciedlenie pewnej postawy przeciętnego polskiego słuchacza. Fala promocji, która zalała nasz kraj w związku z tym krążkiem, była ogromna. Pokazuje to z jaką łatwością - za pomocą odpowiednich środków przekazu - można manipulować masami i stworzyć gwiazdę. Czyli jak w pięknym opakowaniu sprzedać wszystko.
Ten krótki wstęp to tylko ogólna refleksja, która nie można kłaść się cieniem na resztę recenzji. Muszę oddać muzyce co jej, gdyż materiał nie jest porażką w pełnej rozciągłości. Na płycie „Happiness” dostajemy bowiem dobrze skrojony, przemyślany do cna synthpop w dosyć szarym odcieniu. Jednak z przykrością stwierdzam, że innowacyjność tej muzyki oscyluje niebezpiecznie w granicach zera. Proste, melodyjne aż do bólu podkłady, wsparte ciekawym brzmieniowo wokalem snującym miałkie zwrotki o niczym - to nie za wiele jak na „najgorętszy debiut roku”.
Panowie odnieśli sukces, gdyż skazała ich nań wyrocznia zwana BBC. I właśnie gdyby nie ta początkowa gloryfikacja materiału, mógłby on paść na inny, może bardziej podatny grunt, a tak - panowie zagoszczą w rozgłośniach na czas jakiś, co chwilę przypominając o sobie nowym teledyskiem. Jednak miłość publiczności przemija szybko, a by ją zatrzymać, trzeba pokazać coś więcej niż średniej jakości debiut.
Laentrada - Odzew Zza
Twórczość Laentrady to interesująca muzyką, z którą warto się zapoznać. Zespół z Rawicza jest udziałem dwóch panów: Kuby Chmielarczyka i Tomasza Dzikowskiego.
Panowie oficjalnie istnieją od 2004 roku i powoli budują swoją pozycję na rodzimej scenie. W 2008 roku zadebiutowali krążkiem "Poligon doświadczalny". Natomiast w maju tego roku światło dzienne ujrzało kolejne wydawnictwo wydane własnym nakładem "Odzew zza".
Muzykę tego młodego zespołu z Rawicza można by przyporządkować jako alternatywny post rock, choć nie jest to takie oczywiste. Większość grup poruszających się w tej stylistyce opiera się na długich zamglonych gitarowych wycieczkach, często jest to muzyka łatwa w odbiorze. Jeśli chodzi zaś o Laentradę sytuacja ma się inaczej. To wymagające od słuchacza skupienia stosunkowo krótkie kolaże dźwiękowe, w których goszczą zarówno dźwięki gitar i perkusji przyprószone elektroniką, ale i również różne odgłosy, jak na przykład ujadanie psów czy gra pozytywki.
Trwająca jedynie pół godziny płyta, która rozpoczyna się spokojnie, jest pełna uniesień i spadków. Nie czyni jej to jednak niespójną. Choć muzyka opiera się głównie na improwizacji, to utwory, które płynnie przechodzą jeden w drugi, tworzą spójną całość, która z powodzeniem mogłaby być jednym utworem. Są tu chwile oniryczne, typowo pościelowe przywodzące na myśl dokonania grupy New Century Classics, jednak mieszają się one z mocniejszymi, niosącymi ze sobą nutkę niepokoju, zrywami. Momentami, jak na przykład w "krwawicy z uszu 8" dostajemy dialog z horroru, który przechodzi w mroczny gitarowy jazgot. Dobry pomysł, dobre wykonanie, wydawnictwo artystycznie przydatne.
wtorek, 21 września 2010
Off Festiwal - 5-8.08.2010. - Katowice(Dolina 3 Stawów)
To już piąta edycja OFF Festiwalu. I mimo tego, że impreza wciąż rozwija się i rośnie w siłę jest nadal małym wydarzeniem w porównaniu do choćby Coke Live Music Festival czy Heineken Opener. Trzeba jednak przyznać, że tak nieduża skala wychodzi festivalowi na dobre. Zarówno na polu namiotowym jak i na terenie koncertowym było nad wyraz czysto i schludnie. Organizacyjnie, były rzecz jasna pewne niedociągnięcia ( po drugim dniu skończyły się opaski zezwalające na przebywanie na polu namiotowym) jednak widać, że organizatorzy co w ich mocy by impreza była jak najbardziej przyjazna fanom.
Muszę przyznać, że koncertowa obfitość tegorocznej edycji imponowała.. Choć koncerty w większości były dosyć krótkie (od pół godziny do około godziny) to dzięki temu fanom dane było zapoznać się z dużą liczbą młodych stażem, acz nader obiecujących wykonawców. Opisanie wszystkich koncertów byłoby istną niemożliwością, dlatego postanowiłem z każdego dnia wybrać po jednym występie polskiej, i jednym zagranicznej kapeli.
Dzień pierwszy
Zacząłem od nieznanego mi wcześniej polskiego składu o nazwie Potty Umbrellas. Pierwszy zespół na głównej, mbankowej scenie i od razu miłe zaskoczenie. Doświadczeni muzycy występujący również w innych polskich kapelach, jak np.:”Something like Elvis” ( zespół również występował na festiwalu) czy Tissura Ani. Panowie dali około półgodzinny występ z muzyką niemalże sztandarową dla Katowickiego Off'a. Gitarowe granie, przyozdobione jazzowym feelingiem oparte na soczystych riffach i transowym zacięciu. Do tego dodajmy, świetny, przyjacielski wręcz kontakt z publicznością która, choć w niewielkiej liczbie, sumiennie oklaskiwała młody skład.
Niestety, co stwierdzam ze wstydem za polską publiczność, mało było fanów chętnie chodzących na występy młodych kapel. Tu jako przykład mogę podać zespół St. James Hotel na których występie stawiło się zaledwie około 30 osób. Fakt ten nieco dziwi, gdyż całemu wydarzeniu przyświeca idea promowania młodej, niezależnej twórczości. Przy założeniu, że odwiedzający dolinę trzech stawów ludzie mają otwarte umysły i są gotowi na nowe doznania, tak małe liczba słuchaczy była dla mnie sporym zaskoczeniem.
Kolejnym występ dnia pierwszego był absolutną pomyłką. The Horrors, jedni z headlinerów całego wydarzenia. Przez recenzentów okrzyknięci następcami My Bloody Valentine ze względu na ich specyficzny gitarowy zgiełk. Tego wieczora jednak kompletnie nie udźwignęli ciężaru jaki spoczął na ich barkach. Występ rozpoczął się od męcząco długiego dostrajania instrumentów i sprawdzania mikrofonu. Później było już tylko gorzej. Flegmatyczny wokal, źle nagłośnione gitary i nudna linia basu sprawiły iż koncert zlał się w jedną, zdającą się nie mieć końca, męczarnie. Z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że był to najgorszy koncert jaki widziałem ostatnimi czasy. Moje niezadowolenie zdawali się potwierdzać migrujący spod sceny fani. Taki występ mógłby mieć powodzenie na przykład na Openerowej scenie Tent, jednak nie był godzien głównej sceny alternatywnego Off'a.
Dzień Drugi
Sobota była zdecydowanie bardziej udana. Po ulewnej nocy wyszło słońce, a z zalewu koncertów ( St. James Hotel, Manescape, 3Moonboys, Plum, Pustki, Tides From Nebula, Pink Freud, Muchy, Mouse On Mars, Tunng, Hey, Mew, Dinosaur Jr.) aż trudno było wybrać najciekawsze wydarznie dnia.
Jako najlepszy polski występ tego dnia wybrałem niespełna czterdziestopięciominutowe słuchowisko polskiej kapeli post-metalowej Tides From Nebula. Uważam jednak, że oficjalna szufladka post-metal jest mało adekwatna i mało mówiąca. Odwołując się do wypowiedzi Dawida Szczęsnego z grupy Niwea :”znamy zbyt dużo muzyki(...) nie powstają już nowe rzeczy wynikające z braku świadomości(...) cała muzyka jest post-”. W takim razie jak określić to co robi to warszawskie trio? Jest to instrumentalny art- metal z progresywnymi zapędami i dużym ładunkiem emocjonalnym.
Zespół jak na tak mały dorobek wydawniczy (debiut w 2009 roku, zapowiedź drugiej płyty jeszcze w 2010) zebrał pod sceną eksperymentalną imponująco dużą liczbę fanów. Oprócz osłuchanych już numerów koncert został spięty klamrą premierowego materiału, jeden nowy numer na sam początek i jeden zamykający występ. Jeśli chodzi o aspekt wykonawczy to Ci młodzi muzycy pokazali klasę. Wzorowo wykonane numery okraszone improwizacyjnym luzem kupiły publiczność która po każdym kawałku wybuchała burzą oklasków. Brawa za skromność, uśmiech i naturalność. Wróżę tej kapeli świetlaną przyszłość.
Jeśli chodzi o zagranicznych wykonawców sprawa jest prosta. Zespół Tunng zgarnął wszytko jeśli chodzi o uznanie publiczności. Konkurencja nie była jednak zbyt duża. Kiepski występ headlinerów z Dinosaur Jr. (część sprzętu kapeli zaginął podczas transportu) i nudny występ duńskiego Mew otworzył Tunng drogę po laur pierwszeństwa.
Miałem jednak pewne wątpliwości co to ich występu. Po kilkukrotnym przesłuchaniu płyty miałem wątpliwości czy uwzględnić ich w swoich festiwalowych planach. To co wykonują w studiu jednak ma się nijak to tego co możemy usłyszeć na koncercie. Zamiast miałkich kołysanek, które w garze z napisem folk nie wyróżniają się niczym specjalnym dostaliśmy piękny, żywiołowy koncert. Tutaj oprócz stricte folkowych melodii wyraźnie słychać inspiracje muzyką elektroniczną, do tego dodajmy świetną pracę ciężko brzmiącej sekcji rytmicznej. I tak oto z sennych popiołów odradza się koncertowo piękny feniks wesołego folkowego grania. Świetna atmosfera panująca pod sceną mimo deszczu udzieliła się muzykom a koncert zakończył się ogromem braw.
Dzień Trzeci
Tu postanowiłem opisać jedynie finalny koncert, długo wyczekiwanej gwiazdy, mianowicie Flaming Lips.
Zabierając się za relacjonowanie koncertu Flaming Lips trzeba zacząć od rzeczy podstawowej. Mianowicie, należy oddzielić grubą krechą wizualną, czysto estetyczną stronę koncertu od jego wartości muzycznej. Zacznę od pierwszego podmiotu tego wielopoziomowego „show”. Użyłem tu słowa show nie bez powodu, bowiem występ tych czterech muzyków był najbardziej spektakularnym wydarzeniem artystycznym jakie kiedykolwiek miałem okazję widzieć.
Rozpoczęcie koncertu wyjściem na sceną spomiędzy nóg wyświetlonej na telebimie kobiety, bieg po uniesionych rękach publiki w wielkiej plastikowej kuli, istne tsunami wielokolorowego konfetti i różnych wielkości balonów, laserowe pokazy, nadmuchiwane postacie i wreszcie pokaz sztucznych ogni. Podobało się to publiczności, która jak zahipnotyzowana dała się wciągnąć we wspomniany show. Przyznam, że sztukę tak zwanego mydlenia oczu, a w zasadzie uszu panowie z Oklahomy opanowali do perfekcji. Osobiście jednak jestem zdania, że takie nieco cyrkowe zabiegi potrzebne są jedynie gdy muzyka nie broni się sama.
I w ten właśnie sposób dochodzimy do drugiej wspomnianej na początku wartości. Muzyka jaką grają Ci amerykańscy Pink Floyd (tym mianem okrzyknęli ich dziennikarze) obok porywających momentów skondensowanego hałasu ma w sobie dużo spokoju a wręcz melancholii. Tego zaś wieczoru wokalista, a zarazem głównodowodzący Wayne Coyne nie zawahał się przed ryzykowną żonglerką nastrojów. Tak ot, czadowe rockowe tyrady z odpowiednim przytupem sprawdziły się idealnie, natomiast spokojniejsze fragmenty obroniła cała sceniczna otoczka i wesoła atmosfera która dzięki niej powstała.
Nie oznacza to bynajmniej, że koncert pod względem wykonawczym był kiepski. Nie, wręcz przeciwnie zaskoczyła mnie duża precyzja zarówno instrumentalna jak i wokalna, jaką zaprezentowali Ci alternatywni weterani. Jednak gdyby wykonać tu podstawowe matematyczne działanie i od całości odjąć owy sceniczny image, koncert z oceny celującej z plusem spadł by do mocnej czwórki.
Muszę przyznać, że koncertowa obfitość tegorocznej edycji imponowała.. Choć koncerty w większości były dosyć krótkie (od pół godziny do około godziny) to dzięki temu fanom dane było zapoznać się z dużą liczbą młodych stażem, acz nader obiecujących wykonawców. Opisanie wszystkich koncertów byłoby istną niemożliwością, dlatego postanowiłem z każdego dnia wybrać po jednym występie polskiej, i jednym zagranicznej kapeli.
Dzień pierwszy
Zacząłem od nieznanego mi wcześniej polskiego składu o nazwie Potty Umbrellas. Pierwszy zespół na głównej, mbankowej scenie i od razu miłe zaskoczenie. Doświadczeni muzycy występujący również w innych polskich kapelach, jak np.:”Something like Elvis” ( zespół również występował na festiwalu) czy Tissura Ani. Panowie dali około półgodzinny występ z muzyką niemalże sztandarową dla Katowickiego Off'a. Gitarowe granie, przyozdobione jazzowym feelingiem oparte na soczystych riffach i transowym zacięciu. Do tego dodajmy, świetny, przyjacielski wręcz kontakt z publicznością która, choć w niewielkiej liczbie, sumiennie oklaskiwała młody skład.
Niestety, co stwierdzam ze wstydem za polską publiczność, mało było fanów chętnie chodzących na występy młodych kapel. Tu jako przykład mogę podać zespół St. James Hotel na których występie stawiło się zaledwie około 30 osób. Fakt ten nieco dziwi, gdyż całemu wydarzeniu przyświeca idea promowania młodej, niezależnej twórczości. Przy założeniu, że odwiedzający dolinę trzech stawów ludzie mają otwarte umysły i są gotowi na nowe doznania, tak małe liczba słuchaczy była dla mnie sporym zaskoczeniem.
Kolejnym występ dnia pierwszego był absolutną pomyłką. The Horrors, jedni z headlinerów całego wydarzenia. Przez recenzentów okrzyknięci następcami My Bloody Valentine ze względu na ich specyficzny gitarowy zgiełk. Tego wieczora jednak kompletnie nie udźwignęli ciężaru jaki spoczął na ich barkach. Występ rozpoczął się od męcząco długiego dostrajania instrumentów i sprawdzania mikrofonu. Później było już tylko gorzej. Flegmatyczny wokal, źle nagłośnione gitary i nudna linia basu sprawiły iż koncert zlał się w jedną, zdającą się nie mieć końca, męczarnie. Z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że był to najgorszy koncert jaki widziałem ostatnimi czasy. Moje niezadowolenie zdawali się potwierdzać migrujący spod sceny fani. Taki występ mógłby mieć powodzenie na przykład na Openerowej scenie Tent, jednak nie był godzien głównej sceny alternatywnego Off'a.
Dzień Drugi
Sobota była zdecydowanie bardziej udana. Po ulewnej nocy wyszło słońce, a z zalewu koncertów ( St. James Hotel, Manescape, 3Moonboys, Plum, Pustki, Tides From Nebula, Pink Freud, Muchy, Mouse On Mars, Tunng, Hey, Mew, Dinosaur Jr.) aż trudno było wybrać najciekawsze wydarznie dnia.
Jako najlepszy polski występ tego dnia wybrałem niespełna czterdziestopięciominutowe słuchowisko polskiej kapeli post-metalowej Tides From Nebula. Uważam jednak, że oficjalna szufladka post-metal jest mało adekwatna i mało mówiąca. Odwołując się do wypowiedzi Dawida Szczęsnego z grupy Niwea :”znamy zbyt dużo muzyki(...) nie powstają już nowe rzeczy wynikające z braku świadomości(...) cała muzyka jest post-”. W takim razie jak określić to co robi to warszawskie trio? Jest to instrumentalny art- metal z progresywnymi zapędami i dużym ładunkiem emocjonalnym.
Zespół jak na tak mały dorobek wydawniczy (debiut w 2009 roku, zapowiedź drugiej płyty jeszcze w 2010) zebrał pod sceną eksperymentalną imponująco dużą liczbę fanów. Oprócz osłuchanych już numerów koncert został spięty klamrą premierowego materiału, jeden nowy numer na sam początek i jeden zamykający występ. Jeśli chodzi o aspekt wykonawczy to Ci młodzi muzycy pokazali klasę. Wzorowo wykonane numery okraszone improwizacyjnym luzem kupiły publiczność która po każdym kawałku wybuchała burzą oklasków. Brawa za skromność, uśmiech i naturalność. Wróżę tej kapeli świetlaną przyszłość.
Jeśli chodzi o zagranicznych wykonawców sprawa jest prosta. Zespół Tunng zgarnął wszytko jeśli chodzi o uznanie publiczności. Konkurencja nie była jednak zbyt duża. Kiepski występ headlinerów z Dinosaur Jr. (część sprzętu kapeli zaginął podczas transportu) i nudny występ duńskiego Mew otworzył Tunng drogę po laur pierwszeństwa.
Miałem jednak pewne wątpliwości co to ich występu. Po kilkukrotnym przesłuchaniu płyty miałem wątpliwości czy uwzględnić ich w swoich festiwalowych planach. To co wykonują w studiu jednak ma się nijak to tego co możemy usłyszeć na koncercie. Zamiast miałkich kołysanek, które w garze z napisem folk nie wyróżniają się niczym specjalnym dostaliśmy piękny, żywiołowy koncert. Tutaj oprócz stricte folkowych melodii wyraźnie słychać inspiracje muzyką elektroniczną, do tego dodajmy świetną pracę ciężko brzmiącej sekcji rytmicznej. I tak oto z sennych popiołów odradza się koncertowo piękny feniks wesołego folkowego grania. Świetna atmosfera panująca pod sceną mimo deszczu udzieliła się muzykom a koncert zakończył się ogromem braw.
Dzień Trzeci
Tu postanowiłem opisać jedynie finalny koncert, długo wyczekiwanej gwiazdy, mianowicie Flaming Lips.
Zabierając się za relacjonowanie koncertu Flaming Lips trzeba zacząć od rzeczy podstawowej. Mianowicie, należy oddzielić grubą krechą wizualną, czysto estetyczną stronę koncertu od jego wartości muzycznej. Zacznę od pierwszego podmiotu tego wielopoziomowego „show”. Użyłem tu słowa show nie bez powodu, bowiem występ tych czterech muzyków był najbardziej spektakularnym wydarzeniem artystycznym jakie kiedykolwiek miałem okazję widzieć.
Rozpoczęcie koncertu wyjściem na sceną spomiędzy nóg wyświetlonej na telebimie kobiety, bieg po uniesionych rękach publiki w wielkiej plastikowej kuli, istne tsunami wielokolorowego konfetti i różnych wielkości balonów, laserowe pokazy, nadmuchiwane postacie i wreszcie pokaz sztucznych ogni. Podobało się to publiczności, która jak zahipnotyzowana dała się wciągnąć we wspomniany show. Przyznam, że sztukę tak zwanego mydlenia oczu, a w zasadzie uszu panowie z Oklahomy opanowali do perfekcji. Osobiście jednak jestem zdania, że takie nieco cyrkowe zabiegi potrzebne są jedynie gdy muzyka nie broni się sama.
I w ten właśnie sposób dochodzimy do drugiej wspomnianej na początku wartości. Muzyka jaką grają Ci amerykańscy Pink Floyd (tym mianem okrzyknęli ich dziennikarze) obok porywających momentów skondensowanego hałasu ma w sobie dużo spokoju a wręcz melancholii. Tego zaś wieczoru wokalista, a zarazem głównodowodzący Wayne Coyne nie zawahał się przed ryzykowną żonglerką nastrojów. Tak ot, czadowe rockowe tyrady z odpowiednim przytupem sprawdziły się idealnie, natomiast spokojniejsze fragmenty obroniła cała sceniczna otoczka i wesoła atmosfera która dzięki niej powstała.
Nie oznacza to bynajmniej, że koncert pod względem wykonawczym był kiepski. Nie, wręcz przeciwnie zaskoczyła mnie duża precyzja zarówno instrumentalna jak i wokalna, jaką zaprezentowali Ci alternatywni weterani. Jednak gdyby wykonać tu podstawowe matematyczne działanie i od całości odjąć owy sceniczny image, koncert z oceny celującej z plusem spadł by do mocnej czwórki.
piątek, 17 września 2010
Robotobibok - Instytut Las
Wiem. Tym tekstem nie dosięgnę szczytu oryginalności. Nie jest to również płyta najnowsza. Co więcej, w tempie rozwoju muzyki free jazzowej są to dosyć odległe czasy. Jednak w zgiełku, który wokół siebie wytworzyła grupa Pink Freud nie możemy zapominać o tych najbardziej zasłużonych. O tych którzy budując podwalinę, wkopali kamień węgielny pod sukces tej młodej muzyki w naszym kraju. Teraz gdy z niecierpliwością czekamy na kolejne dokonania 100nki czy nowe projekty Mazolewskiego pragnę uświadomić nieuświadomionych, ponieważ płyta nieistniejącej już grupy Robotobibok wykracza poza rejestr oczywistych klasyfikacji.
Bardziej zorientowani mogą powiedzieć, że w końcu Robotobibok tak do końca nie przepadł w czeluściach przemysłu fonograficznego. Kontynuacją tradycji a bardziej pewnej improwizatorskiej myśli przewodniej jest założone przez dwóch muzyków macierzystej formacji grupa Mikrokolektyw. Panowie Jakub Suchar i Artur Majewski zadebiutowali w osławionej na cały świat jazzowej oficynie Delmark Records, warto wspomnieć że są to pierwsi muzycy z europy mający taką możliwość.Patrząc na listę naszych rodzimych jazzmanów jest to wyczyn godny podziwu. Mnie jako polaka ten fakt napawa dumą. Chodź jest ich niewielu to polscy artyści wciąż są dostrzegani w wielkim świecie.
Jednak wróćmy do już nieistniejącej, rozwiązanej oficjalnie w 2008 roku grupy Robotobibok. Jak chociaż cząstkowo określić ich styl, by nie było to krzywdzące dla samej muzyki? Myślę, że samo określenie jazz mija się z celem. Oczywiście, mamy tu momenty które złudnie wprowadzają nas w przekonanie, że muzyka te podobna jest do wielu free jazzowych kapel wyrosłych ostatnimi laty na naszym podwórku. Jednak nie trzeba długo czekać by zrozumieć, że klasyczne free jest tylko jedną ze stron fuzji muzycznej której jesteśmy świadkami.
Mamy tu zarówno szarpane gitarowe uniesienia, przeplatane sumienną pracą trąbki jak i elektroniczne piski które w połączeniu z nerwem żywych instrumentów wprowadzają nieco psychodeliczny klimat. I o ile do tej pory wszystko możemy podpisać pod jazz to kolejne nawałnice dźwięków pchają ten materiał bardziej w stronę trip-jazzu i elektroniki podsyconej basowymi wyżynami. Dużo tu dźwięków na myśl przywodzących kosmiczne wyprawy i swawole zabawy z syntezatorami. Są one w prawdzie przemycane w niewielkich dawkach jednak wyraźnie odczuwalne dla słuchaczy.
Może to i dobrze, że grupa zawiesiła działalność. Po wydaniu trzeciej płyty, w oryginalnym składzie nastąpiły personalne roszady które nieco odmieniły oblicze grupy. I choć największe koncertowe sukcesy miały miejsce właśnie w nowym składzie to panowie zapuszczając się na tereny ogólnie pojętego post-rocka zaczęli odbiegać od pierwotnego założenia. A tak dzięki możliwością wydawniczym dostajemy świadectwo nieskrępowanej zabawy dźwiękiem, które zachwycać będzie kolejne pokolenia muzycznych poszukiwaczy.
poniedziałek, 6 września 2010
Tauron Festival - 27.08.2010 Katowice (Kopalnia)
Swoją festivalową podróż rozpocząłem na dużej scenie. Koncert Three Trapped Tigers stał się dla mnie objawieniem całego wydarzenia. Trzech młodych chłopaków grających skrzyżowanie połamanej elektroniki opartej na najlepszych wzorcach gatunku, gigantach z wytwórni Warp ( takich jak Apex Twin) ze świetne wyczutym free jazzem. Na ich przykładzie widać, że język chodź bardzo by chciał nie jest w stanie nadążyć za muzyką. Brzmienie tej młodej grupy, która na swoim kącie ma zaledwie kilka Ep'ek jest trudne do zdefiniowania, ale również i powtórzenia. Przyznam, że pierwszy raz słyszałem tak oryginale połączenie. Co ciekawe mimo ciężkiego klimatu i dość jazgotliwych dźwięków muzycy wciągu trwania swojego występu przyciągnęli pod dużą scenę niebywale dużą liczbę fanów. I choć grali przy dziennym świetle to nie przeszkadzało im to w wywarciu ogromnego wrażenia na zebranych fanach.
Kolejnym wykonawcą na wspomnianej dużej Live Stage był norweski skład Jaga Jazzist. Jeżeli prowadziłbym ranking najlepszych koncertów tego lata, to ten występ znalazła by się z pewnością w pierwszej dziesiątce. Z kilkominutowym opóźnieniem na scenę wszedł dziesięcioosobowy zespół- orkiestra. Od samego początku publiczność została zaatakowana gęstą dźwiękową masą. Chaos kontrolowany, przyjemna kakofonia którą zafundowali zauroczyła zebranych. Tak pełne brzmienie grupa zawdzięcza ogromnej liczbie instrumentów na scenie. Począwszy całkowitej podstawy czyli kilku gitar, perkusji i klawiszy przez sekcję dętą ( saksofon, puzon, tuba, trąbka), przeszkadzajki oraz flety na wibrafonie, syntezatorach i elektronicznym decku kończąc.
Scena ozdobiona obrazkami z okładki najnowszej płyty od początku sugerowała że usłyszymy numery głównie z wydanego w 2010 roku albumu „One-Armed Bandit”.Tak łasnie się stało. Jedynymi numerami które pochodziły z wcześniejszego albumu były otwierający „All I Know Is Tonight „ oraz „Oslo Skyline” zapowiedziany jako „Katowice Skyline”. Trzeba również wspomnieć o wspaniałym kontakcie z publicznością. Do roli komunikatora zespół – publika został wyznaczony perkusista Martin Horntveth, który co i raz przemawiał do uraczonej publiczności.
Występem zamykającym dużą scenę w piątek był live act grupy Bonobo, jednego z najpopularniejszych zespołów ze stajni Ninja Tune, która w tym roku obchodzi swoje dwudziestolecie. Grupa najczęściej daje koncerty oparte głównie na dj'skich popisach. Tego wieczoru DJ był oczywiście na miejscu, występ jednak opierał się na brzmieniu żywych instrumentów co sprawiło, że koncert był magicznym widowiskiem.
Rozpoczęli utworami „Kiara” i „Kong” z najnowszej płyty. Po reakcji tłumu dało się zauważyć, że byli najbardziej oczekiwaną gwiazdą pierwszego dnia festivalu. Ku uciesze fanów i zgodnie z przewidywaniami nowy materiał wypełnił większość koncertowego czasu. Oprócz instrumentalnych numerów otrzymaliśmy również kawał dobrego wokalu od świetnie dysponowanej tego wieczoru Andrey Triany. „Eyesdown”, „The Keeper” czy „Stay The Same” powaliły publiczność na kolana. Przyznam, że najnowsza płyta nie była moim faworytem jednak po wysłuchaniu koncertowych wersji przekonałem się, że zespół jest ciągle w świetnej formie.
Nie obyło się również bez przypomnienia wcześniejszych albumów takich jak „Dial M For Monkey” czy „Days To Come”. Tak więc oprócz promocji świeżego materiału powiało również duchem niedawnej przeszłości. Świetnie wykonane „Ketto”oraz brawurowo kończące występ „Transmission 94” były nie lada perełkami. Usłyszeliśmy również hitowe „Days To Come” z Trianą na wokalu, przyznam że utwór podniósł temperaturę tego dość chłodnego wieczora. Cały wystąp trwał około półtora godziny i wprowadził publiczność w spokojny oniryczny klimat. I tylko częste wybuchy oklasków wyprowadzały z transu wielu rozmarzonych widzów.
Koncert Finałowy
Ostatni dzień upłynął pod znakiem koncertu finałowego. Guillermo Herren, szerzej znany z projektu Prefuse 73 wystąpił w towarzystwie AUKSO tyskiej orkiestry. (Opis w ulotce festivalowej brzmiał następująco:”próba połączenia(...) elektronicznego hip-hopu, tkwiącego korzeniami w zimnych zdehumanizowanych brzmieniach syntetycznego funku lat 80- tych i kameralistyki”. Jak się jednak okazało próba zakończona jedynie połowicznym sukcesem. Oczywiście, koncert był nader udany jednak oparty głównie na symfonicznych dźwiękach, a wspomnianej elektroniki przemyconej przez Prefuse'a było jak na lekarstwo.) Wydarzenie było kameralne również ze względu na ilość obecnych fanów. W porównaniu z ogromem publiczności obecnej przez dwa główne dni Katowickiego wydarzenia, ilość słuchaczy w niedziele była jedynie mały ułamkiem całości. Warto również wspomnieć, że oprócz „zwykłych” fanów w tłumie można było wypatrzeć również artystów którzy poprzedniego dnia grali swoje koncerty, między innymi Gonjasufi czy zespół Dub Mafia.
Występ rozpoczął się z lekkim poślizgiem, jednak zaostrzyło to jedynie apetyt zebranych. A to ze względu na to, iż występ był pewnego rodzaju niewiadomą. Jedynie ze wspomnianego opisu w ulotce można było wnioskować co usłyszymy, gdyż przedsięwzięcie jest na razie projekt jedynie koncertowy, a płyta z materiałem ma się dopiero ukazać. Już po pierwszych dźwiękach stało się jasne, że tego wieczora muzyka będzie zapuszczać się w spokojne, senne rejony. Ledwo słyszalne trzaski, sprzężenia i elektroniczne przygrywki oparte na ambientowym założeniu stanowiły jedynie minimalistyczne tło dla smyczkowych czarodziei pod batutą Marka Mosia. Niepodważalnie najważniejszą rolę tego wieczoru odegrała ta niewielka orkiestra z Tych. Od początku bezbłędnie prowadziła dźwiękową narrację i precyzyjnie operowała nastrojem. Od delikatnych, długich dźwięków w stylu Jóhanna Jóhannssona. Po cięte, urywane i dynamiczniejsze, które podszyte mrocznymi wstawkami Prefusa wywoływały ciarki na plecach.
Mimo że, koncert trwał około półtora godziny cała publiczność niczym jedno ciało, bezszelestnie chłonęła nawet najsubtelniejsze dźwięki sowicie oklaskując wszystkie utwory. Na sali dało się wyczuć tę magiczną nić porozumienia artysta- odbiorca. Po występie zaskoczeni tak ciepłym przyjęciem artyści kilkanaście razy żegnali się z publicznością. Owy wieczór był absolutnie świetnym zwieńczeniem jednego z najciekawszych elektronicznych festivali w europie.
Kolejnym wykonawcą na wspomnianej dużej Live Stage był norweski skład Jaga Jazzist. Jeżeli prowadziłbym ranking najlepszych koncertów tego lata, to ten występ znalazła by się z pewnością w pierwszej dziesiątce. Z kilkominutowym opóźnieniem na scenę wszedł dziesięcioosobowy zespół- orkiestra. Od samego początku publiczność została zaatakowana gęstą dźwiękową masą. Chaos kontrolowany, przyjemna kakofonia którą zafundowali zauroczyła zebranych. Tak pełne brzmienie grupa zawdzięcza ogromnej liczbie instrumentów na scenie. Począwszy całkowitej podstawy czyli kilku gitar, perkusji i klawiszy przez sekcję dętą ( saksofon, puzon, tuba, trąbka), przeszkadzajki oraz flety na wibrafonie, syntezatorach i elektronicznym decku kończąc.
Scena ozdobiona obrazkami z okładki najnowszej płyty od początku sugerowała że usłyszymy numery głównie z wydanego w 2010 roku albumu „One-Armed Bandit”.Tak łasnie się stało. Jedynymi numerami które pochodziły z wcześniejszego albumu były otwierający „All I Know Is Tonight „ oraz „Oslo Skyline” zapowiedziany jako „Katowice Skyline”. Trzeba również wspomnieć o wspaniałym kontakcie z publicznością. Do roli komunikatora zespół – publika został wyznaczony perkusista Martin Horntveth, który co i raz przemawiał do uraczonej publiczności.
Występem zamykającym dużą scenę w piątek był live act grupy Bonobo, jednego z najpopularniejszych zespołów ze stajni Ninja Tune, która w tym roku obchodzi swoje dwudziestolecie. Grupa najczęściej daje koncerty oparte głównie na dj'skich popisach. Tego wieczoru DJ był oczywiście na miejscu, występ jednak opierał się na brzmieniu żywych instrumentów co sprawiło, że koncert był magicznym widowiskiem.
Rozpoczęli utworami „Kiara” i „Kong” z najnowszej płyty. Po reakcji tłumu dało się zauważyć, że byli najbardziej oczekiwaną gwiazdą pierwszego dnia festivalu. Ku uciesze fanów i zgodnie z przewidywaniami nowy materiał wypełnił większość koncertowego czasu. Oprócz instrumentalnych numerów otrzymaliśmy również kawał dobrego wokalu od świetnie dysponowanej tego wieczoru Andrey Triany. „Eyesdown”, „The Keeper” czy „Stay The Same” powaliły publiczność na kolana. Przyznam, że najnowsza płyta nie była moim faworytem jednak po wysłuchaniu koncertowych wersji przekonałem się, że zespół jest ciągle w świetnej formie.
Nie obyło się również bez przypomnienia wcześniejszych albumów takich jak „Dial M For Monkey” czy „Days To Come”. Tak więc oprócz promocji świeżego materiału powiało również duchem niedawnej przeszłości. Świetnie wykonane „Ketto”oraz brawurowo kończące występ „Transmission 94” były nie lada perełkami. Usłyszeliśmy również hitowe „Days To Come” z Trianą na wokalu, przyznam że utwór podniósł temperaturę tego dość chłodnego wieczora. Cały wystąp trwał około półtora godziny i wprowadził publiczność w spokojny oniryczny klimat. I tylko częste wybuchy oklasków wyprowadzały z transu wielu rozmarzonych widzów.
Koncert Finałowy
Ostatni dzień upłynął pod znakiem koncertu finałowego. Guillermo Herren, szerzej znany z projektu Prefuse 73 wystąpił w towarzystwie AUKSO tyskiej orkiestry. (Opis w ulotce festivalowej brzmiał następująco:”próba połączenia(...) elektronicznego hip-hopu, tkwiącego korzeniami w zimnych zdehumanizowanych brzmieniach syntetycznego funku lat 80- tych i kameralistyki”. Jak się jednak okazało próba zakończona jedynie połowicznym sukcesem. Oczywiście, koncert był nader udany jednak oparty głównie na symfonicznych dźwiękach, a wspomnianej elektroniki przemyconej przez Prefuse'a było jak na lekarstwo.) Wydarzenie było kameralne również ze względu na ilość obecnych fanów. W porównaniu z ogromem publiczności obecnej przez dwa główne dni Katowickiego wydarzenia, ilość słuchaczy w niedziele była jedynie mały ułamkiem całości. Warto również wspomnieć, że oprócz „zwykłych” fanów w tłumie można było wypatrzeć również artystów którzy poprzedniego dnia grali swoje koncerty, między innymi Gonjasufi czy zespół Dub Mafia.
Występ rozpoczął się z lekkim poślizgiem, jednak zaostrzyło to jedynie apetyt zebranych. A to ze względu na to, iż występ był pewnego rodzaju niewiadomą. Jedynie ze wspomnianego opisu w ulotce można było wnioskować co usłyszymy, gdyż przedsięwzięcie jest na razie projekt jedynie koncertowy, a płyta z materiałem ma się dopiero ukazać. Już po pierwszych dźwiękach stało się jasne, że tego wieczora muzyka będzie zapuszczać się w spokojne, senne rejony. Ledwo słyszalne trzaski, sprzężenia i elektroniczne przygrywki oparte na ambientowym założeniu stanowiły jedynie minimalistyczne tło dla smyczkowych czarodziei pod batutą Marka Mosia. Niepodważalnie najważniejszą rolę tego wieczoru odegrała ta niewielka orkiestra z Tych. Od początku bezbłędnie prowadziła dźwiękową narrację i precyzyjnie operowała nastrojem. Od delikatnych, długich dźwięków w stylu Jóhanna Jóhannssona. Po cięte, urywane i dynamiczniejsze, które podszyte mrocznymi wstawkami Prefusa wywoływały ciarki na plecach.
Mimo że, koncert trwał około półtora godziny cała publiczność niczym jedno ciało, bezszelestnie chłonęła nawet najsubtelniejsze dźwięki sowicie oklaskując wszystkie utwory. Na sali dało się wyczuć tę magiczną nić porozumienia artysta- odbiorca. Po występie zaskoczeni tak ciepłym przyjęciem artyści kilkanaście razy żegnali się z publicznością. Owy wieczór był absolutnie świetnym zwieńczeniem jednego z najciekawszych elektronicznych festivali w europie.
Open'er Heineken Festival 2010 - 1-4.07.2010,Gdynia( Babie Doły)
Dzień Pierwszy
Moja openerowa opowieść zaczyna się pierwszego lipca, od niespodzianki organizacyjnej jaką był brak festiwalowych autobusów w dniu otwarcia pola namiotowego. Alter art, który uznany jest za najlepszego organizatora imprez masowych w Polsce pokpił sprawę i poskąpił kilku autobusów dla najbardziej wytrwałych fanów muzyki. Później również nie obyło się bez wpadek. Drugiego lipca liczba osób z biletami przerosła najśmielsze oczekiwania władz imprezy i Ci polegli wpuszczając ludzi bez uprzedniego wydania im opasek. Ponadto były również, jak co roku problemy z dostawami wody oraz prądu na polu namiotowym. Tym razem organizatorzy jednak tłumaczyli owe przerwy w dostawie problemami ze strony miasta Gdyni. Jednak największym błędem logistycznym tegorocznej imprezy było ustawienie scen ( Tent Stage został ustawiony po przeciwnej, skrajnej stronie względem Main Stage) Ze względu, na pokrywający się line-up fani byli zmuszeni do szaleńczych biegów przez nierówne pole lotniska Kosakowo co prowadziło do licznych kontuzji. Jednak na tym kończy się nie tak długa lista nieudogodnień.
W tym roku swoją muzyczną ucztę rozpocząłem od koncertu Łaki Łan na głównej scenie. Występ był bardzo słabo nagłośniony. Przez prawie całe show bardzo słabo było słychać wokal Paprodziada. Dźwięk zanikał i gubił się w bezwietrznej przestrzeni. Możemy to oczywiście zrzucić na garb pierwszego koncertu i zwyczajowych poprawek akustycznych. Jednak biorąc pod uwagę to, iż dźwięk testowany był już dzień przed rozpoczęciem, taka sytuacja nie powinna mieć miejsca. Mimo tej akustycznej wpadki koncert nie wypadł najgorzej. Duża liczba widzów świadczy o rosnącej popularności tej jednej z ciekawszych grup na polskim rynku fonograficznym. Usłyszeliśmy tu zarówno nowe, szykowane na trzeci album, kompozycje, jak i dobrze znane i uwielbiane numery takie jak „Big Baton” czy „Galeon”. Energia była, niepodważalnie, uważam jednak, że otwarta przestrzeń nie jest żywiołem chłopaków z Łąki Łan, gdyż zdecydowanie lepiej te wesołe owady wypadają na koncertach halowych.
Kolejnym występem jaki dane mi było zobaczyć tego wieczoru był występ Kiev Office na scenie młodych talentów. Tu również zebrało się niespodziewanie wielu słuchaczy. Młoda trójmiejska kapela, która ma na swoim kącie wydawniczym jedynie debiut długogrający pt” Jest taka opcja”, spisała się nad wyraz dobrze. Trójka muzyków, często porównywana z legendarnym Sonic Youth uraczyła nas około godzinnym surowym rockowym graniem o lekkim prgresywnym zabarwieniu. Co ważne u tak młodej kapeli, na scenie panowała luźna i niczym nieskrępowana, rodzinna wręcz atmosfera która zaowocowała świetnym i co ważne wolnym od instrumentalnych potknięć występem.
Co by nie mówić pierwszy dzień Gdyńskiego festiwalu upłynął pod znakiem oczekiwania na Peral Jam. Wcześniej jednak, na Main stage zobaczyliśmy występ pana Bena Harpera z jego Relentless 7 który wzorowo rozgrzał, oczekującą na gwiazdę wieczoru, publiczność. W tym miejscu warto również wspomnieć, że grupa grupa tego charyzmatycznego muzyka jest supportem Eddie'ego i spółki na całej trasie. Panowie dali bardzo dobry koncert dając publiczności okazję do osłuchania się z ich najnowszym materiałem. Po dosyć długim, półtoragodzinnym występie publiczność nie ruszyła się z miejsc, wszysy oczekiwali niekwestionowanego wydarzenia numer jeden: Pearl Jam w Polsce.
Punkt 22 na scenie pojawili się muzycy. Publiczność oszalała. Zaczęli ostro, od mocnego uderzenia, co udzieliło się licznemu audytorium. Wielkie pogo i ciągłe brutalne przepychanki ogarnęły widownie. Sytuacja stała się bardzo napięta. Rządni krwi, oraz lekko podchmieleni widzowie pragnęli jak najszybciej przebić się pod samą scenę. Ci natomiast bardziej spokojni próbowali za wszelką cenę wydostać się z piekła jakie w kilka sekund rozpętało się pod główną sceną. I tu na pomoc przyszedł sam Eddie Vedder. Wokalista pełnym empatii apelem skłonił publikę do odsunięcia się od sceny („Policzę do trzech, a wy się odsuniecie. Tu przy samych barierkach stoi mnóstwo młodych kobiet, nie chcemy żeby stała się im krzywda”) i do zaprzestania „zamieszek” ( „please stop ocean shit this evening”/ „dajmy spokój tym masowym ruchom tego wieczoru”). Od tego momentu, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszyscy zebrani zaprzestali agresywnych ruchów i dali się porwać mocy muzyki w absolutnym spokoju. Jako ciekawostkę warto tu powiedzieć o tym, że dzień wcześniej minęła dziesiąta rocznica śmierci 9 fanów na koncercie Pearl Jam na Festiwalu Roskilde. To po trosze tłumaczy przesadną troskę o bezpieczeństwo. Nie podważa to jednak faktu, że przez to wytworzyła się genialna więź między muzykami a publicznością. Myślę że to właśnie dzięki tej posłuszności dane nam było usłyszeć na Babich Dołach nie tylko utwory z dziewiątego, najnowszego albumu pt. „Backspacer” ,ale również największe przeboje grupy takie jak : „Jeremy”,”Alive” Given to Fly” czy „Even Flow”. Pod względem wykonania utworów oraz kontaktu wokalisty z publicznością nie można mieć żadnych obiekcji. Dzięki wyjątkowo dobrej znajomości tekstów niemalże każdy utwór wyśpiewywany był głośno i wyraźnie przez polską publiczność. Ponadto były momenty w których to tłum zaczął przejmować inicjatywę mrucząc własne melodie. Muzycy szybko wczuli się w klimat i stworzyli swobodne jamowanie w którym słuchacze stali się dodatkowym instrumentem.
Na koniec występu Eddie obowiązkowo cisnął o scenę gitarą oraz podziękował za wyjątkowy wieczór. I choć w relacji dziennikarza Gazety Wyborczej koncert był zaledwie dobry to ja stawiam go na pierwszy miejscu w plebiscycie na najlepszy show Haineken Opener Festival 2010.
Po tym wspaniałych dwóch godzinach, niemal sprintem udałem się na końcówkę koncertu Tricky'ego który w tym samym czasie grał pod namiotem umiejscowionym niewyobrażalnie daleko od sceny głównej. Zdążyłem jedynie na bisy, jednak z relacji tam zebranych wiem, że było czego żałować. Tricky, jeden z prekursorów trip-hopu i jeden z założycieli Massive Attack dał świetny występ podczas którego w stanie upojenia narkotykowego często wychodził do publiczności a nawet stworzył i dyrygował własne pogo. Po wszystkim natomiast zgodził się na spotkanie z fanami. Wyszedł do ludzi, rozdawał autografy oraz robił sobie zdjęcia z głodnymi bezpośredniego kontaktu fanatykami jego muzyki.
Jako zwieńczenie pierwszego dnia pełnego emocji dnia wystąpił kolektyw Groove Armada. Muzycy dobrze już znani openerowej publiczności odegrali świetny taneczny set, na równym poziomie. Przyznam że spodziewałem się po nich nieco więcej, jednak po tak dobrym muzycznie dniu ciężko było zadowolić tak podsycony apetyt. Uważam jednak że było to godne ukoronowanie koncertowego drugiego lipca.
Dzień Drugi
Drugi dzień rozpocząłem patriotycznie, występem płockiej formacji Lao Che. Panowie prezentowali w dużej mierze utwory z najnowszego krążka „Prąd Stały/Prąd zmienny” (recenzję płyty możecie przeczytać tutaj) sporadycznie przeplatane utworami z płyt „Gospel” i „Powstanie Warszawskie”. Muszę przyznać, że wiele razy widziałem tą grupę na żywo i openerowy koncert oceniam bardzo nisko. Był on kiepskim przedstawieniem się zagranicznej publiczności która tak licznie w tym roku najechała Babie Doły. Za dużo było tu elektronicznych zabaw a za mało żywiołowości do której przyzwyczajali nas panowie z Płocka.
Jako drugi tego dnia występ zaplanowałem koncert Psio Crew na scenie World. Zespół beskidzkich górali bezpretensjonalnie łączących rdzenne góralskie pieśni z muzyką taneczną znany jest ze świetnych występów na żywo. I tym razem nasi weseli górale nie zawiedli. Kolejny raz publiczność dopisała, zarówno polska jak i duża rzesza zagranicznych słuchaczy świetnie bawiła się, pląsając i śpiewając pod sceną. Podczas półtoragodzinnego występu skład z Bielska-Białej zaprezentował zarówno kompozycje z drugiej, nadchodzącej płyty jak i większość numerów z świetnie przyjętego debiutu pt.”Szumi Jawor Soundsystem” ( recenzja oraz utwory dostępne tutaj). W tym miejscu trzeba wspomnieć o świetnej dyspozycji głównego wokalisty grupy który pokazał swoją wszechstronność. I tak obok wspomnianych góralskich przyśpiewek usłyszeliśmy go zarówno w numerach stricte rockowych, jak i hip i trip hopowoych. Mocnym punktem ich programu były również pokazy beat boxu oraz brakdance'a które rozgrzały publiczność do czerwoności.
O 22.00 przyszedł czas na jedną z wisienek na openerowym torcie, jednego z headlinerów imprezy, mianowicie Massive Attack. Jednak koncert w porównaniu z tym sprzed dwóch lat był zaledwie przeciętny. Ten sam pomysł na scenografię, przesadzone nagłośnienie która z łatwością przyprawiało o ból głowy, oraz nudne koncertowe przedstawienie nowego krążka. Płyta tak uboga w gitary dobra jest do miłego lulania w domowym zaciszu, jednak nie jest mocnym punktem koncertowej setlisty. Oczywiście, usłyszeliśmy tu również znane i lubiane „Teradrop” czy „Angel”.Jednak muzycy siląc się na oryginalność pozmieniali aranżacje wielu znanych utworów co nieco zdziwiło zebrany tak licznie tłum fanów, oraz wprowadziło pewien chaos i dezorientację. Były oczywiście i mocne strony występu. Bardzo dobre wykonanie „Girl I Love You” ze świetnym udziałem onirycznego Horace'a Andy'ego oraz mocno gitarowe „Mezzanine „ pokazały przebłysk geniuszu bristolczyków.
Jednak te dwa wykonania nie były wstanie uratować występu. Dużym minusem był czas trwania koncertu. Niespełna godzinny występ zwieńczony jednym bisem ( „Karmacoma” w nieco innej wersji niż na płycie). Tak mała dawka trip hopowego grania nie była wstanie zaspokoić narastającego przez dwa lata apetytu. Przykro mi to stwierdzić, gdyż od zawsze byłem wielkim fanem tego kolektywu, jednak występ był niegodny zajęcia głównej sceny w najlepszym festwalowym czasie.
Zwieńczeniem drugiego dnia koncertowych uniesień był kiepsko nagłośniony koncert grupy Cypress Hill. Panowie prezentowali głównie numery z ostatniego studyjnego krążka pt. „Rise Up”. I choć pojawiły się również starsze piosenki a nawet cover utworu grupy Rage Against The Machine to uważam że, setlista powinna wyglądać na tym występie nieco inaczej. Więcej osłuchanych szlagierów mniej promocji nowej płyty. Dużym plusem tego występu byli sami muzycy i ich zachowanie. Luz i pewna nonszalancja ukazywały doświadczenie grupy i wprowadziły genialny, ciepły klimat w tą dosyć chłodną piątkową noc.
Dzień Trzeci
Zaraz po otwierającym dużą scenę dnia trzeciego koncercie, L.U.C udzielił wywiad portalowi Cgm.pl. Na pytanie Artura Rawicza: „Jak otwiera się główną scenę?” Łukasz Rostowski odpowiedział następująco: „ Dostałem taki kluczyk, wziąłem i otworzyłem”. Otworzył, i to nie byle jak. Większą część występu zajęły utwory z ostatniego studyjnego albumu pt. „Planeta L.U.C.”. Oprócz tego usłyszeliśmy jeden utwór z wcześniejszego „Haelucenogenoklektyzm: Przypowieść O Zagubieniu W Przestrzeni” pt.”Porwano Ludzi Z Miasta Stumostów”. Choć materiał był mało zróżnicowany to występ pokazał prawdziwą klasą artysty. Kto był kiedyś na koncercie L.U.C 'a wie, że oprócz muzyki i nader wyszukanej konferansjerki możemy się po nim spodziewać dużej dawki dystansu i szczerego śmiechu jaki wywołuje swoimi wymyślonymi historiami. Tak było również tym razem. Oprócz ponad półtoragodzinnej podróży do wyimaginowanej krainy Witu wysłuchaliśmy kilku wesołych opowieści m.in. o wesołych bakteriach w Bałtyku czy spotkaniu z Mariuszem Pudziankowskim. Fakt jest faktem, że występ był dla zagranicznych słuchaczy jedynie zbitką nieznanych im wyrazów wypowiadanych w morderczym tępię. Jednak podejście muzyków do grania i atmosfera jaką wytworzyli pod główną sceną Gdyńskiego wydarzenia bez wątpienia dała się odczuć wszystkim, nie tylko polskim widzom.
Po krótkiej przerwie organizacyjnej, wiążącej się z zainstalowaniem instrumentów na scenę wyszli muzycy Skunk Anansie. Zespół- legenda powrócił na scenę po wielu latach przerwy. Przyznam, że nadspodziewanie wielu openerowiczów wyczekiwało tego koncertu. Pola wokół Main stage wypełniły się szczelnie fanami mocnego rocka z początku lat 90. Po tak długiej przerwie wykonawczej miałem pewne obawy co do formy zarówno instrumentalistów jak i liderki, żywiołowej Skin. Obawiałem się, że czas mógł zabić w niej to dzikie zwierze które niegdyś wychodziło z niej podczas żywych występów. Jednak nic bardziej mylnego, odniosłem nawet wrażenie ,że okres jaki upłynął od ostatniej regularnej trasy grupy tylko zaostrzył ich apetyt. Wspomniana Skin była tego popołudnia niekwestionowaną gwiazdą. Świetnie dysponowana wokalnie krążyła po scenie niczym lwica w klatce. Ponadto kilka razy wychodziła do ludzi oraz rzucała się na fale nadal czysto śpiewając. Genialna gra instrumentalna plus nieokiełzana wokalista sprawiały że koncert na długo zostanie w pamięci fanów. Jeśli chodzi o setlistę muzycy prezentowali przekrój swojej kariery, związany z wydanym ostatnio „Smashes & Trashes ” będącym zbiorem najlepszych piosenek zespołu. Usłyszeliśmy również nowe utwory przygotowane właśnie na to wydawnictwo. Grupa już zapowiedziała że niebawem wchodzą do studia z nowym materiałem. Po tym koncercie moje oczekiwania co do nowego materiału wzrosły stokrotnie.
Ze względu na osobiste nieoczekiwane wydarzenia dnia trzeciego udało mi się zobaczyć jeszcze tylko jeden występ na który szedłem z dużą nadzieją. Występujący na World Stage Bester Quartet wyklarował się istniejącego wcześniej The Cracow Klezmer Band. Nie liczyłem na to, by muzyka jazzowa o zabarwieniu klezmerskim znalazła duże audytorium wśród publiczności lgnącej do headlinerów z Kasabian grających w tym czasie na Main Stage. Tym większe było moje zdziwienie gdy dotarłem po scenę. Pole zasiane siedzącymi fanami spokojniejszego grania aż wrzało w oczekiwanie na muzyków. Koncert rozpoczął się trochę po wyznaczonym czasie ( planowo muzycy mieli rozpocząć o 22.30). Zniecierpliwiona, międzynarodowa co warto zaznaczyć publiczność ciepło przyjęła panów z Krakowa. Występ zajął wszystkich bez reszty. Subtelne jazzowe zagrywki silnie naznaczone kulturą żydowską były świetną odskocznią od otaczającego jazgotu hałaśliwych gitar i syntezatorów. Świetna gra instrumentalna została doceniona a muzycy co jakiś czas byli nagradzani sowitymi falami oklasków. Patrząc na tak duże zainteresowanie tego typu muzyką uważam, że organizatorzy powinni w kolejnych latach pomyśleć o utworzeniu specjalnego namiotu w którym to fani znajdowali by ukojenie w spokojnych dźwiękach jazzu. W prawdzie scena Alter Space gości zazwyczaj wiele projektów tego typu to oprócz muzyki można w niej oglądać filmy oraz różnego rodzaju performence. Moim zdaniem utworzenie jeszcze jednego namiotu podniosło by tylko range festiwalu.
Dzień Czwarty
Czwarty, i ostatni dzień muzycznych uniesień opiewał w dwa najbardziej oczekiwane przeze mnie koncerty: The Dead Weather oraz NAS & Damian Marley. I muszę przyznać że oba wydarzenia stanęły na najwyższym możliwym poziomi wykonawczym. Tego wieczoru miałem również nikłą przyjemność wysłuchania koncertu Fat Boy Slim'a, który zawiódł mnie niebywale grają w miarę krótki set. Występ, który bez wątpienia sprawdził by się na imprezie typu Mayday, nie pasował za bardzo do utworzonego klimatu i był zdecydowanie niegodnym zwieńczeniem tak wspaniałego festivalu.
Ostatni dzień został naznaczony dwoma występami. Pierwszy to koncert grupy, która już po wydaniu pierwszej płyty zyskała miano kultowej, mianowicie The Dead Weather. Już dwa lata temu miałem okazję zobaczyć pana White'a na głównej Openerowej scenie. Wtedy to z zespołem The Reconteurs zostali ciepło przyjęci mimo tego, że grali jeszcze przy dziennym świetle. W tym roku, nowy projekt Jack'a był jednym z headlinerów ciągnących całą imprezę. Duże brzemię spoczęło na ich barkach. Jednak ta super grupa wydaje się nie zdawać sprawy ze swojej popularności, a ich występami rządzi nieskrępowana chęć grania. Już od pierwszego numeru było słychać tchnienie mistrzowskiej kompozytorskiej ręki Jacka Whita. I choć większość koncertu pozostawał w cieniu ( gra na perkusji, nie jest pierwszoplanowym zajęciem) to w końcowej części występu ten blady i niepozornie wyglądający mężczyzna złapał ochoczo za gitarę i udowodnił wszystkim niedowiarkom, że jego występ u boku Jimmy'ego Page' i The Edge'a w filmie „It Might Get Loud” nie był przypadkiem. Muzycy swobodnie mieszali materiał z obu dotychczas wydanych płyt. Co ważnie, nie ograniczali się przy tym do schematu nagrań studyjnych i swobodnie rozwijali swoje bluesowo-rockowe opowieści. Genialny wokal Alison Mosshart w połączaniu ze świetnymi gitarowymi solówkami Deana Fertita, pulsującym basem Jacka Lawrence'a i prostą perkusją White'a, wprowadził publiczność w prawdziwy trans. Od początku do końca parli przez kolejne numery niczym świetnie naoliwiona maszyna której nic nie jest w stanie stanąć na drodze. Do tego dodajmy świetnie zrealizowane nagłośnienie i oto otrzymujemy najlepszy, zaraz obok występu grupy Pearl Jam koncert tegorocznej edycji Heineken Opener Festival.
Zaraz po tym występie, a dokładniej jeszcze w trakcie jego trwania na scenie World rozpoczął się występ panów NAS'a i Damiana Marley'a. Pierwszy „As We Enter” i „Nah Mean” zapowiedziały numery ze wspólnego albumu tych dwóch muzyków. Jednak zanim one nastąpiły przyszła pora na kilka solowych numerów NAS'a. Uważam, że nie był to najlepszy wybór a panowie powinni na początku zainteresować publiczność nagranym wspólnie,świetnie przyjętym przecież materiałem. Ogólnie koncertowa setlista tego występu wygląda z jednej strony imponująco ( zagrali aż 25 utworów) z drugiej dość chaotycznie. Mamy tu solowy materiał zarówno NAS'a jak i Damiana. Oprócz tego dostaliśmy kilka coverów legendarnego Boba Marleya takich jak „Exodus” czy „ Could You Be Loved” , i oczywiście wspólny materiał dwóch panów. Dużo się działo, mogło to skonfundować niektórych fanów którzy znali jedynie wydany niedawno krążek „Distant Relatives”.
Nie mniej jednak trzeba oddać prawdę, występ był długim i świetnym show. Dobry kontakt z publicznością, ciekawe koncertowe wykonania, dobre nagłośnienie i dwie silne osobowości które połączyły siły dla dobra sprawy. Zarówno słychać, jak i widać było jak muzycy pozytywnie nastawieni są do wspólnego grania i jak bardzo cieszą się z ciepłego przyjęcia.
Moja openerowa opowieść zaczyna się pierwszego lipca, od niespodzianki organizacyjnej jaką był brak festiwalowych autobusów w dniu otwarcia pola namiotowego. Alter art, który uznany jest za najlepszego organizatora imprez masowych w Polsce pokpił sprawę i poskąpił kilku autobusów dla najbardziej wytrwałych fanów muzyki. Później również nie obyło się bez wpadek. Drugiego lipca liczba osób z biletami przerosła najśmielsze oczekiwania władz imprezy i Ci polegli wpuszczając ludzi bez uprzedniego wydania im opasek. Ponadto były również, jak co roku problemy z dostawami wody oraz prądu na polu namiotowym. Tym razem organizatorzy jednak tłumaczyli owe przerwy w dostawie problemami ze strony miasta Gdyni. Jednak największym błędem logistycznym tegorocznej imprezy było ustawienie scen ( Tent Stage został ustawiony po przeciwnej, skrajnej stronie względem Main Stage) Ze względu, na pokrywający się line-up fani byli zmuszeni do szaleńczych biegów przez nierówne pole lotniska Kosakowo co prowadziło do licznych kontuzji. Jednak na tym kończy się nie tak długa lista nieudogodnień.
W tym roku swoją muzyczną ucztę rozpocząłem od koncertu Łaki Łan na głównej scenie. Występ był bardzo słabo nagłośniony. Przez prawie całe show bardzo słabo było słychać wokal Paprodziada. Dźwięk zanikał i gubił się w bezwietrznej przestrzeni. Możemy to oczywiście zrzucić na garb pierwszego koncertu i zwyczajowych poprawek akustycznych. Jednak biorąc pod uwagę to, iż dźwięk testowany był już dzień przed rozpoczęciem, taka sytuacja nie powinna mieć miejsca. Mimo tej akustycznej wpadki koncert nie wypadł najgorzej. Duża liczba widzów świadczy o rosnącej popularności tej jednej z ciekawszych grup na polskim rynku fonograficznym. Usłyszeliśmy tu zarówno nowe, szykowane na trzeci album, kompozycje, jak i dobrze znane i uwielbiane numery takie jak „Big Baton” czy „Galeon”. Energia była, niepodważalnie, uważam jednak, że otwarta przestrzeń nie jest żywiołem chłopaków z Łąki Łan, gdyż zdecydowanie lepiej te wesołe owady wypadają na koncertach halowych.
Kolejnym występem jaki dane mi było zobaczyć tego wieczoru był występ Kiev Office na scenie młodych talentów. Tu również zebrało się niespodziewanie wielu słuchaczy. Młoda trójmiejska kapela, która ma na swoim kącie wydawniczym jedynie debiut długogrający pt” Jest taka opcja”, spisała się nad wyraz dobrze. Trójka muzyków, często porównywana z legendarnym Sonic Youth uraczyła nas około godzinnym surowym rockowym graniem o lekkim prgresywnym zabarwieniu. Co ważne u tak młodej kapeli, na scenie panowała luźna i niczym nieskrępowana, rodzinna wręcz atmosfera która zaowocowała świetnym i co ważne wolnym od instrumentalnych potknięć występem.
Co by nie mówić pierwszy dzień Gdyńskiego festiwalu upłynął pod znakiem oczekiwania na Peral Jam. Wcześniej jednak, na Main stage zobaczyliśmy występ pana Bena Harpera z jego Relentless 7 który wzorowo rozgrzał, oczekującą na gwiazdę wieczoru, publiczność. W tym miejscu warto również wspomnieć, że grupa grupa tego charyzmatycznego muzyka jest supportem Eddie'ego i spółki na całej trasie. Panowie dali bardzo dobry koncert dając publiczności okazję do osłuchania się z ich najnowszym materiałem. Po dosyć długim, półtoragodzinnym występie publiczność nie ruszyła się z miejsc, wszysy oczekiwali niekwestionowanego wydarzenia numer jeden: Pearl Jam w Polsce.
Punkt 22 na scenie pojawili się muzycy. Publiczność oszalała. Zaczęli ostro, od mocnego uderzenia, co udzieliło się licznemu audytorium. Wielkie pogo i ciągłe brutalne przepychanki ogarnęły widownie. Sytuacja stała się bardzo napięta. Rządni krwi, oraz lekko podchmieleni widzowie pragnęli jak najszybciej przebić się pod samą scenę. Ci natomiast bardziej spokojni próbowali za wszelką cenę wydostać się z piekła jakie w kilka sekund rozpętało się pod główną sceną. I tu na pomoc przyszedł sam Eddie Vedder. Wokalista pełnym empatii apelem skłonił publikę do odsunięcia się od sceny („Policzę do trzech, a wy się odsuniecie. Tu przy samych barierkach stoi mnóstwo młodych kobiet, nie chcemy żeby stała się im krzywda”) i do zaprzestania „zamieszek” ( „please stop ocean shit this evening”/ „dajmy spokój tym masowym ruchom tego wieczoru”). Od tego momentu, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszyscy zebrani zaprzestali agresywnych ruchów i dali się porwać mocy muzyki w absolutnym spokoju. Jako ciekawostkę warto tu powiedzieć o tym, że dzień wcześniej minęła dziesiąta rocznica śmierci 9 fanów na koncercie Pearl Jam na Festiwalu Roskilde. To po trosze tłumaczy przesadną troskę o bezpieczeństwo. Nie podważa to jednak faktu, że przez to wytworzyła się genialna więź między muzykami a publicznością. Myślę że to właśnie dzięki tej posłuszności dane nam było usłyszeć na Babich Dołach nie tylko utwory z dziewiątego, najnowszego albumu pt. „Backspacer” ,ale również największe przeboje grupy takie jak : „Jeremy”,”Alive” Given to Fly” czy „Even Flow”. Pod względem wykonania utworów oraz kontaktu wokalisty z publicznością nie można mieć żadnych obiekcji. Dzięki wyjątkowo dobrej znajomości tekstów niemalże każdy utwór wyśpiewywany był głośno i wyraźnie przez polską publiczność. Ponadto były momenty w których to tłum zaczął przejmować inicjatywę mrucząc własne melodie. Muzycy szybko wczuli się w klimat i stworzyli swobodne jamowanie w którym słuchacze stali się dodatkowym instrumentem.
Na koniec występu Eddie obowiązkowo cisnął o scenę gitarą oraz podziękował za wyjątkowy wieczór. I choć w relacji dziennikarza Gazety Wyborczej koncert był zaledwie dobry to ja stawiam go na pierwszy miejscu w plebiscycie na najlepszy show Haineken Opener Festival 2010.
Po tym wspaniałych dwóch godzinach, niemal sprintem udałem się na końcówkę koncertu Tricky'ego który w tym samym czasie grał pod namiotem umiejscowionym niewyobrażalnie daleko od sceny głównej. Zdążyłem jedynie na bisy, jednak z relacji tam zebranych wiem, że było czego żałować. Tricky, jeden z prekursorów trip-hopu i jeden z założycieli Massive Attack dał świetny występ podczas którego w stanie upojenia narkotykowego często wychodził do publiczności a nawet stworzył i dyrygował własne pogo. Po wszystkim natomiast zgodził się na spotkanie z fanami. Wyszedł do ludzi, rozdawał autografy oraz robił sobie zdjęcia z głodnymi bezpośredniego kontaktu fanatykami jego muzyki.
Jako zwieńczenie pierwszego dnia pełnego emocji dnia wystąpił kolektyw Groove Armada. Muzycy dobrze już znani openerowej publiczności odegrali świetny taneczny set, na równym poziomie. Przyznam że spodziewałem się po nich nieco więcej, jednak po tak dobrym muzycznie dniu ciężko było zadowolić tak podsycony apetyt. Uważam jednak że było to godne ukoronowanie koncertowego drugiego lipca.
Dzień Drugi
Drugi dzień rozpocząłem patriotycznie, występem płockiej formacji Lao Che. Panowie prezentowali w dużej mierze utwory z najnowszego krążka „Prąd Stały/Prąd zmienny” (recenzję płyty możecie przeczytać tutaj) sporadycznie przeplatane utworami z płyt „Gospel” i „Powstanie Warszawskie”. Muszę przyznać, że wiele razy widziałem tą grupę na żywo i openerowy koncert oceniam bardzo nisko. Był on kiepskim przedstawieniem się zagranicznej publiczności która tak licznie w tym roku najechała Babie Doły. Za dużo było tu elektronicznych zabaw a za mało żywiołowości do której przyzwyczajali nas panowie z Płocka.
Jako drugi tego dnia występ zaplanowałem koncert Psio Crew na scenie World. Zespół beskidzkich górali bezpretensjonalnie łączących rdzenne góralskie pieśni z muzyką taneczną znany jest ze świetnych występów na żywo. I tym razem nasi weseli górale nie zawiedli. Kolejny raz publiczność dopisała, zarówno polska jak i duża rzesza zagranicznych słuchaczy świetnie bawiła się, pląsając i śpiewając pod sceną. Podczas półtoragodzinnego występu skład z Bielska-Białej zaprezentował zarówno kompozycje z drugiej, nadchodzącej płyty jak i większość numerów z świetnie przyjętego debiutu pt.”Szumi Jawor Soundsystem” ( recenzja oraz utwory dostępne tutaj). W tym miejscu trzeba wspomnieć o świetnej dyspozycji głównego wokalisty grupy który pokazał swoją wszechstronność. I tak obok wspomnianych góralskich przyśpiewek usłyszeliśmy go zarówno w numerach stricte rockowych, jak i hip i trip hopowoych. Mocnym punktem ich programu były również pokazy beat boxu oraz brakdance'a które rozgrzały publiczność do czerwoności.
O 22.00 przyszedł czas na jedną z wisienek na openerowym torcie, jednego z headlinerów imprezy, mianowicie Massive Attack. Jednak koncert w porównaniu z tym sprzed dwóch lat był zaledwie przeciętny. Ten sam pomysł na scenografię, przesadzone nagłośnienie która z łatwością przyprawiało o ból głowy, oraz nudne koncertowe przedstawienie nowego krążka. Płyta tak uboga w gitary dobra jest do miłego lulania w domowym zaciszu, jednak nie jest mocnym punktem koncertowej setlisty. Oczywiście, usłyszeliśmy tu również znane i lubiane „Teradrop” czy „Angel”.Jednak muzycy siląc się na oryginalność pozmieniali aranżacje wielu znanych utworów co nieco zdziwiło zebrany tak licznie tłum fanów, oraz wprowadziło pewien chaos i dezorientację. Były oczywiście i mocne strony występu. Bardzo dobre wykonanie „Girl I Love You” ze świetnym udziałem onirycznego Horace'a Andy'ego oraz mocno gitarowe „Mezzanine „ pokazały przebłysk geniuszu bristolczyków.
Jednak te dwa wykonania nie były wstanie uratować występu. Dużym minusem był czas trwania koncertu. Niespełna godzinny występ zwieńczony jednym bisem ( „Karmacoma” w nieco innej wersji niż na płycie). Tak mała dawka trip hopowego grania nie była wstanie zaspokoić narastającego przez dwa lata apetytu. Przykro mi to stwierdzić, gdyż od zawsze byłem wielkim fanem tego kolektywu, jednak występ był niegodny zajęcia głównej sceny w najlepszym festwalowym czasie.
Zwieńczeniem drugiego dnia koncertowych uniesień był kiepsko nagłośniony koncert grupy Cypress Hill. Panowie prezentowali głównie numery z ostatniego studyjnego krążka pt. „Rise Up”. I choć pojawiły się również starsze piosenki a nawet cover utworu grupy Rage Against The Machine to uważam że, setlista powinna wyglądać na tym występie nieco inaczej. Więcej osłuchanych szlagierów mniej promocji nowej płyty. Dużym plusem tego występu byli sami muzycy i ich zachowanie. Luz i pewna nonszalancja ukazywały doświadczenie grupy i wprowadziły genialny, ciepły klimat w tą dosyć chłodną piątkową noc.
Dzień Trzeci
Zaraz po otwierającym dużą scenę dnia trzeciego koncercie, L.U.C udzielił wywiad portalowi Cgm.pl. Na pytanie Artura Rawicza: „Jak otwiera się główną scenę?” Łukasz Rostowski odpowiedział następująco: „ Dostałem taki kluczyk, wziąłem i otworzyłem”. Otworzył, i to nie byle jak. Większą część występu zajęły utwory z ostatniego studyjnego albumu pt. „Planeta L.U.C.”. Oprócz tego usłyszeliśmy jeden utwór z wcześniejszego „Haelucenogenoklektyzm: Przypowieść O Zagubieniu W Przestrzeni” pt.”Porwano Ludzi Z Miasta Stumostów”. Choć materiał był mało zróżnicowany to występ pokazał prawdziwą klasą artysty. Kto był kiedyś na koncercie L.U.C 'a wie, że oprócz muzyki i nader wyszukanej konferansjerki możemy się po nim spodziewać dużej dawki dystansu i szczerego śmiechu jaki wywołuje swoimi wymyślonymi historiami. Tak było również tym razem. Oprócz ponad półtoragodzinnej podróży do wyimaginowanej krainy Witu wysłuchaliśmy kilku wesołych opowieści m.in. o wesołych bakteriach w Bałtyku czy spotkaniu z Mariuszem Pudziankowskim. Fakt jest faktem, że występ był dla zagranicznych słuchaczy jedynie zbitką nieznanych im wyrazów wypowiadanych w morderczym tępię. Jednak podejście muzyków do grania i atmosfera jaką wytworzyli pod główną sceną Gdyńskiego wydarzenia bez wątpienia dała się odczuć wszystkim, nie tylko polskim widzom.
Po krótkiej przerwie organizacyjnej, wiążącej się z zainstalowaniem instrumentów na scenę wyszli muzycy Skunk Anansie. Zespół- legenda powrócił na scenę po wielu latach przerwy. Przyznam, że nadspodziewanie wielu openerowiczów wyczekiwało tego koncertu. Pola wokół Main stage wypełniły się szczelnie fanami mocnego rocka z początku lat 90. Po tak długiej przerwie wykonawczej miałem pewne obawy co do formy zarówno instrumentalistów jak i liderki, żywiołowej Skin. Obawiałem się, że czas mógł zabić w niej to dzikie zwierze które niegdyś wychodziło z niej podczas żywych występów. Jednak nic bardziej mylnego, odniosłem nawet wrażenie ,że okres jaki upłynął od ostatniej regularnej trasy grupy tylko zaostrzył ich apetyt. Wspomniana Skin była tego popołudnia niekwestionowaną gwiazdą. Świetnie dysponowana wokalnie krążyła po scenie niczym lwica w klatce. Ponadto kilka razy wychodziła do ludzi oraz rzucała się na fale nadal czysto śpiewając. Genialna gra instrumentalna plus nieokiełzana wokalista sprawiały że koncert na długo zostanie w pamięci fanów. Jeśli chodzi o setlistę muzycy prezentowali przekrój swojej kariery, związany z wydanym ostatnio „Smashes & Trashes ” będącym zbiorem najlepszych piosenek zespołu. Usłyszeliśmy również nowe utwory przygotowane właśnie na to wydawnictwo. Grupa już zapowiedziała że niebawem wchodzą do studia z nowym materiałem. Po tym koncercie moje oczekiwania co do nowego materiału wzrosły stokrotnie.
Ze względu na osobiste nieoczekiwane wydarzenia dnia trzeciego udało mi się zobaczyć jeszcze tylko jeden występ na który szedłem z dużą nadzieją. Występujący na World Stage Bester Quartet wyklarował się istniejącego wcześniej The Cracow Klezmer Band. Nie liczyłem na to, by muzyka jazzowa o zabarwieniu klezmerskim znalazła duże audytorium wśród publiczności lgnącej do headlinerów z Kasabian grających w tym czasie na Main Stage. Tym większe było moje zdziwienie gdy dotarłem po scenę. Pole zasiane siedzącymi fanami spokojniejszego grania aż wrzało w oczekiwanie na muzyków. Koncert rozpoczął się trochę po wyznaczonym czasie ( planowo muzycy mieli rozpocząć o 22.30). Zniecierpliwiona, międzynarodowa co warto zaznaczyć publiczność ciepło przyjęła panów z Krakowa. Występ zajął wszystkich bez reszty. Subtelne jazzowe zagrywki silnie naznaczone kulturą żydowską były świetną odskocznią od otaczającego jazgotu hałaśliwych gitar i syntezatorów. Świetna gra instrumentalna została doceniona a muzycy co jakiś czas byli nagradzani sowitymi falami oklasków. Patrząc na tak duże zainteresowanie tego typu muzyką uważam, że organizatorzy powinni w kolejnych latach pomyśleć o utworzeniu specjalnego namiotu w którym to fani znajdowali by ukojenie w spokojnych dźwiękach jazzu. W prawdzie scena Alter Space gości zazwyczaj wiele projektów tego typu to oprócz muzyki można w niej oglądać filmy oraz różnego rodzaju performence. Moim zdaniem utworzenie jeszcze jednego namiotu podniosło by tylko range festiwalu.
Dzień Czwarty
Czwarty, i ostatni dzień muzycznych uniesień opiewał w dwa najbardziej oczekiwane przeze mnie koncerty: The Dead Weather oraz NAS & Damian Marley. I muszę przyznać że oba wydarzenia stanęły na najwyższym możliwym poziomi wykonawczym. Tego wieczoru miałem również nikłą przyjemność wysłuchania koncertu Fat Boy Slim'a, który zawiódł mnie niebywale grają w miarę krótki set. Występ, który bez wątpienia sprawdził by się na imprezie typu Mayday, nie pasował za bardzo do utworzonego klimatu i był zdecydowanie niegodnym zwieńczeniem tak wspaniałego festivalu.
Ostatni dzień został naznaczony dwoma występami. Pierwszy to koncert grupy, która już po wydaniu pierwszej płyty zyskała miano kultowej, mianowicie The Dead Weather. Już dwa lata temu miałem okazję zobaczyć pana White'a na głównej Openerowej scenie. Wtedy to z zespołem The Reconteurs zostali ciepło przyjęci mimo tego, że grali jeszcze przy dziennym świetle. W tym roku, nowy projekt Jack'a był jednym z headlinerów ciągnących całą imprezę. Duże brzemię spoczęło na ich barkach. Jednak ta super grupa wydaje się nie zdawać sprawy ze swojej popularności, a ich występami rządzi nieskrępowana chęć grania. Już od pierwszego numeru było słychać tchnienie mistrzowskiej kompozytorskiej ręki Jacka Whita. I choć większość koncertu pozostawał w cieniu ( gra na perkusji, nie jest pierwszoplanowym zajęciem) to w końcowej części występu ten blady i niepozornie wyglądający mężczyzna złapał ochoczo za gitarę i udowodnił wszystkim niedowiarkom, że jego występ u boku Jimmy'ego Page' i The Edge'a w filmie „It Might Get Loud” nie był przypadkiem. Muzycy swobodnie mieszali materiał z obu dotychczas wydanych płyt. Co ważnie, nie ograniczali się przy tym do schematu nagrań studyjnych i swobodnie rozwijali swoje bluesowo-rockowe opowieści. Genialny wokal Alison Mosshart w połączaniu ze świetnymi gitarowymi solówkami Deana Fertita, pulsującym basem Jacka Lawrence'a i prostą perkusją White'a, wprowadził publiczność w prawdziwy trans. Od początku do końca parli przez kolejne numery niczym świetnie naoliwiona maszyna której nic nie jest w stanie stanąć na drodze. Do tego dodajmy świetnie zrealizowane nagłośnienie i oto otrzymujemy najlepszy, zaraz obok występu grupy Pearl Jam koncert tegorocznej edycji Heineken Opener Festival.
Zaraz po tym występie, a dokładniej jeszcze w trakcie jego trwania na scenie World rozpoczął się występ panów NAS'a i Damiana Marley'a. Pierwszy „As We Enter” i „Nah Mean” zapowiedziały numery ze wspólnego albumu tych dwóch muzyków. Jednak zanim one nastąpiły przyszła pora na kilka solowych numerów NAS'a. Uważam, że nie był to najlepszy wybór a panowie powinni na początku zainteresować publiczność nagranym wspólnie,świetnie przyjętym przecież materiałem. Ogólnie koncertowa setlista tego występu wygląda z jednej strony imponująco ( zagrali aż 25 utworów) z drugiej dość chaotycznie. Mamy tu solowy materiał zarówno NAS'a jak i Damiana. Oprócz tego dostaliśmy kilka coverów legendarnego Boba Marleya takich jak „Exodus” czy „ Could You Be Loved” , i oczywiście wspólny materiał dwóch panów. Dużo się działo, mogło to skonfundować niektórych fanów którzy znali jedynie wydany niedawno krążek „Distant Relatives”.
Nie mniej jednak trzeba oddać prawdę, występ był długim i świetnym show. Dobry kontakt z publicznością, ciekawe koncertowe wykonania, dobre nagłośnienie i dwie silne osobowości które połączyły siły dla dobra sprawy. Zarówno słychać, jak i widać było jak muzycy pozytywnie nastawieni są do wspólnego grania i jak bardzo cieszą się z ciepłego przyjęcia.
The Chemical Brothers - 20.08.2010,Kraków(Coke Live Music Festival)
Wielu może pytać: Co ciekawego jest w oglądaniu dwóch kiwających się mężczyzn w połowie ukrytych za ogromną konsoletą? Odpowiedź jest prosta - nic ciekawego. Jednak na koncertach takich artystów jak Chemical Brothers chodzi o inne czynniki, takie jak oprawa graficzna (wizualizacje), świetlna (laserowe show) no i przede wszystkim – muzyka. Nieskończona ilość kombinacji dźwiękowych na ogromnej ilości różnych elektronicznych ”zabawek”.
Występ "Chemicznych Braci" był jednym z dwóch powodów dla jakich postanowiłem wybrać się do stolicy Małopolski na Coke Live Music Festival (drugim był rzecz jasna koncert Muse). Sam festival, mimo dobrej organizacji nie wywarł na mnie najlepszego wrażenia. Brakowało swoistego klimatu. W powietrzu nie dało się wyczuć atmosfery, która powinna towarzyszyć tak dużemu świętu muzyki. Ponadto poziom dużej ilości fanów nie wyrastał ponad białe adidasy oraz włosy opadające pod ciężarem żelu. Na całe szczęście festival to na pierwszym planie artyści, a Ci dali z siebie wszystko.
Duet z Manchesteru był gwiazdą pierwszego dnia. Po dosyć monotonnym, acz euforycznie przyjętym występie amerykańskiej grupy 30 Seconds to Mars pod sceną główną tłumnie zebrali się fani tanecznej elektroniki. Równo o 23 na scenę weszli bracia przywitani gromkimi oklaskami. Początkowe, spokojne „Intro” przeszło w dźwięki tak dobrze znanej polskiej publiczności „Galvanize”. Podobnie jak dwa lata wcześniej, gdy grali na Heineken Opener, panowie rozpoczęli set od swojego wielkiego hitu z płyty „Push The Button”. Później przyszedł czas na najnowszą płytę „Further” którą tego wieczoru wysłuchaliśmy niemalże w całości ( zabrakło utworów „Snow” i „Wonders Of The Deep” ). Najlepiej zostały przyjęte: transowe „Escape Velocity”, radosne „Swoon” oraz niespodziewanie „Horse Power”. Szczerze mówiąc, nie przypuszczałem, że nowy materiał tak dobrze sprawdzi się w wersji koncertowej. Dobra gra świateł, buchające kolorami wizualizacje i potężnie nagłośniona muzyka zachęciły publiczność do spontanicznych pląsów.
Po zakończeniu promocji nowego krążka dostaliśmy klasyczny przekrój przez twórczość muzyków. Od początkowych ich numerów takich jak „Leave Home” czy „Chemical Beats” przez późniejsze „Elektrobank”, po kawałki z niedawnej przeszłości takie jak „Believe” czy „Saturate”. Warto również pochwalić ich za świetne wykonania. Dało się usłyszeć, że panowie się postarali gdyż mało który utwór przypominał swój płytowy wzorzec. Biorąc jednak pod uwagę cały występ, to osoby znające jedynie pobieżnie dyskografię anglików mogły czuć się przytłoczone ciężkimi basowymi dłużyznami przeplecionymi misternie tkanymi elektronicznymi pajęczynami.
Jako podsumowanie wystarczy napisać, że trwający około 2 godziny występ został ukoronowany genialnym wykonaniem hitowego „Block Rockin' Beats”. Do tego dodajmy olbrzymi tłum zadowolonych i mokrych od tańca fanów oraz przejrzyście czyste niebo. Myślę, że koncert w Polsce co dwa lata to dobra częstotliwość by nie przesycić się polskim fanom. Wspominamy i czekamy na kolejne występy.
Artykuł znajdzie z większą ilością zdjęć pod tym adresem.
wtorek, 3 sierpnia 2010
Joe Perry - Have Guitar Will Travel (2009)
Dużo ostatnio działo się wokół zespołu Aerosmith. Lekowy odwyk wokalisty - Stevena Taylora, motocyklowy wypadek gitarzysty Joe Perry-ego. Ponadto ostre starcia wewnątrz zespołu, które postawiły pod znakiem zapytania dalsze występy grupy.
Grupy, która i tak ostatnimi czasy bardzo się leniła. Jednak teraz wiemy, że panowie pokonali wszystkie przeciwności i już planują kolejną dużą trasą koncertową po Stanach Zjednoczonych. A z czasu stagnacji grupy wynikła pewna korzyść, mianowicie solowe nagranie pana Perrego.
Postanowiłem chwycić za ten album gdyż jego solówki w macierzystej formacji są piękne i niemal wzruszające. Zanim jeszcze posłuchałem płyty wyobrażałem sobie tę muzykę jako bardziej amerykańską wersję Jeffa Becka. Solidne tło sesji rytmicznej połączone z malowniczymi solówkami. W prawdzie takie granie nie jest zbyt odkrywcze jednak szalenie miło się go słucha. Jednak płyta „Have Guitar Will Travel” jest daleka od instrumentalnego rocka. Większość piosenek na piątej solowej płycie gitarzysty brzmi jak późne Aerosmith z Perrym na wokalu. Piosenki osadzone w amerykańskiej bluesowej tradycji, bogate w przyjemne solówki i stricte rock 'n' rollowe zagrywki. Dużo tu młodzieńczej energii. W miarę proste utwory, krótkie zwrotki i zbyt często powtarzane refreny pchają ta muzykę w stronę pop- rocka spod znaku Collective Soul. Jednak nie dopisał bym tego do listy wad wydawnictwa. Dzięki temu krążek jest łatwy w odbiorze. Płyta utrzymana w raczej szybkim, równym tempie po czasie zaczyna trochę nudzić. Dla nie wprawionych słuchaczy utwory mogą brzmieć bardzo do siebie podobnie gdyż oparte są na jednym prostym schemacie.
Płytę polecam fanom wcześniejszych dokonań solowych artysty jak i lubiącym pobujać się przy nagraniach jego macierzystej formacji. To przebojowy amerykański rock 'n' roll o nieco popowym kolorycie. Jednak po wyłączeniu odbiornika w głowach pozostanie nam pustka, a powrót do tego materiału będzie bardzo wątpliwy.
sobota, 24 lipca 2010
Ghost Voo -Knives In the Senate (2010)
Po włożeniu płyty do odtwarzacza słyszymy ryk wzmacniacza. Po chwili wchodzi surowa perkusja i gitara. Do tego momentu jest bardzo pozytywnie. Podoba mi się ostatnia moda powrotu do analogowych studiów nagrań i minimalnego szlifu studyjnego. Jednak po pierwszych dwóch utworach już wiemy, że kolejnych kila numerów będzie nie lada wyzwaniem. Wtedy otwierają się przed nami dwie drogi. Prostsza, wyłączyć muzykę natychmiast, lub trudniejsza, którą niestety poszedłem: dać muzyce kilka szans po czym dojść ze smutkiem do wniosku, że właśnie straciło się cenny czas.
Należy zacząć od wokalu, jeśli można to w ogóle tak nazwać. Wokalista jest bodaj pierwszoplanowym katem w tej muzycznej farsie. Dźwięk(brzmienie) jego głosu jest bardzo męczący, brzmi jakby wybrał złą tonacje, ale za wszelką cenę starał się w niej zmieścić(pozostać). Nazwałbym to bardziej wyciem (niż wyśpiewaniem tekstu)tekstu, niż jego wyśpiewywaniem. Zdarzali się w historii muzyki wielcy, którzy nie czarowali swoim wokalem ( podajmy na przykład Syda Baretta i jego solowe „The Madcap Laughs”). Jednak Ci nadrabiali innymi atutami. Tutaj niestety porażka ukazuje nam się z każdej muzycznej strony. Oprócz głównego wokalisty mamy tu również poboczne chórki, które zostały zrobione poprzez nałożenie i wyciszenie głównego wokalisty.
Kolejnym narzędziem tortur jest perkusja. Jeden motyw przypadający na jeden utwór. Motyw przy którym, perkusja AC/DC jest szczytem finezji kompozytorskiej. Ta prostota, aż do bólu, w połowie każdego numeru staje się kolejnym kolejnym minusem. Następną sztabką na wadzę z napisem monotonia i przeciętność. I tak doszliśmy do najważniejszego instrumentu w podstawowym rockowym instrumentarium: gitary elektrycznej. Tu jeszcze nie jest najgorzej. Choć większość jej udziału to proste, dość przeciętne riffy na elektronicznym przesterze, to nie kuje nas w uszy jak wspomniany wokal czy perkusja.
Na podsumowanie dodam, że jedynym utworem, który minimalnie wysuwa się przed szereg średniactwa jest instrumentalny „The Ice Museum”, który staje się bezpieczną przystanią dla zmęczonego rykiem wokalisty ucha. Na koniec wspomnę o okładce, skądinąd bardzo ciekawej i przykuwającej uwagę. Jednak skoro okładka ma nas zachęcać do zakupu płyty i ma być wizytówką muzyki, to muszę przestać zwracać na nie uwagę.
(Kilku utworów możecie posłuchać na profilu Myspace grupy)
Galactic - Ya-Ka-May (2010)
Mogliby być kolejnym z tysięcy amerykańskich zespołów z kontraktem płytowym, bawiącym się na swoim podwórku, gdyby nie ich pochodzenie. Panowie wywodzą się z Nowego Orleanu, w którym również tworzą. Nowy Orlean to miasto, gdzie muzyka o zabarwieniu jazzowym wychodzi poza ramy kulturowe. Miasto, w którym tradycja muzyczna jest małą religią komponujących tam artystów. Muzycy, będąc świadomi dźwigania wieloletniej tradycji, chełpią się swymi korzeniami.
Poznałem ich przypadkiem, za sprawą ich debiutanckiego krążka „Coolin' Off”. Płytę, obecnie trudno dostępną, nabyłem za bezcen na wyprzedaży. Tym bardziej byłem zdziwiony poziomem nagrania. Muzyka na wskroś bluesowa o jazzowym kolorycie. Zakochałem się w tym krążku od pierwszego przesłuchania. Zostałem "kupiony" dzięki luzowi i miłej, rodzinnej atmosferze panującej w nagraniach. Od tamtego momentu postanowiłem śledzić dalszy rozwój ich kariery.
Na kolejnych płytach "Galactic" do swoich muzycznych zainteresowań dorzucili funk. I tak oto dochodzimy powoli do punktu, w którym aktualnie jest zespół. Ich najnowszy krążek pt. ”Ya-Ka-May” choć nie wywołuje rewolucji jest bardzo dobrym, równym materiałem. Jedyne, co może się nie podobać, to fakt, że muzycy weszli na niebezpieczną, nieco komercyjną ścieżkę. Wzbogacając swoją muzykę o jednostajny bit rodem z muzyki r'n'b oraz pokaźne grono gościnnych wokalistów, stracili nieco swój czar.
Ich szósta studyjna płyta, którą możemy zakwalifikować jako funkowy jazz, bardziej zachęca do nieskrępowanych pląsów na parkiecie, niż wysłuchania w zaciszu domowych głośników. Muzyka radosna, przyprawiona sowicie sekcją dętą nie pozwala nam na moment wytchnienia. Przesłuchując poszczególne "kawałki" nie doświadczamy chwili nudy, a to dzięki mnogości różnej ekspresji wokalnej zgromadzonych gości. To wszystko na tle lekkich i niczym nieskrępowanych zabaw dźwiękami.
Płyta skierowana jest przede wszystkim do osób głodnych tanecznych zabaw z najwyższej półki. Ci, którzy wolą jednak bardziej spokojne, instrumentalne jazz-rockowe fuzje proponuję zapoznanie się ze wspomnianym debiutem grupy. I choć kierunek, jaki obrali muzycy nie do końca mnie satysfakcjonuje, to i tak przyznaję, że ”Ya-Ka-May” jest wymarzonym materiałem na gorący wakacyjny czas.
środa, 21 lipca 2010
Porcupine Tree - 17.07.2010, Łódź (Klub Wytwórnia)
Nie od dziś wiadomo, że grupa progresywnych "jeżozwierzy" darzy nasz kraj sympatią. Świadczy o tym zarówno wydawnictwo pt. "Warszawa", na którym to usłyszymy koncert zarejestrowany w studiu im. Agnieszki Osieckiej, jak i fakt, że panowie często odwiedzają nas z koncertami. Przedostatni odbył się w 2009 roku we Wrocławiu zaraz po ukazaniu się ostatniego krążka grupy pt. "The Incident". Wtedy, co zrozumiałe, setlista była nastawiona na nowy album.
Tym razem, mimo że trasa nie była z góry przewidziana na promocję ostatniego krążka, usłyszeliśmy większość nowego materiału. Przyznam, że ostatnie wydawnictwo nie jest moim faworytem, niemniej jednak koncert w łódzkiej wytwórni zaliczam do bardzo udanych.
Również liczba fanów była dużo mniejsza niż na wspomnianym wrocławskim koncercie. Dzięki stosunkowo małemu audytorium wytworzył się miły, intymny klimat. I choć zróżnicowanie wiekowe publiki było niesamowicie duże, to wszyscy bez reszty dali się porwać transowości występu.
Punkt dwudziesta muzycy stali już na scenie gotowi do wydania pierwszych dźwięków. Bez supportu, bez spóźnienia. Perfekcja jest tu pewnym słowem-kluczem. Steven Wilson, multiinstrumentalista oraz mózg wielu projektów muzycznych, jest jedną z takich postaci, po których wiadomo, czego można się spodziewać - rzetelności i perfekcji. Z tego względu moje wymagania co do tego koncertu były dość wysokie. Jednak już po pierwszych kilku piosenkach dało się zauważyć, jak wysoko panowie z Porcupine Tree stawiają sobie wykonawczą poprzeczkę.
Na początek kilka utworów z ostatniej płyty - a dokładnie pięć pierwszych otwierających płytę. Pierwszy utwór to "Occam's Razor". Swoista rozgrzewka i próba nagłośnienia, które było świetnie dostosowane do rozmiarów sali. Jedynie w tym numerze gitara lidera zanikała w zgiełku sekcji rytmicznej, a wokal był zbyt mocny. Jednak szybko naprawiono ten błąd i już do końca było idealnie. Z głośników popłynęły kolejne dźwięki, świetnie przyjęte "Great Expectations" oraz "Drawing the Line". Warto powiedzieć, że tylko utworom z ostatniej płyty towarzyszyły specjalnie spreparowane krótkie filmy. Nakręcone w psychodelicznym klimacie, zaskakiwały dynamiką i świetnie pasowały do utworów, dopełniając je.
Po trzecim kawałku nastąpiło krótkie przywitanie, w którym Steven nie omieszkał wspomnieć o panujących w Polsce upałach ("It's f...in hot out here, what the hell is going on?" - Jest strasznie gorąco, co tu do cholery się dzieje?). W istocie panujący na zewnątrz upał dało się odczuć w nieklimatyzowanej sali łódzkiego klubu. Kolejne utwory to już mieszanka starego z nowym. Dostaliśmy świetne wykonania tak dobrze znany z warszawskiego koncertu "Hatesong" czy przedłużoną wersję "Russia on Ice". Niemałe poruszenie wywołał również utwór tytułowy z najnowszego wydania DVD grupy pt. "Anesthetize".
Pierwsza połowa koncertu trwała równo godzinę. Muzycy ogłosili, że wracają za równo dziesięć minut. Na ekranie pojawiło się odliczanie, a większa część publiczności udała się w tym czasie po zimne napoje, by ochłodzić nieco żar, jaki zapanował pod sceną. Równo po dziesięciu minutach i zbiorowym odliczaniu sekund zespół powrócił na drugą połowę występu. Znów rozpoczęli od nowych numerów, odgrywając prawie cały drugi krążek. Pojawiły się również starsze numery, takie jak "Buying New Soul", czy "Way Out of Here", które swobodnie interpretowane przerodziły się w świetne progresywne pordóże o zabarwieniu rockowym, a czasem nawet i metalowym. Tutaj mniej było już wokalu, który rozmywał się niczym oniryczne plamy na tle ciężkich riffów. W tej części otrzymaliśmy to, co w zespole kochamy najbardziej. Dużo rozkosznej zabawy gitarami i klimatem, który dzięki swobodzie muzyków udzielił się również publiczności.
Zamknięcie koncertu było iście profesjonalne. Brawurowe wykonanie "Normal" wsparte genialnym świetlnym finałem oraz filmikiem przedstawiającym udaną próbę samobójczą młodej dziewczyny oraz wyciszające "Bonnie the Cat" zakończyły regularny występ grupy. Po dosyć długiej namowie publiczności zespół powrócił na scenę by zagrać krótki bis. Na pytanie ze sceny "To co mamy jeszcze dla was zagrać" padło wiele różnych propozycji. W końcu muzycy zdecydowali się na jeden z wielu swoich szlagierów pt. "Trains".
Sobotni koncert był przede wszystkim ucztą dla wiernych fanów grupy. Przekrojowe spojrzenie na nową płytę przeplatane muzyką z długiej artystycznej drogi. Jeżeli chodzi o wykonanie, muzycy spisali się na piątkę. Żadnych wpadek czy nietrafionych dźwięków. Po raz kolejny pokazali klasę.
Warto również wspomnieć, że był to jeden z ostatnich występów przed planowaną przerwą. I choć panowie nie myślą na razie o nowym materiale, to wiemy, że Steven Wilson nie ma zamiaru próżnować i będzie kontynuował pracę nad swoimi pobocznymi projektami. I chwała mu za to, gdyż z tak kreatywnym umysłem i perfekcją wykonania, lenistwo byłoby grzechem ciężkim.
Tym razem, mimo że trasa nie była z góry przewidziana na promocję ostatniego krążka, usłyszeliśmy większość nowego materiału. Przyznam, że ostatnie wydawnictwo nie jest moim faworytem, niemniej jednak koncert w łódzkiej wytwórni zaliczam do bardzo udanych.
Również liczba fanów była dużo mniejsza niż na wspomnianym wrocławskim koncercie. Dzięki stosunkowo małemu audytorium wytworzył się miły, intymny klimat. I choć zróżnicowanie wiekowe publiki było niesamowicie duże, to wszyscy bez reszty dali się porwać transowości występu.
Punkt dwudziesta muzycy stali już na scenie gotowi do wydania pierwszych dźwięków. Bez supportu, bez spóźnienia. Perfekcja jest tu pewnym słowem-kluczem. Steven Wilson, multiinstrumentalista oraz mózg wielu projektów muzycznych, jest jedną z takich postaci, po których wiadomo, czego można się spodziewać - rzetelności i perfekcji. Z tego względu moje wymagania co do tego koncertu były dość wysokie. Jednak już po pierwszych kilku piosenkach dało się zauważyć, jak wysoko panowie z Porcupine Tree stawiają sobie wykonawczą poprzeczkę.
Na początek kilka utworów z ostatniej płyty - a dokładnie pięć pierwszych otwierających płytę. Pierwszy utwór to "Occam's Razor". Swoista rozgrzewka i próba nagłośnienia, które było świetnie dostosowane do rozmiarów sali. Jedynie w tym numerze gitara lidera zanikała w zgiełku sekcji rytmicznej, a wokal był zbyt mocny. Jednak szybko naprawiono ten błąd i już do końca było idealnie. Z głośników popłynęły kolejne dźwięki, świetnie przyjęte "Great Expectations" oraz "Drawing the Line". Warto powiedzieć, że tylko utworom z ostatniej płyty towarzyszyły specjalnie spreparowane krótkie filmy. Nakręcone w psychodelicznym klimacie, zaskakiwały dynamiką i świetnie pasowały do utworów, dopełniając je.
Po trzecim kawałku nastąpiło krótkie przywitanie, w którym Steven nie omieszkał wspomnieć o panujących w Polsce upałach ("It's f...in hot out here, what the hell is going on?" - Jest strasznie gorąco, co tu do cholery się dzieje?). W istocie panujący na zewnątrz upał dało się odczuć w nieklimatyzowanej sali łódzkiego klubu. Kolejne utwory to już mieszanka starego z nowym. Dostaliśmy świetne wykonania tak dobrze znany z warszawskiego koncertu "Hatesong" czy przedłużoną wersję "Russia on Ice". Niemałe poruszenie wywołał również utwór tytułowy z najnowszego wydania DVD grupy pt. "Anesthetize".
Pierwsza połowa koncertu trwała równo godzinę. Muzycy ogłosili, że wracają za równo dziesięć minut. Na ekranie pojawiło się odliczanie, a większa część publiczności udała się w tym czasie po zimne napoje, by ochłodzić nieco żar, jaki zapanował pod sceną. Równo po dziesięciu minutach i zbiorowym odliczaniu sekund zespół powrócił na drugą połowę występu. Znów rozpoczęli od nowych numerów, odgrywając prawie cały drugi krążek. Pojawiły się również starsze numery, takie jak "Buying New Soul", czy "Way Out of Here", które swobodnie interpretowane przerodziły się w świetne progresywne pordóże o zabarwieniu rockowym, a czasem nawet i metalowym. Tutaj mniej było już wokalu, który rozmywał się niczym oniryczne plamy na tle ciężkich riffów. W tej części otrzymaliśmy to, co w zespole kochamy najbardziej. Dużo rozkosznej zabawy gitarami i klimatem, który dzięki swobodzie muzyków udzielił się również publiczności.
Zamknięcie koncertu było iście profesjonalne. Brawurowe wykonanie "Normal" wsparte genialnym świetlnym finałem oraz filmikiem przedstawiającym udaną próbę samobójczą młodej dziewczyny oraz wyciszające "Bonnie the Cat" zakończyły regularny występ grupy. Po dosyć długiej namowie publiczności zespół powrócił na scenę by zagrać krótki bis. Na pytanie ze sceny "To co mamy jeszcze dla was zagrać" padło wiele różnych propozycji. W końcu muzycy zdecydowali się na jeden z wielu swoich szlagierów pt. "Trains".
Sobotni koncert był przede wszystkim ucztą dla wiernych fanów grupy. Przekrojowe spojrzenie na nową płytę przeplatane muzyką z długiej artystycznej drogi. Jeżeli chodzi o wykonanie, muzycy spisali się na piątkę. Żadnych wpadek czy nietrafionych dźwięków. Po raz kolejny pokazali klasę.
Warto również wspomnieć, że był to jeden z ostatnich występów przed planowaną przerwą. I choć panowie nie myślą na razie o nowym materiale, to wiemy, że Steven Wilson nie ma zamiaru próżnować i będzie kontynuował pracę nad swoimi pobocznymi projektami. I chwała mu za to, gdyż z tak kreatywnym umysłem i perfekcją wykonania, lenistwo byłoby grzechem ciężkim.
sobota, 10 lipca 2010
The Chemical Brothers - Further (2010)
Tym albumem zostawiają konkurencję daleko w tyle. Pokazują również, że ich pozycja na scenie elektronicznej nie jest zagrożona. Stworzyli świetną markę, a teraz pokazują na co ich stać.
Dawno tak nie wyczekiwałem żadnej premiery. Po tym, co zafundowali nam "chemiczni bracia" na poprzednim krążku "We Are The Night" apetyt bardzo mi się zaostrzył. Po usłyszeniu pierwszego singla pt."Escape Velocity" wiedziałem, że panowie nie nastawiają się na przebojową bombę, wypchaną hitami. Tym razem Tom Rowlands i Ed Simons wracają do korzeni tj. transowych, mocno elektronicznych opowieści. Choć porównywanie "Further" z krążkami z początku kariery takimi jak choćby "Dig your own hole" byłoby przesadą, to panowie nie zawodzą. Myślę, że najnowszy krążek, choć może nie zrobić komercyjnego sukcesu poprzedniczki, to jest materiałem równie udanym.
Całość rozpoczyna się leniwie i dosyć ciężko. Elektroniczne piski wzbogacone o żeński wokal, tak mija pierwszy utwór. Jednak nie dajmy się zwieść. Owa kompozycja ma nas jedynie wprowadzić w ciężki elektroniczny klimat jaki zafundowali nam na "Further" Rowlands i Simons. W tym miejscu warto wspomnieć o samplach, których użyli przy produkcji tego materiału. Nie wszystkie bowiem to świeżynki. Część pochodzi z publikowanych nagrań z serii "Electronic Battle Weapon". Dlatego niektóre dźwięki mogą wydać się, szczególnie zagorzałym fanom, znajome.
Płyta przypomina nieco koncertowy set grupy, mianowicie długie numery z przeplatającymi się różnymi motywami oparte na motorycznym beacie nieustannie zachęcającym do tańca. Nie brakuje tu również wokali, zarówno męskich jak i żeńskich. Nie są one jednak dla wydawnictwa kluczowe. To, co bardzo podoba mi się w nowym materiale, to fakt, iż panowie nie zrezygnowali z brzmienia żywych instrumentów i mamy okazję usłyszeć ciekawe perkusyjne przejścia czy chwytliwe gitarowe riffy. I choć te dźwięki to jedynie smaczki, to bardzo umilają słuchanie.
Podsumowując, jest to bardzo dobry i, co ważne, równy materiał. Jest to bardziej imprezowy krążek niż ostatnie wydawnictwa, co dobrze wróży koncertom grupy. Warto wspomnieć, że i my w Polsce będziemy mieli szanse zobaczyć duet na żywo, już w sierpniu w Krakowie. Panowie będą jedną z głównych gwiazd festivalu Coke Live Music.
The Dead Weather - Sea of Cowards (2010)
Wyczekiwany drugi album pt. "Sea of Cowards" trzyma poziom genialnego debiutu. Wielu uważało, że nagranie jeszcze lepszej płyty jest zwyczajnie niemożliwe. Niemożliwe stało się jednak faktem.
Wielu fanów Jacka White'a uznało The Dead Weather za najlepsze, co do tej pory stworzył. Co jest ich fenomenem? Co sprawia, że grupa zebranych naprędce muzyków przebija nawet kultowy The White Stripes oraz trochę mniej udany, choć nadal świetny projekt, The Racounteurs?
Po pierwsze i najważniejsze, naturalność. Słuchając ich muzyki, czuję się jakbym uczestniczył w sesji nagraniowej, a muzycy w każdym momencie mogą wstać i wyjść choćby na kawę. Luz, który panuje wmuzyka studiu, udziela się słuchaczom, dzięki czemu tak chętnie wracamy do tych nagrań.
Po drugie, tandem White - Mosshart. Pomimo tego że wiemy, kto trzyma wszystkich w ryzach, to Alison Mosshart, poprzez swoją ekspresje wokalną, wnosi dużo od siebie. Wspaniały rockowy wokal o dużych możliwościach i dużym dystansem do siebie i do muzyki. To w połączeniu ze świetną grą instrumentarium daje wybuchową mieszankę, którą pokochały miliony ludzi na całym świecie.
Jako singiel otrzymaliśmy nagranie "Die by the Drop" zbudowane na wymyślonym przez White'a motywie do filmu o przygodach Jamesa Bonda. Mocno rockowy kawałek nie do końca oddawał jednak klimat płyty, która mocno osadzona jest w bluesowej tradycji. Dużo tu spokojnych numerów, które oparte na chwytliwych riffach przepełnione są przeróżnymi smaczkami. Mamy również ostrzejsze momenty z barwnymi solówkami gitarowymi. Jednak całość jest raczej spokojna i właśnie w tym spokoju siła. Nic na tym krążku nie jest wymuszone. I to właśnie wydaje się być kluczem do serc i głośników milionów fanów na całym świecie.
Po raz kolejny panuje tu absolutna demokracja, zarówno kompozytorska jak i wokalna. Każdy z czterech muzyków ma wpływ na końcowy kształt nagrań, a za mikrofonem wymiennie stają Jack White oraz Alison Mosshart. Dużym plusem tej grupy jest trzymanie się staromodnego już modelu nagrań. Dużo gry na żywo, mało producenckiej dłubaniny. Model ten również tyczy się szybkości nagrań, na które nie musimy czekać 3 lata jak przy niektórych grupach, a jedynie pół roku.
Warto również wspomnieć o sympatii, jaką Jack darzy nasz kraj. Wprawdzie ową sympatię możemy zauważyć dopiero od relatywnie niedługiego czasu, jednak takową muzyk deklaruje już od wczesnych nagrań The White Stripes. Czym objawia się wspomniana sympatia? Systematycznymi wizytami w naszym kraju. W 2005 roku mogliśmy zobaczyć jego flagowy projekt na dużej scenie Open'era. Później w 2008 roku mieliśmy szanse obcowania z projektem The Raconteurs również na scenie głównej. I tym razem Jack, który ma korzenie polskie, nie omieszkał pochwalić się swoim nowym projektem. The Dead Weather już 4 lipca jako jedna z głównych gwiazd festiwalu.
NAS & Damian Marley - Distant Relatives (2010)
Odkąd pojawiła się informacja o współpracy tych dwóch panów, czekałem z niecierpliwością. Od początku projekt budził duże zainteresowanie. Arcyciekawe zderzenie dwóch muzycznych światów, luźno ze sobą powiązanych.
NAS, jedna z ważniejszych postaci na amerykańskiej rap scenie, oraz Damian Marley, jeden z synów legendarnego Boba Marleya. Głęboko osadzony w tradycji rdzennego, jamajskiego reggae. Warto powiedzieć, że jakakolwiek współpraca muzyków z różnych środowisk twórczych jest świetnym ukazaniem uniwersalnego języka jakim jest muzyka. W tym przypadku owy język całkowicie się sprawdza.
Po przesłuchaniu materiału byłem pozytywnie zaskoczony, gdyż żaden z muzyków nie przejął hegemonii nad projektem. Tym demokratycznym sposobem powstał materiał absolutnie oryginalny. Wbrew przewidywaniom, płyta nie jest zbyt ostra, zarówno muzycznie jak i ze względu na teksty. Materiał, ani stricte reggae, ani hip-hopowy (choć do tego drugiego gatunku jest tu nieco bliżej).
Charakterystyczny, momentami bełkotliwy wokal Damiana, oraz nawijka NAS-a na tle w miarę prostych hip-hopowych podkładów naznaczonych radosnym pulsem reggae i potężnym basem punktującym każdy numer. I tak doświadczymy tu zarówno spokojnych piosenek z klimatycznymi chórkami, jak i tych bardziej drapieżnych, ze świetnymi przeplatającymi się wokalami obydwu panów. Co ciekawe, przy dużym zróżnicowaniu materiału, całość jest nad wyraz spójna.
Yeasayer - Odd Blood (2010)
Grupę Yeasayer poznałem tylko i wyłącznie za sprawą tegorocznego Open'era. Przedzierając się przez mnogość bardziej lub mniej udanych projektów, ten zainteresował mnie najbardziej. Druga płyta wzmacnia ich pozycję na scenie alternatywnej.
Na początek muszę się do czegoś przyznać. Nigdy nie byłem zagorzałym fanem słodkich melodii i chórków wyjętych żywcem z płyt Bee Gees. Dlatego po pierwszym przesłuchaniu albumu uznałem go za przeciętny nawrót tradycji lat 80', który nie wart jest złamanego grosza. Jednak po wyłączeniu muzyki wciąż pod nosem nuciłem sobie ich numery, a po głowie kołatały mi się chwytliwe melodie. Dlatego właśnie postanowiłem dać krążkowi "Odd Blood" drugą szansę. I trzeba przyznać, że wykorzystał ją. To niezwykle ważne by muzyka, oprócz naturalnej radości słuchania, odznaczała się w świadomości i zapadała w pamięć. I tak właśnie dzieje się przy najnowszej, a drugiej z kolei, płycie Yeasayer.
Krążek z powodzeniem mógłby zostać soundtrackiem do ekranizacji jakiejś baśni. Radosne dzwoneczki, kolorowe melodie i pełne gracji chórki przeplatane z odgłosami natury tworzą nad wyraz radosny i bajeczny klimat. Co również ważne, płyta nie nudzi się nawet po wielokrotnym przesłuchaniu i na dobre rozgaszcza się w naszych głośnikach. W odróżnieniu od "All Hour Symbals", czyli debiutanckiego krążka grupy, jest to album bardziej przebojowy, zatem również bardziej popowy. Tym razem jednak należy zapisać to chłopakom na plus i ze spokojnym sumieniem uznać, że zdali tak zwany test drugiej płyty.
Choć fani, którzy pokochali grupę za ich pierwszy krążek mogą być niejako zawiedzeni, uważam, że dobrze się stało, gdyż dzięki nowo przyjętej formule muzyka trafia do większego audytorium. Prawdopodobnie dzięki temu również będziemy mieli okazje zobaczyć chłopaków już niebawem na Festiwalu Heineken Open'er.
Ozzy Osbourne - Scream (2010)
Czyżby Ozzy Osbourne spuścił z tonu? Niestety tak. O ile należy unikać tu jakichkolwiek porównań z grupą Black Sabbath, o tyle nawiązanie do poprzedniego krążka pt. "Black Rain" jest jak najbardziej na miejscu. Pomimo tego że przedostatniej płycie zarzucano wtórność, dawała ona porządnego rockowego kopa, którego po "Księciu Ciemności" można było się spodziewać. Jednak czas płynie nieubłaganie, a z czasem nawet najmroczniejszy łagodnieje.
Już od chwili ukazania się singla "Let Me Hear You Scream" było wiadomo, że płyta będzie bardziej popowa niż jej poprzedniczka. Dużo tu dźwięków akustycznej gitary i spokojnego, łkającego wokalu. Wprawdzie nie zdominowały one całości, jednak świadczą dość dosadnie o zwolnieniu tempa. I tak, obok hardrockowych przebłysków: "Diggin' Me Down" z urokliwymi smyczkami, czy opartego na powolnie toczącym się niczym walec metalowym riffie "Soul Sucker", znajdziemy średnie ballady. Są to na przykład kompletnie przestrzelony utwór "Crucify", czy prosty do przesady hymn w imię miłości "I love You All". Jednak Ozzy to przede wszystkim głos, jego znak rozpoznawczy. I ten, choć z wiekiem naturalnie ulega zmianie, to zmiana jest to niewielka i wciąż czaruje barwą, a w mocniejszych numerach pokazuj swój potencjał.
Przyznam, że po tym krążku spodziewałem się o wiele więcej. Jest to jedynie średniak jakich teraz wiele na muzycznym rynku. Mimo tego że jest to jedynie pozostałość po hardrockowej potędze, to mam nadzieje, że "Scream" nie będzie łabędzim śpiewem Osbourne'a. Fakt jest taki, że, co by się nie działo, Ozzy nadal niezaprzeczalnie pozostaje ikoną muzyki rockowej i nadal ma zastępy wiernych fanów, którzy bez namysłu kupują wszystko, co ten zrobi. Jednak jeśli nie ma się to skończyć jednie na odcinaniu kuponów od sławy, osławiony "Książę" musi zaproponować nam o wiele więcej. Zatem płytę z czystym sumieniem polecam fanom głosu Ozzy'ego oraz tym nastawionym na rockowe ballady średniej jakości, które są jedynie momentami naznaczone ciężkim rockowym pazurem.
poniedziałek, 24 maja 2010
Jónsi - Go (2010)
Muzyka pop na dzisiejszym rynku uzyskała miano sztuki niższej. Dzieje się tak za sprawą quasi-artystycznych zlepków, komputerowo wygenerowanych jęków połączonych w melodyjną całość. Jesteśmy zasypywani wielką liczbą muzycznych niewypałów, które niechybnie wrzucane są do szufladki z napisem "pop".
Przyznam, że na samą myśl o obcowaniu z tym gatunkiem krzywię się mimowolnie i spowalniam ruchy przy wkładaniu płyty do odtwarzacza. Tym razem wiedziałem jednak, że sprawcą płyty nie jest kolejna bezimienna gwiazdka, która zniknie po jednym przeboju, a muzyk jednej z najbardziej wpływowych grup alternatywnych, mianowicie Jónsi, lider Sigur Rós.
Ta płyta pokazuje nam jak dużego kontrastu stylistycznego możemy doświadczyć w ramach jednego gatunku. Nawet w tak topornych muzycznie czasach doświadczamy aktów ambitnego popu z najwyższej półki. Oto właśnie taki akt. Album, który rozgości się w głośnikach zarówno mas, jak i w towarzystwie osób związanych bardziej ze sceną alternatywną.
Muzyka zawarta na albumie "Go" jest bardzo przewrotna. Dużo tu mocnego pulsu i żywych piosenek, jednak nie obyło się bez spokojnych wycieczek w stronę dream popu podszytych dźwiękami orkiestry. Artysta otwiera przed nami drzwi do swojego kolorowego świata wszelkiej wesołości. Wyśpiewywane (tym razem po angielsku) radosne teksty na tle urokliwych chórków, mnogości dzwoneczków, pianina i przeróżnych bębnów. Piękne melodie i ciepłe brzmienia pozwalają na chwile odizolować się od świata i zapraszają w podróż.
Warto również wspomnieć, że produkcją płyty zajął się Alex Somers, prywatnie chłopak artysty. Czyni to album bardziej osobistym, nagranym w intymnej atmosferze, która udziela się słuchaczom zwłaszcza w spokojniejszych momentach krążka.
Wprawdzie stylistycznie Jónsi dość daleko odbiegł od dokonań swojej macierzystej formacji, jednak wydawnictwu niczego nie brakuje, a poziomem dorównuje świetnym płytom Sigur Rós. Jedyne, co zastanawia, to skąd taki młody chłopak czerpie takie pokłady radości, które wyraża w swojej muzyce. Przecież na Islandii zimno i ponuro - a tu jakby zupełnie na odwrót.
Coma - Live (2010)
Zespół – instytucja. Znamy już ich historię, od 0 do bohatera. Coma już drugi rok spija swoje „hipertroficzne” sukcesy. Chłopaki zdążyli przez ten czas koncertowo wypromować swoje ostatnie dzieło studyjne w całej Polsce. Ich kolejne wydawnictwo „Coma Live” to właśnie zwieńczenie koncertowych poczynań muzyków z Łodzi. Nagrany w Warszawskiej Arenie Ursynów koncert to połączenie starego, a nawet bardzo starego z nowym. Prezentowany materiał obejmuje piosenki ze wszystkich 3 albumów( ponadto jeden numer, który nie pojawił się dotąd na żadnym krążku). Nie uważam jednak, żeby było to do końca godne zwieńczenie ich twórczości. Jednak wątpliwości nie ulega, że tym wydawnictwem grupa przejdzie do historii, chociażby poprzez fakt, iż po raz pierwszy koncert polskiego zespołu zostaje wydany w technologii HD na BluRay.
Zacznę od strony wydawniczej, gdyż jako produkt jest to prawdziwe cudo. Dwie płyty DVD, które w rewelacyjnej cenie oferują naprawdę dużo oglądania i słuchania. Na pierwszej płycie znajdziemy opisany poniżej Warszawski koncert. Na drugiej zaś teledysk do piosenki „ Trujące Rośliny”, materiał „making of” oraz „mix plix”, które są obrazem zza kulis powstawania całego przedsięwzięcia. Dostajemy również nakręcony specjalnie na tę okazję, niestety mało udany film, pt:”W poszukiwaniu straconego czegoś”. Ponadto mamy szanse obejrzenia kilku fragmentów z jedynego koncertu Comy z orkiestrą symfoniczną, który odbył się w Gdańsku na Widowisku nocy świętojańskiej, czyli najkrótszej nocy w roku. Niestety nagrania nie oddają ducha, ani klimatu jaki panował na koncercie. Są to jedynie suche nagrania, bez ducha, i w średniej jakości. Natomiast lepsze to niż nic, gdyż grupa nie przymierza się na razie do wydania całego tego widowiska.
Wróćmy jednak do widowiska jakie chłopaki zgotowali swoim fanom w warszawskiej Arenie Ursynów. Jako długoletni fan zespołu zawiodłem się nieco na jakości wykonania kawałków z pierwszej i drugiej płyty. Panowie byli tak skupieni na prawidłowym wykonaniu numerów, że utracili gdzieś swój uwielbiany przez wszystkich luz wykonawczy. I choć pod koniec zaczęli się rozkręcać, to cały koncert należy zaliczyć do tych średnio udanych. Po pierwsze, zmieniająca się maniera wokalisty, Piotra Roguckiego, który śpiewa coraz płycej i jakby przez zęby, a po drugie, wykonania utworów. Były one zbyt szybkie, przez co wokal nienaturalnie gonił muzykę. Oczywiście, można to tłumaczyć większą dbałością, stresem i świadomością nagrywania koncertu, jednak zadziałało to na niekorzyść całości. I to największe mankamenty. Nie jest ich dużo, lecz są bardzo znaczące.
Przejdźmy teraz do pozytywnych stron. Ich album koncepcyjny (taki,w którym utwory są połączone jedną myślą przewodnią zarówno tekstowo jak i muzycznie), jakim bez wątpienia jest trzecie wydawnictwo zespołu pt:„Hipertrofia” nawiązuje do najbardziej znanego konceptu w historii muzyki, mianowicie płyty „The Wall” grupy Pink Floyd( w prawdzie jest to luźne i niebezpośrednie nawiązanie, ale wciąż wyraźne.) Tak i również na tym koncercie owego nawiązania nie mogło zabraknąć. Koncert zaczyna się wizualnym wstępem, które publiczność może oglądać na ogromnym ekranie. Gdy wreszcie zapalają się światła, okazuje się, że owy ekran to wielka ściana ( podobna do tej z koncertów The Wall Tour z lat 80-tych). Po chwili przez ścianę przebijają się muzycy i zaczynają grać „Zaprzepaszczone Siły Wielkiej Armii Świętych Znaków”. Spokojny, kameralny początek, jednak spokój nie utrzymuje się na długo, gdyż już w drugim kawałku pt.„Pierwsze Wyjście z Mroku”, mur upada, a publiczność zalana zostaje falą styropianowych cegieł.
Cały koncert przeplatany jest wizualnymi wstawkami, na których to muzycy grupy w dziwnych, psychodelicznych okolicznościach, poszukują drzwi prowadzących ich na scenę. W końcu, gdy każdy przekroczy próg tajemniczych drzwi, koncert zbliża się do końca. Jednak jak na każdym koncercie żywiołowej formacji i tu nie mogło zabraknąć bisów. Te cztery utwory kończące definitywnie występ są według mnie najmocniejszym punktem całego show. Dopiero tu muzycy odzyskują dawny luz i zapominają o dziesiątkach kamer krążących nad ich głowami. Właśnie tu najlepiej pokazane jest jak dobry kontakt i jak miłą atmosferę panowie stwarzają na swoich koncertach. Punktem kulminacyjnym staje się moment wejścia wokalisty w tłum fanów, ich serdeczne uściski, uśmiechy, a na koniec powrót Piotra na fali na scenę.
Jak wszędzie i tu można dopatrzeć się dobrych i złych stron. Jednak całość zapisałbym grupie na plus. Uważam to wydawnictwo za zamknięcie pewnego etapu w ich karierze. Etapu, rozwijającego się, nieopierzonego zespołu, który niezmordowanie wypełnia cały swój kalendarz setkami koncertów w całej Polsce. Jednak tam, gdzie coś się kończy, coś się również zaczyna. Praca na kolejną płytą i ogromne oczekiwania, jakie ciążą na barkach tych pięciu chłopaków z Łodzi. Czy podołają? Po tym, co usłyszałem i zobaczyłem w ich wykonaniu, jestem więcej niż przekonany, że jeżeli nie ulegną blaskowi komercji, pokażą nam jeszcze niejedno olśniewające show, o wiele lepsze niż to z Areny Ursynów w Warszawie.
środa, 28 kwietnia 2010
The Heavy - The House That Dirt Built(2009)
Często bywa tak, że zespoły które robią nie mały zamęt na wyspach są w naszym kraju niedoceniane, lub po prostu nie zauważane. The Heavy jest jednym z takich właśnie zespołów. Świat zauważył ich po wykorzystaniu ich hitowego „How You Like Me Now?” w reklamie auta Kia Sorento. Nie jest to jednak grupa jednego utworu, a płyta jaką popełnili na końcu 2009 roku jest dowodem na to że panowie jeszcze mogą namieszać i to nie tylko na brytyjskie scenie indie.
Zanim przejdziemy do właściwej recenzji, słów kilka warto poświęcić wytwórni w której barwach muzycy wydają już po raz drugi. „Counter” jest jedną z odnóg słynnego na cały świat Ninja Tune kojarzonego przede wszystkim z muzyką pogranicza downtempo/brakbeat. Tu, obok zapatrującego na rockowe brzmienia Counter'a mamy jeszcze sub-label Big Dada nastawiony na wydawanie płyt kierujących się w stronę hip-hopu. Warto dodać że kultowa wytówrnia prowadzi ostrą selekcję. Sięgając więc po jakąkolwiek płytę z ich stajni wiemy że będzie trzymać ona wysoki poziom. Tak reguła działa i w tym przypadku.
Początek płyty jest najbardziej żywiołowy. Później panowie powoli wyciszają i zwalniają tempo. Na wstępie dostajemy „Intro” ( zaczerpnięte z horroru) przestrzegające nas przed wejściem do domu. Chodzi tu oczywiście o „Dom zbudowany z brudu” (The House That Dirt Built) widoczny na okładce. Jest to jedynie metafora. Przedstawienie muzyki zawartej na drugim studyjnym albumie jako domu do którego nie powinniśmy wchodzić. Jednak już po pierwszym utworach przekonujemy się że warto było zaryzykować. Od samego początku chłopaki z angielskiego Noid atakują nas niezwykłą energią i przebojowością.
Jak określić muzykę jaką grają? Gdybyśmy chcieli określić ją jako jeden gatunek, padło by na indie rock. Jednak taka klasyfikacja niczego by nam nie powiedziała o różnorodności jaka czai się w muzyce The Heavy. Jest to niezależny, garażowy rock z brudnymi punkowymi riffami zagrany z soulowym wyczuciem i funkowym luzem. Mamy tu do czynienia z dużą rozpiętość klimatyczną. Od naznaczonych hard rockowym pazurem numerów, przez wielogłosy cichszych ballad do bujającego klimatu rock/reggae. Ważną rolę odgrywa sekcja rytmiczna, czyli perkusista Chris Ellul i basista Spencer Page. Soczysty, pulsujący bas i ciężka perkusyjna stopa dają świetny podkład skocznym riffom Dana Taylor'a i zróżnicowanej ekspresji wokalnej Kelvina Swaby'ego.
Płyta do posłuchania, do poskakania i do polecenia wszystkim tym szukającym w muzyce powiewu świeżości. Płyta wydana na pohybel niedowiarkom którzy twierdzą że w klasycznym rockowym składzie nie da się już nagrać nic ciekawego, i oryginalnego. Bardzo mocna pozycja na liście rockowe perełki 2009.
Subskrybuj:
Posty (Atom)