wtorek, 21 września 2010

Off Festiwal - 5-8.08.2010. - Katowice(Dolina 3 Stawów)

To już piąta edycja OFF Festiwalu. I mimo tego, że impreza wciąż rozwija się i rośnie w siłę jest nadal małym wydarzeniem w porównaniu do choćby Coke Live Music Festival czy Heineken Opener. Trzeba jednak przyznać, że tak nieduża skala wychodzi festivalowi na dobre. Zarówno na polu namiotowym jak i na terenie koncertowym było nad wyraz czysto i schludnie. Organizacyjnie, były rzecz jasna pewne niedociągnięcia ( po drugim dniu skończyły się opaski zezwalające na przebywanie na polu namiotowym) jednak widać, że organizatorzy co w ich mocy by impreza była jak najbardziej przyjazna fanom.

Muszę przyznać, że koncertowa obfitość tegorocznej edycji imponowała.. Choć koncerty w większości były dosyć krótkie (od pół godziny do około godziny) to dzięki temu fanom dane było zapoznać się z dużą liczbą młodych stażem, acz nader obiecujących wykonawców. Opisanie wszystkich koncertów byłoby istną niemożliwością, dlatego postanowiłem z każdego dnia wybrać po jednym występie polskiej, i jednym zagranicznej kapeli.

Dzień pierwszy
Zacząłem od nieznanego mi wcześniej polskiego składu o nazwie Potty Umbrellas. Pierwszy zespół na głównej, mbankowej scenie i od razu miłe zaskoczenie. Doświadczeni muzycy występujący również w innych polskich kapelach, jak np.:”Something like Elvis” ( zespół również występował na festiwalu) czy Tissura Ani. Panowie dali około półgodzinny występ z muzyką niemalże sztandarową dla Katowickiego Off'a. Gitarowe granie, przyozdobione jazzowym feelingiem oparte na soczystych riffach i transowym zacięciu. Do tego dodajmy, świetny, przyjacielski wręcz kontakt z publicznością która, choć w niewielkiej liczbie, sumiennie oklaskiwała młody skład.

Niestety, co stwierdzam ze wstydem za polską publiczność, mało było fanów chętnie chodzących na występy młodych kapel. Tu jako przykład mogę podać zespół St. James Hotel na których występie stawiło się zaledwie około 30 osób. Fakt ten nieco dziwi, gdyż całemu wydarzeniu przyświeca idea promowania młodej, niezależnej twórczości. Przy założeniu, że odwiedzający dolinę trzech stawów ludzie mają otwarte umysły i są gotowi na nowe doznania, tak małe liczba słuchaczy była dla mnie sporym zaskoczeniem.

Kolejnym występ dnia pierwszego był absolutną pomyłką. The Horrors, jedni z headlinerów całego wydarzenia. Przez recenzentów okrzyknięci następcami My Bloody Valentine ze względu na ich specyficzny gitarowy zgiełk. Tego wieczora jednak kompletnie nie udźwignęli ciężaru jaki spoczął na ich barkach. Występ rozpoczął się od męcząco długiego dostrajania instrumentów i sprawdzania mikrofonu. Później było już tylko gorzej. Flegmatyczny wokal, źle nagłośnione gitary i nudna linia basu sprawiły iż koncert zlał się w jedną, zdającą się nie mieć końca, męczarnie. Z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że był to najgorszy koncert jaki widziałem ostatnimi czasy. Moje niezadowolenie zdawali się potwierdzać migrujący spod sceny fani. Taki występ mógłby mieć powodzenie na przykład na Openerowej scenie Tent, jednak nie był godzien głównej sceny alternatywnego Off'a.

Dzień Drugi
Sobota była zdecydowanie bardziej udana. Po ulewnej nocy wyszło słońce, a z zalewu koncertów ( St. James Hotel, Manescape, 3Moonboys, Plum, Pustki, Tides From Nebula, Pink Freud, Muchy, Mouse On Mars, Tunng, Hey, Mew, Dinosaur Jr.) aż trudno było wybrać najciekawsze wydarznie dnia.

Jako najlepszy polski występ tego dnia wybrałem niespełna czterdziestopięciominutowe słuchowisko polskiej kapeli post-metalowej Tides From Nebula. Uważam jednak, że oficjalna szufladka post-metal jest mało adekwatna i mało mówiąca. Odwołując się do wypowiedzi Dawida Szczęsnego z grupy Niwea :”znamy zbyt dużo muzyki(...) nie powstają już nowe rzeczy wynikające z braku świadomości(...) cała muzyka jest post-”. W takim razie jak określić to co robi to warszawskie trio? Jest to instrumentalny art- metal z progresywnymi zapędami i dużym ładunkiem emocjonalnym.

Zespół jak na tak mały dorobek wydawniczy (debiut w 2009 roku, zapowiedź drugiej płyty jeszcze w 2010) zebrał pod sceną eksperymentalną imponująco dużą liczbę fanów. Oprócz osłuchanych już numerów koncert został spięty klamrą premierowego materiału, jeden nowy numer na sam początek i jeden zamykający występ. Jeśli chodzi o aspekt wykonawczy to Ci młodzi muzycy pokazali klasę. Wzorowo wykonane numery okraszone improwizacyjnym luzem kupiły publiczność która po każdym kawałku wybuchała burzą oklasków. Brawa za skromność, uśmiech i naturalność. Wróżę tej kapeli świetlaną przyszłość.

Jeśli chodzi o zagranicznych wykonawców sprawa jest prosta. Zespół Tunng zgarnął wszytko jeśli chodzi o uznanie publiczności. Konkurencja nie była jednak zbyt duża. Kiepski występ headlinerów z Dinosaur Jr. (część sprzętu kapeli zaginął podczas transportu) i nudny występ duńskiego Mew otworzył Tunng drogę po laur pierwszeństwa.

Miałem jednak pewne wątpliwości co to ich występu. Po kilkukrotnym przesłuchaniu płyty miałem wątpliwości czy uwzględnić ich w swoich festiwalowych planach. To co wykonują w studiu jednak ma się nijak to tego co możemy usłyszeć na koncercie. Zamiast miałkich kołysanek, które w garze z napisem folk nie wyróżniają się niczym specjalnym dostaliśmy piękny, żywiołowy koncert. Tutaj oprócz stricte folkowych melodii wyraźnie słychać inspiracje muzyką elektroniczną, do tego dodajmy świetną pracę ciężko brzmiącej sekcji rytmicznej. I tak oto z sennych popiołów odradza się koncertowo piękny feniks wesołego folkowego grania. Świetna atmosfera panująca pod sceną mimo deszczu udzieliła się muzykom a koncert zakończył się ogromem braw.

Dzień Trzeci

Tu postanowiłem opisać jedynie finalny koncert, długo wyczekiwanej gwiazdy, mianowicie Flaming Lips.

Zabierając się za relacjonowanie koncertu Flaming Lips trzeba zacząć od rzeczy podstawowej. Mianowicie, należy oddzielić grubą krechą wizualną, czysto estetyczną stronę koncertu od jego wartości muzycznej. Zacznę od pierwszego podmiotu tego wielopoziomowego „show”. Użyłem tu słowa show nie bez powodu, bowiem występ tych czterech muzyków był najbardziej spektakularnym wydarzeniem artystycznym jakie kiedykolwiek miałem okazję widzieć.

Rozpoczęcie koncertu wyjściem na sceną spomiędzy nóg wyświetlonej na telebimie kobiety, bieg po uniesionych rękach publiki w wielkiej plastikowej kuli, istne tsunami wielokolorowego konfetti i różnych wielkości balonów, laserowe pokazy, nadmuchiwane postacie i wreszcie pokaz sztucznych ogni. Podobało się to publiczności, która jak zahipnotyzowana dała się wciągnąć we wspomniany show. Przyznam, że sztukę tak zwanego mydlenia oczu, a w zasadzie uszu panowie z Oklahomy opanowali do perfekcji. Osobiście jednak jestem zdania, że takie nieco cyrkowe zabiegi potrzebne są jedynie gdy muzyka nie broni się sama.

I w ten właśnie sposób dochodzimy do drugiej wspomnianej na początku wartości. Muzyka jaką grają Ci amerykańscy Pink Floyd (tym mianem okrzyknęli ich dziennikarze) obok porywających momentów skondensowanego hałasu ma w sobie dużo spokoju a wręcz melancholii. Tego zaś wieczoru wokalista, a zarazem głównodowodzący Wayne Coyne nie zawahał się przed ryzykowną żonglerką nastrojów. Tak ot, czadowe rockowe tyrady z odpowiednim przytupem sprawdziły się idealnie, natomiast spokojniejsze fragmenty obroniła cała sceniczna otoczka i wesoła atmosfera która dzięki niej powstała.

Nie oznacza to bynajmniej, że koncert pod względem wykonawczym był kiepski. Nie, wręcz przeciwnie zaskoczyła mnie duża precyzja zarówno instrumentalna jak i wokalna, jaką zaprezentowali Ci alternatywni weterani. Jednak gdyby wykonać tu podstawowe matematyczne działanie i od całości odjąć owy sceniczny image, koncert z oceny celującej z plusem spadł by do mocnej czwórki.

piątek, 17 września 2010

Robotobibok - Instytut Las


Wiem. Tym tekstem nie dosięgnę szczytu oryginalności. Nie jest to również płyta najnowsza. Co więcej, w tempie rozwoju muzyki free jazzowej są to dosyć odległe czasy. Jednak w zgiełku, który wokół siebie wytworzyła grupa Pink Freud nie możemy zapominać o tych najbardziej zasłużonych. O tych którzy budując podwalinę, wkopali kamień węgielny pod sukces tej młodej muzyki w naszym kraju. Teraz gdy z niecierpliwością czekamy na kolejne dokonania 100nki czy nowe projekty Mazolewskiego pragnę uświadomić nieuświadomionych, ponieważ płyta nieistniejącej już grupy Robotobibok wykracza poza rejestr oczywistych klasyfikacji.

Bardziej zorientowani mogą powiedzieć, że w końcu Robotobibok tak do końca nie przepadł w czeluściach przemysłu fonograficznego. Kontynuacją tradycji a bardziej pewnej improwizatorskiej myśli przewodniej jest założone przez dwóch muzyków macierzystej formacji grupa Mikrokolektyw. Panowie Jakub Suchar i Artur Majewski zadebiutowali w osławionej na cały świat jazzowej oficynie Delmark Records, warto wspomnieć że są to pierwsi muzycy z europy mający taką możliwość.Patrząc na listę naszych rodzimych jazzmanów jest to wyczyn godny podziwu. Mnie jako polaka ten fakt napawa dumą. Chodź jest ich niewielu to polscy artyści wciąż są dostrzegani w wielkim świecie.

Jednak wróćmy do już nieistniejącej, rozwiązanej oficjalnie w 2008 roku grupy Robotobibok. Jak chociaż cząstkowo określić ich styl, by nie było to krzywdzące dla samej muzyki? Myślę, że samo określenie jazz mija się z celem. Oczywiście, mamy tu momenty które złudnie wprowadzają nas w przekonanie, że muzyka te podobna jest do wielu free jazzowych kapel wyrosłych ostatnimi laty na naszym podwórku. Jednak nie trzeba długo czekać by zrozumieć, że klasyczne free jest tylko jedną ze stron fuzji muzycznej której jesteśmy świadkami.


Mamy tu zarówno szarpane gitarowe uniesienia, przeplatane sumienną pracą trąbki jak i elektroniczne piski które w połączeniu z nerwem żywych instrumentów wprowadzają nieco psychodeliczny klimat. I o ile do tej pory wszystko możemy podpisać pod jazz to kolejne nawałnice dźwięków pchają ten materiał bardziej w stronę trip-jazzu i elektroniki podsyconej basowymi wyżynami. Dużo tu dźwięków na myśl przywodzących kosmiczne wyprawy i swawole zabawy z syntezatorami. Są one w prawdzie przemycane w niewielkich dawkach jednak wyraźnie odczuwalne dla słuchaczy.

Może to i dobrze, że grupa zawiesiła działalność. Po wydaniu trzeciej płyty, w oryginalnym składzie nastąpiły personalne roszady które nieco odmieniły oblicze grupy. I choć największe koncertowe sukcesy miały miejsce właśnie w nowym składzie to panowie zapuszczając się na tereny ogólnie pojętego post-rocka zaczęli odbiegać od pierwotnego założenia. A tak dzięki możliwością wydawniczym dostajemy świadectwo nieskrępowanej zabawy dźwiękiem, które zachwycać będzie kolejne pokolenia muzycznych poszukiwaczy.

poniedziałek, 6 września 2010

Tauron Festival - 27.08.2010 Katowice (Kopalnia)

Swoją festivalową podróż rozpocząłem na dużej scenie. Koncert Three Trapped Tigers stał się dla mnie objawieniem całego wydarzenia. Trzech młodych chłopaków grających skrzyżowanie połamanej elektroniki opartej na najlepszych wzorcach gatunku, gigantach z wytwórni Warp ( takich jak Apex Twin) ze świetne wyczutym free jazzem. Na ich przykładzie widać, że język chodź bardzo by chciał nie jest w stanie nadążyć za muzyką. Brzmienie tej młodej grupy, która na swoim kącie ma zaledwie kilka Ep'ek jest trudne do zdefiniowania, ale również i powtórzenia. Przyznam, że pierwszy raz słyszałem tak oryginale połączenie. Co ciekawe mimo ciężkiego klimatu i dość jazgotliwych dźwięków muzycy wciągu trwania swojego występu przyciągnęli pod dużą scenę niebywale dużą liczbę fanów. I choć grali przy dziennym świetle to nie przeszkadzało im to w wywarciu ogromnego wrażenia na zebranych fanach.

Kolejnym wykonawcą na wspomnianej dużej Live Stage był norweski skład Jaga Jazzist. Jeżeli prowadziłbym ranking najlepszych koncertów tego lata, to ten występ znalazła by się z pewnością w pierwszej dziesiątce. Z kilkominutowym opóźnieniem na scenę wszedł dziesięcioosobowy zespół- orkiestra. Od samego początku publiczność została zaatakowana gęstą dźwiękową masą. Chaos kontrolowany, przyjemna kakofonia którą zafundowali zauroczyła zebranych. Tak pełne brzmienie grupa zawdzięcza ogromnej liczbie instrumentów na scenie. Począwszy całkowitej podstawy czyli kilku gitar, perkusji i klawiszy przez sekcję dętą ( saksofon, puzon, tuba, trąbka), przeszkadzajki oraz flety na wibrafonie, syntezatorach i elektronicznym decku kończąc.

Scena ozdobiona obrazkami z okładki najnowszej płyty od początku sugerowała że usłyszymy numery głównie z wydanego w 2010 roku albumu „One-Armed Bandit”.Tak łasnie się stało. Jedynymi numerami które pochodziły z wcześniejszego albumu były otwierający „All I Know Is Tonight „ oraz „Oslo Skyline” zapowiedziany jako „Katowice Skyline”. Trzeba również wspomnieć o wspaniałym kontakcie z publicznością. Do roli komunikatora zespół – publika został wyznaczony perkusista Martin Horntveth, który co i raz przemawiał do uraczonej publiczności.

Występem zamykającym dużą scenę w piątek był live act grupy Bonobo, jednego z najpopularniejszych zespołów ze stajni Ninja Tune, która w tym roku obchodzi swoje dwudziestolecie. Grupa najczęściej daje koncerty oparte głównie na dj'skich popisach. Tego wieczoru DJ był oczywiście na miejscu, występ jednak opierał się na brzmieniu żywych instrumentów co sprawiło, że koncert był magicznym widowiskiem.

Rozpoczęli utworami „Kiara” i „Kong” z najnowszej płyty. Po reakcji tłumu dało się zauważyć, że byli najbardziej oczekiwaną gwiazdą pierwszego dnia festivalu. Ku uciesze fanów i zgodnie z przewidywaniami nowy materiał wypełnił większość koncertowego czasu. Oprócz instrumentalnych numerów otrzymaliśmy również kawał dobrego wokalu od świetnie dysponowanej tego wieczoru Andrey Triany. „Eyesdown”, „The Keeper” czy „Stay The Same” powaliły publiczność na kolana. Przyznam, że najnowsza płyta nie była moim faworytem jednak po wysłuchaniu koncertowych wersji przekonałem się, że zespół jest ciągle w świetnej formie.

Nie obyło się również bez przypomnienia wcześniejszych albumów takich jak „Dial M For Monkey” czy „Days To Come”. Tak więc oprócz promocji świeżego materiału powiało również duchem niedawnej przeszłości. Świetnie wykonane „Ketto”oraz brawurowo kończące występ „Transmission 94” były nie lada perełkami. Usłyszeliśmy również hitowe „Days To Come” z Trianą na wokalu, przyznam że utwór podniósł temperaturę tego dość chłodnego wieczora. Cały wystąp trwał około półtora godziny i wprowadził publiczność w spokojny oniryczny klimat. I tylko częste wybuchy oklasków wyprowadzały z transu wielu rozmarzonych widzów.

Koncert Finałowy
Ostatni dzień upłynął pod znakiem koncertu finałowego. Guillermo Herren, szerzej znany z projektu Prefuse 73 wystąpił w towarzystwie AUKSO tyskiej orkiestry. (Opis w ulotce festivalowej brzmiał następująco:”próba połączenia(...) elektronicznego hip-hopu, tkwiącego korzeniami w zimnych zdehumanizowanych brzmieniach syntetycznego funku lat 80- tych i kameralistyki”. Jak się jednak okazało próba zakończona jedynie połowicznym sukcesem. Oczywiście, koncert był nader udany jednak oparty głównie na symfonicznych dźwiękach, a wspomnianej elektroniki przemyconej przez Prefuse'a było jak na lekarstwo.) Wydarzenie było kameralne również ze względu na ilość obecnych fanów. W porównaniu z ogromem publiczności obecnej przez dwa główne dni Katowickiego wydarzenia, ilość słuchaczy w niedziele była jedynie mały ułamkiem całości. Warto również wspomnieć, że oprócz „zwykłych” fanów w tłumie można było wypatrzeć również artystów którzy poprzedniego dnia grali swoje koncerty, między innymi Gonjasufi czy zespół Dub Mafia.

Występ rozpoczął się z lekkim poślizgiem, jednak zaostrzyło to jedynie apetyt zebranych. A to ze względu na to, iż występ był pewnego rodzaju niewiadomą. Jedynie ze wspomnianego opisu w ulotce można było wnioskować co usłyszymy, gdyż przedsięwzięcie jest na razie projekt jedynie koncertowy, a płyta z materiałem ma się dopiero ukazać. Już po pierwszych dźwiękach stało się jasne, że tego wieczora muzyka będzie zapuszczać się w spokojne, senne rejony. Ledwo słyszalne trzaski, sprzężenia i elektroniczne przygrywki oparte na ambientowym założeniu stanowiły jedynie minimalistyczne tło dla smyczkowych czarodziei pod batutą Marka Mosia. Niepodważalnie najważniejszą rolę tego wieczoru odegrała ta niewielka orkiestra z Tych. Od początku bezbłędnie prowadziła dźwiękową narrację i precyzyjnie operowała nastrojem. Od delikatnych, długich dźwięków w stylu Jóhanna Jóhannssona. Po cięte, urywane i dynamiczniejsze, które podszyte mrocznymi wstawkami Prefusa wywoływały ciarki na plecach.

Mimo że, koncert trwał około półtora godziny cała publiczność niczym jedno ciało, bezszelestnie chłonęła nawet najsubtelniejsze dźwięki sowicie oklaskując wszystkie utwory. Na sali dało się wyczuć tę magiczną nić porozumienia artysta- odbiorca. Po występie zaskoczeni tak ciepłym przyjęciem artyści kilkanaście razy żegnali się z publicznością. Owy wieczór był absolutnie świetnym zwieńczeniem jednego z najciekawszych elektronicznych festivali w europie.

Open'er Heineken Festival 2010 - 1-4.07.2010,Gdynia( Babie Doły)

Dzień Pierwszy
Moja openerowa opowieść zaczyna się pierwszego lipca, od niespodzianki organizacyjnej jaką był brak festiwalowych autobusów w dniu otwarcia pola namiotowego. Alter art, który uznany jest za najlepszego organizatora imprez masowych w Polsce pokpił sprawę i poskąpił kilku autobusów dla najbardziej wytrwałych fanów muzyki. Później również nie obyło się bez wpadek. Drugiego lipca liczba osób z biletami przerosła najśmielsze oczekiwania władz imprezy i Ci polegli wpuszczając ludzi bez uprzedniego wydania im opasek. Ponadto były również, jak co roku problemy z dostawami wody oraz prądu na polu namiotowym. Tym razem organizatorzy jednak tłumaczyli owe przerwy w dostawie problemami ze strony miasta Gdyni. Jednak największym błędem logistycznym tegorocznej imprezy było ustawienie scen ( Tent Stage został ustawiony po przeciwnej, skrajnej stronie względem Main Stage) Ze względu, na pokrywający się line-up fani byli zmuszeni do szaleńczych biegów przez nierówne pole lotniska Kosakowo co prowadziło do licznych kontuzji. Jednak na tym kończy się nie tak długa lista nieudogodnień.

W tym roku swoją muzyczną ucztę rozpocząłem od koncertu Łaki Łan na głównej scenie. Występ był bardzo słabo nagłośniony. Przez prawie całe show bardzo słabo było słychać wokal Paprodziada. Dźwięk zanikał i gubił się w bezwietrznej przestrzeni. Możemy to oczywiście zrzucić na garb pierwszego koncertu i zwyczajowych poprawek akustycznych. Jednak biorąc pod uwagę to, iż dźwięk testowany był już dzień przed rozpoczęciem, taka sytuacja nie powinna mieć miejsca. Mimo tej akustycznej wpadki koncert nie wypadł najgorzej. Duża liczba widzów świadczy o rosnącej popularności tej jednej z ciekawszych grup na polskim rynku fonograficznym. Usłyszeliśmy tu zarówno nowe, szykowane na trzeci album, kompozycje, jak i dobrze znane i uwielbiane numery takie jak „Big Baton” czy „Galeon”. Energia była, niepodważalnie, uważam jednak, że otwarta przestrzeń nie jest żywiołem chłopaków z Łąki Łan, gdyż zdecydowanie lepiej te wesołe owady wypadają na koncertach halowych.

Kolejnym występem jaki dane mi było zobaczyć tego wieczoru był występ Kiev Office na scenie młodych talentów. Tu również zebrało się niespodziewanie wielu słuchaczy. Młoda trójmiejska kapela, która ma na swoim kącie wydawniczym jedynie debiut długogrający pt” Jest taka opcja”, spisała się nad wyraz dobrze. Trójka muzyków, często porównywana z legendarnym Sonic Youth uraczyła nas około godzinnym surowym rockowym graniem o lekkim prgresywnym zabarwieniu. Co ważne u tak młodej kapeli, na scenie panowała luźna i niczym nieskrępowana, rodzinna wręcz atmosfera która zaowocowała świetnym i co ważne wolnym od instrumentalnych potknięć występem.

Co by nie mówić pierwszy dzień Gdyńskiego festiwalu upłynął pod znakiem oczekiwania na Peral Jam. Wcześniej jednak, na Main stage zobaczyliśmy występ pana Bena Harpera z jego Relentless 7 który wzorowo rozgrzał, oczekującą na gwiazdę wieczoru, publiczność. W tym miejscu warto również wspomnieć, że grupa grupa tego charyzmatycznego muzyka jest supportem Eddie'ego i spółki na całej trasie. Panowie dali bardzo dobry koncert dając publiczności okazję do osłuchania się z ich najnowszym materiałem. Po dosyć długim, półtoragodzinnym występie publiczność nie ruszyła się z miejsc, wszysy oczekiwali niekwestionowanego wydarzenia numer jeden: Pearl Jam w Polsce.

Punkt 22 na scenie pojawili się muzycy. Publiczność oszalała. Zaczęli ostro, od mocnego uderzenia, co udzieliło się licznemu audytorium. Wielkie pogo i ciągłe brutalne przepychanki ogarnęły widownie. Sytuacja stała się bardzo napięta. Rządni krwi, oraz lekko podchmieleni widzowie pragnęli jak najszybciej przebić się pod samą scenę. Ci natomiast bardziej spokojni próbowali za wszelką cenę wydostać się z piekła jakie w kilka sekund rozpętało się pod główną sceną. I tu na pomoc przyszedł sam Eddie Vedder. Wokalista pełnym empatii apelem skłonił publikę do odsunięcia się od sceny („Policzę do trzech, a wy się odsuniecie. Tu przy samych barierkach stoi mnóstwo młodych kobiet, nie chcemy żeby stała się im krzywda”) i do zaprzestania „zamieszek” ( „please stop ocean shit this evening”/ „dajmy spokój tym masowym ruchom tego wieczoru”). Od tego momentu, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszyscy zebrani zaprzestali agresywnych ruchów i dali się porwać mocy muzyki w absolutnym spokoju. Jako ciekawostkę warto tu powiedzieć o tym, że dzień wcześniej minęła dziesiąta rocznica śmierci 9 fanów na koncercie Pearl Jam na Festiwalu Roskilde. To po trosze tłumaczy przesadną troskę o bezpieczeństwo. Nie podważa to jednak faktu, że przez to wytworzyła się genialna więź między muzykami a publicznością. Myślę że to właśnie dzięki tej posłuszności dane nam było usłyszeć na Babich Dołach nie tylko utwory z dziewiątego, najnowszego albumu pt. „Backspacer” ,ale również największe przeboje grupy takie jak : „Jeremy”,”Alive” Given to Fly” czy „Even Flow”. Pod względem wykonania utworów oraz kontaktu wokalisty z publicznością nie można mieć żadnych obiekcji. Dzięki wyjątkowo dobrej znajomości tekstów niemalże każdy utwór wyśpiewywany był głośno i wyraźnie przez polską publiczność. Ponadto były momenty w których to tłum zaczął przejmować inicjatywę mrucząc własne melodie. Muzycy szybko wczuli się w klimat i stworzyli swobodne jamowanie w którym słuchacze stali się dodatkowym instrumentem.
Na koniec występu Eddie obowiązkowo cisnął o scenę gitarą oraz podziękował za wyjątkowy wieczór. I choć w relacji dziennikarza Gazety Wyborczej koncert był zaledwie dobry to ja stawiam go na pierwszy miejscu w plebiscycie na najlepszy show Haineken Opener Festival 2010.

Po tym wspaniałych dwóch godzinach, niemal sprintem udałem się na końcówkę koncertu Tricky'ego który w tym samym czasie grał pod namiotem umiejscowionym niewyobrażalnie daleko od sceny głównej. Zdążyłem jedynie na bisy, jednak z relacji tam zebranych wiem, że było czego żałować. Tricky, jeden z prekursorów trip-hopu i jeden z założycieli Massive Attack dał świetny występ podczas którego w stanie upojenia narkotykowego często wychodził do publiczności a nawet stworzył i dyrygował własne pogo. Po wszystkim natomiast zgodził się na spotkanie z fanami. Wyszedł do ludzi, rozdawał autografy oraz robił sobie zdjęcia z głodnymi bezpośredniego kontaktu fanatykami jego muzyki.

Jako zwieńczenie pierwszego dnia pełnego emocji dnia wystąpił kolektyw Groove Armada. Muzycy dobrze już znani openerowej publiczności odegrali świetny taneczny set, na równym poziomie. Przyznam że spodziewałem się po nich nieco więcej, jednak po tak dobrym muzycznie dniu ciężko było zadowolić tak podsycony apetyt. Uważam jednak że było to godne ukoronowanie koncertowego drugiego lipca.

Dzień Drugi
Drugi dzień rozpocząłem patriotycznie, występem płockiej formacji Lao Che. Panowie prezentowali w dużej mierze utwory z najnowszego krążka „Prąd Stały/Prąd zmienny” (recenzję płyty możecie przeczytać tutaj) sporadycznie przeplatane utworami z płyt „Gospel” i „Powstanie Warszawskie”. Muszę przyznać, że wiele razy widziałem tą grupę na żywo i openerowy koncert oceniam bardzo nisko. Był on kiepskim przedstawieniem się zagranicznej publiczności która tak licznie w tym roku najechała Babie Doły. Za dużo było tu elektronicznych zabaw a za mało żywiołowości do której przyzwyczajali nas panowie z Płocka.

Jako drugi tego dnia występ zaplanowałem koncert Psio Crew na scenie World. Zespół beskidzkich górali bezpretensjonalnie łączących rdzenne góralskie pieśni z muzyką taneczną znany jest ze świetnych występów na żywo. I tym razem nasi weseli górale nie zawiedli. Kolejny raz publiczność dopisała, zarówno polska jak i duża rzesza zagranicznych słuchaczy świetnie bawiła się, pląsając i śpiewając pod sceną. Podczas półtoragodzinnego występu skład z Bielska-Białej zaprezentował zarówno kompozycje z drugiej, nadchodzącej płyty jak i większość numerów z świetnie przyjętego debiutu pt.”Szumi Jawor Soundsystem” ( recenzja oraz utwory dostępne tutaj). W tym miejscu trzeba wspomnieć o świetnej dyspozycji głównego wokalisty grupy który pokazał swoją wszechstronność. I tak obok wspomnianych góralskich przyśpiewek usłyszeliśmy go zarówno w numerach stricte rockowych, jak i hip i trip hopowoych. Mocnym punktem ich programu były również pokazy beat boxu oraz brakdance'a które rozgrzały publiczność do czerwoności.

O 22.00 przyszedł czas na jedną z wisienek na openerowym torcie, jednego z headlinerów imprezy, mianowicie Massive Attack. Jednak koncert w porównaniu z tym sprzed dwóch lat był zaledwie przeciętny. Ten sam pomysł na scenografię, przesadzone nagłośnienie która z łatwością przyprawiało o ból głowy, oraz nudne koncertowe przedstawienie nowego krążka. Płyta tak uboga w gitary dobra jest do miłego lulania w domowym zaciszu, jednak nie jest mocnym punktem koncertowej setlisty. Oczywiście, usłyszeliśmy tu również znane i lubiane „Teradrop” czy „Angel”.Jednak muzycy siląc się na oryginalność pozmieniali aranżacje wielu znanych utworów co nieco zdziwiło zebrany tak licznie tłum fanów, oraz wprowadziło pewien chaos i dezorientację. Były oczywiście i mocne strony występu. Bardzo dobre wykonanie „Girl I Love You” ze świetnym udziałem onirycznego Horace'a Andy'ego oraz mocno gitarowe „Mezzanine „ pokazały przebłysk geniuszu bristolczyków.

Jednak te dwa wykonania nie były wstanie uratować występu. Dużym minusem był czas trwania koncertu. Niespełna godzinny występ zwieńczony jednym bisem ( „Karmacoma” w nieco innej wersji niż na płycie). Tak mała dawka trip hopowego grania nie była wstanie zaspokoić narastającego przez dwa lata apetytu. Przykro mi to stwierdzić, gdyż od zawsze byłem wielkim fanem tego kolektywu, jednak występ był niegodny zajęcia głównej sceny w najlepszym festwalowym czasie.

Zwieńczeniem drugiego dnia koncertowych uniesień był kiepsko nagłośniony koncert grupy Cypress Hill. Panowie prezentowali głównie numery z ostatniego studyjnego krążka pt. „Rise Up”. I choć pojawiły się również starsze piosenki a nawet cover utworu grupy Rage Against The Machine to uważam że, setlista powinna wyglądać na tym występie nieco inaczej. Więcej osłuchanych szlagierów mniej promocji nowej płyty. Dużym plusem tego występu byli sami muzycy i ich zachowanie. Luz i pewna nonszalancja ukazywały doświadczenie grupy i wprowadziły genialny, ciepły klimat w tą dosyć chłodną piątkową noc.

Dzień Trzeci

Zaraz po otwierającym dużą scenę dnia trzeciego koncercie, L.U.C udzielił wywiad portalowi Cgm.pl. Na pytanie Artura Rawicza: „Jak otwiera się główną scenę?” Łukasz Rostowski odpowiedział następująco: „ Dostałem taki kluczyk, wziąłem i otworzyłem”. Otworzył, i to nie byle jak. Większą część występu zajęły utwory z ostatniego studyjnego albumu pt. „Planeta L.U.C.”. Oprócz tego usłyszeliśmy jeden utwór z wcześniejszego „Haelucenogenoklektyzm: Przypowieść O Zagubieniu W Przestrzeni” pt.”Porwano Ludzi Z Miasta Stumostów”. Choć materiał był mało zróżnicowany to występ pokazał prawdziwą klasą artysty. Kto był kiedyś na koncercie L.U.C 'a wie, że oprócz muzyki i nader wyszukanej konferansjerki możemy się po nim spodziewać dużej dawki dystansu i szczerego śmiechu jaki wywołuje swoimi wymyślonymi historiami. Tak było również tym razem. Oprócz ponad półtoragodzinnej podróży do wyimaginowanej krainy Witu wysłuchaliśmy kilku wesołych opowieści m.in. o wesołych bakteriach w Bałtyku czy spotkaniu z Mariuszem Pudziankowskim. Fakt jest faktem, że występ był dla zagranicznych słuchaczy jedynie zbitką nieznanych im wyrazów wypowiadanych w morderczym tępię. Jednak podejście muzyków do grania i atmosfera jaką wytworzyli pod główną sceną Gdyńskiego wydarzenia bez wątpienia dała się odczuć wszystkim, nie tylko polskim widzom.

Po krótkiej przerwie organizacyjnej, wiążącej się z zainstalowaniem instrumentów na scenę wyszli muzycy Skunk Anansie. Zespół- legenda powrócił na scenę po wielu latach przerwy. Przyznam, że nadspodziewanie wielu openerowiczów wyczekiwało tego koncertu. Pola wokół Main stage wypełniły się szczelnie fanami mocnego rocka z początku lat 90. Po tak długiej przerwie wykonawczej miałem pewne obawy co do formy zarówno instrumentalistów jak i liderki, żywiołowej Skin. Obawiałem się, że czas mógł zabić w niej to dzikie zwierze które niegdyś wychodziło z niej podczas żywych występów. Jednak nic bardziej mylnego, odniosłem nawet wrażenie ,że okres jaki upłynął od ostatniej regularnej trasy grupy tylko zaostrzył ich apetyt. Wspomniana Skin była tego popołudnia niekwestionowaną gwiazdą. Świetnie dysponowana wokalnie krążyła po scenie niczym lwica w klatce. Ponadto kilka razy wychodziła do ludzi oraz rzucała się na fale nadal czysto śpiewając. Genialna gra instrumentalna plus nieokiełzana wokalista sprawiały że koncert na długo zostanie w pamięci fanów. Jeśli chodzi o setlistę muzycy prezentowali przekrój swojej kariery, związany z wydanym ostatnio „Smashes & Trashes ” będącym zbiorem najlepszych piosenek zespołu. Usłyszeliśmy również nowe utwory przygotowane właśnie na to wydawnictwo. Grupa już zapowiedziała że niebawem wchodzą do studia z nowym materiałem. Po tym koncercie moje oczekiwania co do nowego materiału wzrosły stokrotnie.

Ze względu na osobiste nieoczekiwane wydarzenia dnia trzeciego udało mi się zobaczyć jeszcze tylko jeden występ na który szedłem z dużą nadzieją. Występujący na World Stage Bester Quartet wyklarował się istniejącego wcześniej The Cracow Klezmer Band. Nie liczyłem na to, by muzyka jazzowa o zabarwieniu klezmerskim znalazła duże audytorium wśród publiczności lgnącej do headlinerów z Kasabian grających w tym czasie na Main Stage. Tym większe było moje zdziwienie gdy dotarłem po scenę. Pole zasiane siedzącymi fanami spokojniejszego grania aż wrzało w oczekiwanie na muzyków. Koncert rozpoczął się trochę po wyznaczonym czasie ( planowo muzycy mieli rozpocząć o 22.30). Zniecierpliwiona, międzynarodowa co warto zaznaczyć publiczność ciepło przyjęła panów z Krakowa. Występ zajął wszystkich bez reszty. Subtelne jazzowe zagrywki silnie naznaczone kulturą żydowską były świetną odskocznią od otaczającego jazgotu hałaśliwych gitar i syntezatorów. Świetna gra instrumentalna została doceniona a muzycy co jakiś czas byli nagradzani sowitymi falami oklasków. Patrząc na tak duże zainteresowanie tego typu muzyką uważam, że organizatorzy powinni w kolejnych latach pomyśleć o utworzeniu specjalnego namiotu w którym to fani znajdowali by ukojenie w spokojnych dźwiękach jazzu. W prawdzie scena Alter Space gości zazwyczaj wiele projektów tego typu to oprócz muzyki można w niej oglądać filmy oraz różnego rodzaju performence. Moim zdaniem utworzenie jeszcze jednego namiotu podniosło by tylko range festiwalu.

Dzień Czwarty
Czwarty, i ostatni dzień muzycznych uniesień opiewał w dwa najbardziej oczekiwane przeze mnie koncerty: The Dead Weather oraz NAS & Damian Marley. I muszę przyznać że oba wydarzenia stanęły na najwyższym możliwym poziomi wykonawczym. Tego wieczoru miałem również nikłą przyjemność wysłuchania koncertu Fat Boy Slim'a, który zawiódł mnie niebywale grają w miarę krótki set. Występ, który bez wątpienia sprawdził by się na imprezie typu Mayday, nie pasował za bardzo do utworzonego klimatu i był zdecydowanie niegodnym zwieńczeniem tak wspaniałego festivalu.

Ostatni dzień został naznaczony dwoma występami. Pierwszy to koncert grupy, która już po wydaniu pierwszej płyty zyskała miano kultowej, mianowicie The Dead Weather. Już dwa lata temu miałem okazję zobaczyć pana White'a na głównej Openerowej scenie. Wtedy to z zespołem The Reconteurs zostali ciepło przyjęci mimo tego, że grali jeszcze przy dziennym świetle. W tym roku, nowy projekt Jack'a był jednym z headlinerów ciągnących całą imprezę. Duże brzemię spoczęło na ich barkach. Jednak ta super grupa wydaje się nie zdawać sprawy ze swojej popularności, a ich występami rządzi nieskrępowana chęć grania. Już od pierwszego numeru było słychać tchnienie mistrzowskiej kompozytorskiej ręki Jacka Whita. I choć większość koncertu pozostawał w cieniu ( gra na perkusji, nie jest pierwszoplanowym zajęciem) to w końcowej części występu ten blady i niepozornie wyglądający mężczyzna złapał ochoczo za gitarę i udowodnił wszystkim niedowiarkom, że jego występ u boku Jimmy'ego Page' i The Edge'a w filmie „It Might Get Loud” nie był przypadkiem. Muzycy swobodnie mieszali materiał z obu dotychczas wydanych płyt. Co ważnie, nie ograniczali się przy tym do schematu nagrań studyjnych i swobodnie rozwijali swoje bluesowo-rockowe opowieści. Genialny wokal Alison Mosshart w połączaniu ze świetnymi gitarowymi solówkami Deana Fertita, pulsującym basem Jacka Lawrence'a i prostą perkusją White'a, wprowadził publiczność w prawdziwy trans. Od początku do końca parli przez kolejne numery niczym świetnie naoliwiona maszyna której nic nie jest w stanie stanąć na drodze. Do tego dodajmy świetnie zrealizowane nagłośnienie i oto otrzymujemy najlepszy, zaraz obok występu grupy Pearl Jam koncert tegorocznej edycji Heineken Opener Festival.

Zaraz po tym występie, a dokładniej jeszcze w trakcie jego trwania na scenie World rozpoczął się występ panów NAS'a i Damiana Marley'a. Pierwszy „As We Enter” i „Nah Mean” zapowiedziały numery ze wspólnego albumu tych dwóch muzyków. Jednak zanim one nastąpiły przyszła pora na kilka solowych numerów NAS'a. Uważam, że nie był to najlepszy wybór a panowie powinni na początku zainteresować publiczność nagranym wspólnie,świetnie przyjętym przecież materiałem. Ogólnie koncertowa setlista tego występu wygląda z jednej strony imponująco ( zagrali aż 25 utworów) z drugiej dość chaotycznie. Mamy tu solowy materiał zarówno NAS'a jak i Damiana. Oprócz tego dostaliśmy kilka coverów legendarnego Boba Marleya takich jak „Exodus” czy „ Could You Be Loved” , i oczywiście wspólny materiał dwóch panów. Dużo się działo, mogło to skonfundować niektórych fanów którzy znali jedynie wydany niedawno krążek „Distant Relatives”.

Nie mniej jednak trzeba oddać prawdę, występ był długim i świetnym show. Dobry kontakt z publicznością, ciekawe koncertowe wykonania, dobre nagłośnienie i dwie silne osobowości które połączyły siły dla dobra sprawy. Zarówno słychać, jak i widać było jak muzycy pozytywnie nastawieni są do wspólnego grania i jak bardzo cieszą się z ciepłego przyjęcia.

The Chemical Brothers - 20.08.2010,Kraków(Coke Live Music Festival)


Wielu może pytać: Co cie­ka­we­go jest w oglą­da­niu dwóch ki­wa­ją­cych się męż­czyzn w po­ło­wie ukry­tych za ogrom­ną kon­so­le­tą? Od­po­wiedź jest pro­sta - nic cie­ka­we­go. Jed­nak na kon­cer­tach ta­kich ar­ty­stów jak Che­mi­cal Bro­thers cho­dzi o inne czyn­ni­ki, takie jak opra­wa gra­ficz­na (wi­zu­ali­za­cje), świetl­na (la­se­ro­we show) no i przede wszyst­kim – mu­zy­ka. Nie­skoń­czo­na ilość kom­bi­na­cji dźwię­ko­wych na ogrom­nej ilo­ści róż­nych elek­tro­nicz­nych ”za­ba­wek”.

Wy­stęp "Che­micz­nych Braci" był jed­nym z dwóch po­wo­dów dla ja­kich po­sta­no­wi­łem wy­brać się do sto­li­cy Ma­ło­pol­ski na Coke Live Music Fe­sti­val (dru­gim był rzecz jasna kon­cert Muse). Sam fe­sti­val, mimo do­brej or­ga­ni­za­cji nie wy­warł na mnie naj­lep­sze­go wra­że­nia. Bra­ko­wa­ło swo­iste­go kli­ma­tu. W po­wie­trzu nie dało się wy­czuć at­mos­fe­ry, która po­win­na to­wa­rzy­szyć tak du­że­mu świę­tu mu­zy­ki. Po­nad­to po­ziom dużej ilo­ści fanów nie wy­ra­stał ponad białe adi­da­sy oraz włosy opa­da­ją­ce pod cię­ża­rem żelu. Na całe szczę­ście fe­sti­val to na pierw­szym pla­nie ar­ty­ści, a Ci dali z sie­bie wszyst­ko.

Duet z Man­che­ste­ru był gwiaz­dą pierw­sze­go dnia. Po dosyć mo­no­ton­nym, acz eu­fo­rycz­nie przy­ję­tym wy­stę­pie ame­ry­kań­skiej grupy 30 Se­conds to Mars pod sceną głów­ną tłum­nie ze­bra­li się fani ta­necz­nej elek­tro­ni­ki. Równo o 23 na scenę we­szli bra­cia przy­wi­ta­ni grom­ki­mi okla­ska­mi. Po­cząt­ko­we, spo­koj­ne „Intro” prze­szło w dźwię­ki tak do­brze zna­nej pol­skiej pu­blicz­no­ści „Ga­lva­ni­ze”. Po­dob­nie jak dwa lata wcze­śniej, gdy grali na He­ine­ken Ope­ner, pa­no­wie roz­po­czę­li set od swo­je­go wiel­kie­go hitu z płyty „Push The But­ton”. Póź­niej przy­szedł czas na naj­now­szą płytę „Fur­ther” którą tego wie­czo­ru wy­słu­cha­li­śmy nie­mal­że w ca­ło­ści ( za­bra­kło utwo­rów „Snow” i „Won­ders Of The Deep” ). Naj­le­piej zo­sta­ły przy­ję­te: trans­owe „Esca­pe Ve­lo­ci­ty”, ra­do­sne „Swoon” oraz nie­spo­dzie­wa­nie „Horse Power”. Szcze­rze mó­wiąc, nie przy­pusz­cza­łem, że nowy ma­te­riał tak do­brze spraw­dzi się w wer­sji kon­cer­to­wej. Dobra gra świa­teł, bu­cha­ją­ce ko­lo­ra­mi wi­zu­ali­za­cje i po­tęż­nie na­gło­śnio­na mu­zy­ka za­chę­ci­ły pu­blicz­ność do spon­ta­nicz­nych plą­sów.

Po za­koń­cze­niu pro­mo­cji no­we­go krąż­ka do­sta­li­śmy kla­sycz­ny prze­krój przez twór­czość mu­zy­ków. Od po­cząt­ko­wych ich nu­me­rów ta­kich jak „Leave Home” czy „Che­mi­cal Beats” przez póź­niej­sze „Elek­tro­bank”, po ka­wał­ki z nie­daw­nej prze­szło­ści takie jak „Be­lie­ve” czy „Sa­tu­ra­te”. Warto rów­nież po­chwa­lić ich za świet­ne wy­ko­na­nia. Dało się usły­szeć, że pa­no­wie się po­sta­ra­li gdyż mało który utwór przy­po­mi­nał swój pły­to­wy wzo­rzec. Bio­rąc jed­nak pod uwagę cały wy­stęp, to osoby zna­ją­ce je­dy­nie po­bież­nie dys­ko­gra­fię an­gli­ków mogły czuć się przy­tło­czo­ne cięż­ki­mi ba­so­wy­mi dłu­ży­zna­mi prze­ple­cio­ny­mi mi­ster­nie tka­ny­mi elek­tro­nicz­ny­mi pa­ję­czy­na­mi.

Jako pod­su­mo­wa­nie wy­star­czy na­pi­sać, że trwa­ją­cy około 2 go­dzi­ny wy­stęp zo­stał uko­ro­no­wa­ny ge­nial­nym wy­ko­na­niem hi­to­we­go „Block Roc­kin' Beats”. Do tego do­daj­my ol­brzy­mi tłum za­do­wo­lo­nych i mo­krych od tańca fanów oraz przej­rzy­ście czy­ste niebo. Myślę, że kon­cert w Pol­sce co dwa lata to dobra czę­sto­tli­wość by nie prze­sy­cić się pol­skim fanom. Wspo­mi­na­my i cze­ka­my na ko­lej­ne wy­stę­py.

Artykuł znajdzie z większą ilością zdjęć pod tym adresem.