niedziela, 7 lutego 2010

Massive Attack - Heligoland(2010)


Przed wydaniem tej płyty trochę się bałem. Bałem się przerostu formy na treścią. Szum wywołany dookoła niej, ciągłe wspominki o imponującej liście gości, o tak długo wyczekiwanym powrocie mógł jedynie zaszkodzić najnowszemu wydawnictwu Massivów. Na szczęście, na przekór wszystkiemu, najnowsze dziecko kolektywu Massive Attack osiąga artystyczny poziom, o jakim inni mogą tylko marzyć, i ponownie wynosi grupę na szczyt. Tym krążkiem artyści trochę od nowa definiują i dookreślają swoje brzmienie, co wychodzi im na dobre.

Ich muzyka, mimo że stylistycznie oscyluje w okolicach granic trip-hopu, to z płyty na płytę coraz bardziej zaskakuje. Każdy krążek jest inny i równie nieprzewidywalny. Jednak za każdym razem, całość opina klamra charakterystycznego mrocznego klimatu oraz niepokoju goszczącego w każdej opowieści. I tak również dzieje się na „Heligoland”. Płyta składa się ze znanych nam już wcześniej, obecnych na EP'ce utworów przeplatanych nowymi kompozycjami. Osłuchane wcześniej utwory tworzą mocny kręgosłup całego wydawnictwa. Po pierwszym wysłuchaniu, płyta wydaje się dosyć monotonna. Może jawić się jako średniak, który na siłę próbuje przywrócić świetność grupy. Dopiero po kilkakrotnym podejściu odkrywa przed nami ogromną ilość smaczków, które od zawsze cechują twórczość tych bristolowych gigantów. Proste kompozycje i analogowe brzmienia pozwalają zatopić się w świecie świetnych wokali polanych sosem z ciepłego basu flirtującego z delikatną elektroniką. Brakuje mi tu trochę wyraźnego wkładu żywych instrumentów i agresywnego pazura, który pojawiał się już w ich twórczości. Jednak to, że płyta jest inna niż cokolwiek do tej pory, nie oznacza, że jest gorsza. W hierarchii dokonań zespołu postawiłbym ją jednak na trzecim miejscu, zaraz za debiutem „Blue Lines” i świetną „Mezzanine”. Świeże spojrzenie na temat minimalistycznych ciepłych historii opowiadanych z nieopisywanym rozplanowaniem i spójnością klimatu.

Okładka projektu Roberta Del Naji może nie do końca oddaje mrok płyty, ale jest wspaniałym dziełem sztuki, które staje się wisienką na muzycznym torcie. Płyta jest pozycją obowiązkową dla fanów zespołu. Jednak nie poleciłbym jej osobom, które nigdy wcześniej nie miały do czynienia z Massive Attack. Swoistym elementarzem ich kunsztu pozostanie ich trzeci krążek i rozpoczynający go „Angel”. Jednak „Heligoland” jest świetną kontynuacją i ukazaniem nonkonformistycznego podejścia muzyków do sztuki. W czasach, gdy masową świadomością zaczynają rządzić popowe gwiazdki, taki zespół, kroczący wyznaczoną przed laty ścieżką, przywraca wiarę w piękną i szczerą muzykę na dużą skalę.

piątek, 5 lutego 2010

Burial - Untrue(2007)


Angielski portal „Factmagazine” pod koniec ubiegłego roku opublikował swoją listę najlepszych albumów dekady. Muszę przyznać że owo zestawienie nieco mnie zaskoczyło. Tu, w pierwszej dziesiątce, obok takich artystów jak Jay-Z, M.I.A. czy Radiohead, na pierwszy miejscu pojawia się wydana w 2007 roku płyta Burial- Untrue. Zarówno rodzaj muzyki, jak i klimat czy wreszcie sam artysta są raczej niszowi. Dubstep jako gatunek muzyczny raczej stroni od pogłosu i najczęściej pozostaje w podziemiu. Jednak, może właśnie ta odmienność od kolorowych popowych przykrości jakie spotykają nas na każdym kroku pozwoliła Burialowi uzyskać takie wyróżnienie. Wiele osób, dopiero po ujawnianiu owej listy najlepszych usłyszała o tej płycie. Czy jest ona warta takich zaszczytów? Osobiście uważam że w pełnej rozciągłości. A czemu jest taka wyjątkowa?
Czasem zdarza się tak, że muzyka wykracza daleko poza swoje ramy, mimo tego że nadal jest przekazem czysto fonicznym. Niczym dobra powieść, potrafi rozkręcić maszynerie naszej wyobraźni i pełnić funkcję katalizatora pomiędzy rzeczywistością a światem budowanym w naszych umysłach. Takim dziełem jest właśnie płyta Untrue. Rytmiczne dubstepowe rytmy, przepełnione ciepłym basem, oraz przyjemnie trzeszczącymi samplami muzycznymi i wokalnymi. Ta właśnie muzyka przenosi nas w samo serce miejskiej dżungli nocą. Mroczne kompozycje budują napięcie i budzą niepokój. W żadnym wypadku nie polecam tego wydawnictwa, osobom szukającym lekkostrawnej muzyki tła. To dźwięki pełne pasji i radości tworzenia. Pikanterii dodaje fakt że artysta kryjący się pod mrocznym pseudonimem Burial (z ang. pogrzeb), w czasie wydanie płyty i długo po tym fakcie, pozostawał nieznany. Chciał by to jego muzyka była tym najważniejszym przekazem,a jego wizerunek nie burzył misternie tkanych dźwiękowych gobelinów. W dzisiejszych czasach, gdzie co drugi człowiek nie potrafiąc dać z siebie nic, pcha się przed kamery, taka sztuka została doceniona. Z jednej strony to zaskoczenie, z drugiej ulga i przeświadczenie że może nie jest jeszcze tak źle z przemysłem muzycznym.
Poligrafia świetnie oddaje mroczny klimat muzyki. Płyta jest propozycją zarówno dla wielbicieli DJ-skich dokonań downtempowej sceny jak dla tych poszukujących w muzyce pozawerbalnej głębi i klimatu który przez długie wieczory nie pozwoli oderwać się od odbiornika.

wtorek, 2 lutego 2010

Living Colour - Warszawa(Stodoła) - 28.01.2010


Już dawno nie widziałem tak małej ilości ludzi na koncercie zagranicznego zespołu. Stodoła nie jest dużym klubem. Mimo to jedynie pod sceną było ciasno. W dalszych rejonach sali publiczność była bardzo przerzedzona. Na początku myślałem że taki stan rzeczy może jakoś wpłynąć na jakość widowiska. Później jednak przekonałem się że moje obawy były bezpodstawne. Chłopaki pokazali że grają z czystej miłości do muzyki, a radość jaką im to daje nawet dla tak niedużej liczby osób, promieniuje ze sceny. Na wstępie warto również wspomnieć o strukturze wiekowej słuchaczy, która muszę przyznać trochę mnie zaskoczyła. Na widowni zebrały się głównie osoby w średnim wieku oraz nieco starsze. Z jednej strony to nic dziwnego, gdyż muzycy swoją płytową drogę zaczęli już w 1988r., a największe komercyjne sukcesy odnosili w latach 90-tych. Jednak z drugiej strony spodziewałem się zobaczyć więcej typowej młodzieży, gdyż chociażby ostatnia płyta jest świetnym kawałkiem rockowego grania, jakie jest ostatnimi czasy modne wśród młodych ludzi.
Przed koncertem dowiedziałem się, że to właśnie promocja najnowszej płyty jest celem wydarzenia. I choć uważam, że Chair In The Doorway jest świetnym kawałkiem muzyki, to bardzo liczyłem, że tego wieczoru usłyszę również starsze szlagiery. Nie przeliczyłem się. Na szczęście promowanie nowego krążka koncertowo, według panów z Living Colour zamyka się w wymieszaniu nowych utworów ze starymi w odpowiednich proporcjach. Dzięki temu zarówno starzy fani, jak i młody narybek mogli cieszyć się swoimi ulubionymi utworami. Na początek kilka starszych numerów. "Middleman" i "Which Way To America" wprowadziło odpowiedni klimat. Później popłynęło kilka utworów z nowego krążka, między innymi „Burned Bridges” , „The Chair” oraz „Decadance” którego koncertowe wykonanie zwaliło mnie z nóg. Po dawce nowych utworów przyszedł cza na starsze utwory i na genialne solowe popisy. Spokojna ballada „Flying” spowolniła trochę tempo i przyniosła najlepszą tego wieczoru, ponad dziesięciominutową, solówkę gitarową. Ogólnie to, co Vernon Reid wyprawiał na gitarze, było czymś absolutnie niesamowitym. Łączył proste skoczne riffy z wysublimowanymi solówkami i mnogością elektronicznych przesterów. Kolejnym powrotem do przeszłości była piosenka „Bi”. I w tym miejscu wydarzyło się coś, co rozgrzało publiczność do czerwoności i naznaczyło występ już do samego końca. W połowie piosenki Doug Wimbish wrzucił na swój bas elektryczny przester i zszedł ze sceny. Popowi przemieścił się na odległość kilku metrów od sceny, cały czas kontynuując grę. Pierwszą reakcją było zdziwienie, ale po chwili przerodziło się w fascynacje i każdy chciał podejść jak najbliżej, żeby móc oglądać wirtuozerskie popisy z jak najmniejszej odległości. Cała sytuacja była pewnym punktem kulminacyjnym, po którym było tylko lepiej, a napięcie nie opadło aż do końca bisu. Muzyk wrócił na scenę, a całe zajście wyraźnie rozruszało i rozochociło publiczność. Po zakończeniu „Bi” muzycy postanowili dać nam ochłonąć i zostawili nas sam na sam z perkusistą Willem Calhounem i jego solowymi wyczynami. Jego występ trwał około 20 minut i, obok świetnej gry na akustycznym zestawie, Will pokazał nam również swoje umiejętności związane z elektroniką i dał fajny pokaz wizualny (wszystkie światła zgaszone, jedynie główki pałeczek świecące w mroku sceny). Gdy solo dobiegło końca muzycy powrócili, by uraczyć nas kolejnym szlagierem z dawnych lat, mianowicie „Open Letter (To a Landlord)”. Po tym kawałku basista ogłosił jako że Corey Glover (wokal) jest ich własnym superbohaterem i zaczął grać na basie motyw z Iron mana grupy Black Sabbath (tego zdania nie bardzo rozumiem, napisz o co mi chodzi, to powiem Ci jak powinno być to napisane ;p). Publiczność podłapała i zaczęła mruczeć w takt muzyki. Było to absolutnie magiczne wydarzenie. Na koniec zagrali jeszcze parę starszych kawałków, a wisienką na torcie były „Behind the Sun „ i „Bless Those (Little Annie's Prayer) „ z najnowszej płyty. Podczas ostatnich kawałków na scenie wylądował rzucony z publiczności stanik, co niezmiernie rozbawiło wszystkich muzyków. Później oczywiście grupa wróciła na bis, kwitując swój powrót zdaniem w stylu :” Wróciliśmy, jakby nikt się tego nie spodziewał”.
Całość trwała ponad dwie godziny, a energia, jaką miała publiczność po koncercie, była na prawdę niesamowita. Warto również wspomnieć o świetnej dyspozycji zespołu. Oprócz genialnego głosu Glovera, w którym trudno się doszukiwać choćby jednego fałszu, reszta zespołu również miażdżyła wyczuciem i precyzją gry. I choć z jednej strony brzmieli dużo surowiej niż na płytach, to przeplatali to świetnie zaimprowizowanymi elektronicznymi zabawami. Uważam, że mimo wysokiej ceny biletu, aż 110zł, warto było wybrać się na kolejny koncert Living Colour. Powiem więcej, każda wydana na bilet złotówka zwróciła się w 100%. Kto nie był niech żałuje – wspomnienia do końca życia.

darmowy hosting obrazków

darmowy hosting obrazków

darmowy hosting obrazków

darmowy hosting obrazków

darmowy hosting obrazków

Eddie Vedder - Into the Wild(2007)


Muzyka filmowa kojarzy nam się najczęściej z dźwiękami tła. Mistrzowie gatunku potrafią rocznie wyprodukować takie tła do kilkunastu filmów. I z całym szacunkiem dla takich twórców jak na przykład Hans Zimmer, muzyka ta bardzo często powiela pewne schematy. Ciepłe smyczkowe kolaże mające na celu zapełnienie nieciekawej ciszy. Bywają oczywiście perły, ale częściej to bezwartościowe, niewiele znaczące oraz powtarzające się motywy. A muzyka filmowa, do jakiej powinniśmy zaliczyć to wydawnictwo, powinna nie tylko intrygować ale oddawać ducha obrazu do jakiego została stworzona.
O tej płycie możemy mówić jedynie w kontekście syntezy sztuk. Jest ona nieodłączną częścią filmu, a i obraz bez nie wiele by stracił. Osoby, które pokuszą się o wysłuchanie pierwszej, i jak na razie ostatniej, solowej płyty Eddiego Veddera, usłyszą jedynie minimalistyczne ballady w skąpym akompaniamencie muzycznym. Oczywiście, głos wokalisty Pearl Jam urzeka swoją barwą, ale nie znajdziemy tu głębi ogólnego przekazu. Dopiero znając całą historię przedstawioną w filmie płyta pozwala nam przeżyć swojego rodzaju duchowe katharsis. Dla tych, którzy zabiorą się za soundtrack do Into the Wild znając całość, czas spędzony przy tym krążku stanie się kontemplacją i przeżyciem wykraczającym poza czysto estetyczne obręby muzyki jako takiej. Każdy kolejny utwór wywołuje w wyobraźni fragmenty opowieści i zmusza do przemyśleń nad nami samymi. Kompozycje, które w większości napisane zostały przez samego muzyka, są utyskiwaniem na zło świata, które kryje się w ludziach. Opowiadają o przeżyciach wewnętrznych i o przemianie duchowej, jaką podczas trwania obrazu przechodzi główny bohater. Moim faworytem w tej krótkiej, lecz intensywnej muzycznej podróży jest utwór „The Wolf”. Niespełna półtora minutowa kompozycja wolna jest od tekstu. Eddie wykorzystuje tu swój głos do ciepłego krzyku, a bardziej wycia. Piosenka pojawia się w kulminacyjnym punkcie filmu, oraz całej płyty.
Okładka oraz cała poligrafia jest ściśle połączona z tą filmową. Ale akurat w tym wypadku, oprawa graficzna jest kompletnie nieważna, bo to muzyka, a przede wszystkim teksty, są meritum. Kluczem do zrozumienia naszego wnętrza i drogowskazem do lepszego życia. Wydawnictwo to polecam zarówno fanom Eddiego Veddera, jak i poszukiwaczom prawdy o ludzkim wnętrzu.