środa, 28 kwietnia 2010

The Heavy - The House That Dirt Built(2009)


Często bywa tak, że zespoły które robią nie mały zamęt na wyspach są w naszym kraju niedoceniane, lub po prostu nie zauważane. The Heavy jest jednym z takich właśnie zespołów. Świat zauważył ich po wykorzystaniu ich hitowego „How You Like Me Now?” w reklamie auta Kia Sorento. Nie jest to jednak grupa jednego utworu, a płyta jaką popełnili na końcu 2009 roku jest dowodem na to że panowie jeszcze mogą namieszać i to nie tylko na brytyjskie scenie indie.

Zanim przejdziemy do właściwej recenzji, słów kilka warto poświęcić wytwórni w której barwach muzycy wydają już po raz drugi. „Counter” jest jedną z odnóg słynnego na cały świat Ninja Tune kojarzonego przede wszystkim z muzyką pogranicza downtempo/brakbeat. Tu, obok zapatrującego na rockowe brzmienia Counter'a mamy jeszcze sub-label Big Dada nastawiony na wydawanie płyt kierujących się w stronę hip-hopu. Warto dodać że kultowa wytówrnia prowadzi ostrą selekcję. Sięgając więc po jakąkolwiek płytę z ich stajni wiemy że będzie trzymać ona wysoki poziom. Tak reguła działa i w tym przypadku.

Początek płyty jest najbardziej żywiołowy. Później panowie powoli wyciszają i zwalniają tempo. Na wstępie dostajemy „Intro” ( zaczerpnięte z horroru) przestrzegające nas przed wejściem do domu. Chodzi tu oczywiście o „Dom zbudowany z brudu” (The House That Dirt Built) widoczny na okładce. Jest to jedynie metafora. Przedstawienie muzyki zawartej na drugim studyjnym albumie jako domu do którego nie powinniśmy wchodzić. Jednak już po pierwszym utworach przekonujemy się że warto było zaryzykować. Od samego początku chłopaki z angielskiego Noid atakują nas niezwykłą energią i przebojowością.

Jak określić muzykę jaką grają? Gdybyśmy chcieli określić ją jako jeden gatunek, padło by na indie rock. Jednak taka klasyfikacja niczego by nam nie powiedziała o różnorodności jaka czai się w muzyce The Heavy. Jest to niezależny, garażowy rock z brudnymi punkowymi riffami zagrany z soulowym wyczuciem i funkowym luzem. Mamy tu do czynienia z dużą rozpiętość klimatyczną. Od naznaczonych hard rockowym pazurem numerów, przez wielogłosy cichszych ballad do bujającego klimatu rock/reggae. Ważną rolę odgrywa sekcja rytmiczna, czyli perkusista Chris Ellul i basista Spencer Page. Soczysty, pulsujący bas i ciężka perkusyjna stopa dają świetny podkład skocznym riffom Dana Taylor'a i zróżnicowanej ekspresji wokalnej Kelvina Swaby'ego.

Płyta do posłuchania, do poskakania i do polecenia wszystkim tym szukającym w muzyce powiewu świeżości. Płyta wydana na pohybel niedowiarkom którzy twierdzą że w klasycznym rockowym składzie nie da się już nagrać nic ciekawego, i oryginalnego. Bardzo mocna pozycja na liście rockowe perełki 2009.

wtorek, 20 kwietnia 2010

The Knife - Tomorrow, In A Year(2010)


The Knife, to grupa, która, paradoksalnie, stroniąc od mediów i występów publicznych, uzyskała rozgłos. Muzykę, jaką do tej pory tworzyło rodzeństwo ze Szwecji, Karin Dreijer Andersson i Olof Dreijer, określano mianem synth popu. Jednak ostatnio zaczęli uciekać od prostoty popu. Pierwsza nową drogę obrała Karin, powołując do życia projekt Fever Ray. Teraz obydwoje odmieniają oblicze swojej macierzystej grupy, a droga jaką wybierają jest kręta. Teraz to już nie melodyjne syntezatorowe przygrywki z pięknym żeńskim wokalem. Na czwartym studyjnym albumie The Knife dostajemy kawał porządnej, surowej elektroniki.

Album powstał jako niejako ścieżka dźwiękowa do elektronicznej opery, którą przygotowała trupa teatralna Hotel Pro Forma. Całość oparta na naukowej pracy Charlsa Darwina "O powstaniu gatunków", powstała nie tylko za sprawą The Knife ale i np.: mezzosopranistki Kristin Wahlin Momme, Planningtorock, czy Jonathan Johansson. Jednak pieczę nad kształtem sprawowało rodzeństwo Dreijer.

Na początku lojalnie uprzedzam. Nie jest to album pod żadnym względem relaksacyjny. Wymaga od słuchacza zaangażowania i skupienia. W przeciwnym razie dźwięki te mogą doprowadzić do szału. Tym razem muzycy zapuścili się w rejony wcześniej sobie nieznane. Trudno powiedzieć, czy owa wycieczka przyniesie im więcej dobrego, czy więcej złego. To wydawnictwo należy raczej traktować jako pewien oddech od tego co regularnie tworzą. Jako pewnego rodzaju przygodę zamykającą się w ramach tych dwóch srebrnych krążków. Muzyka zawarta na "Tomorrow, In A Year", choć ciężka w definicji, będzie obijać się o ramy: ambient, awangarda, experimental i przestrzenna elektronika. Jednak zamiast gatunków, można określić tą płytę mianem abstrakcyjnego zderzenia opery, z elektroniczną podróżą kosmiczną.

Album pełen jest szeptów ukrytych za mgłą delikatnych sprzężeń. Ze spokoju przypominającego sen, z muzyki ciszy wyłaniają się monumentalne partie operowe. Ogólnie momentami kluczowymi w całości dzieła są wokale. Zarówno te normalne, jak i operowe. To dookoła nich najczęściej kumulują się dźwięki, a muzyka wzbiera. Przestrzeń instrumentalną wypełniają na przemian ciche i delikatnie elektroniczne plamy oraz ostre jazgoty czasem doprowadzające do granicy wytrzymałości słuchacza. Osoby, które nie przepadają za elektronicznymi eksperymentami, czy operowym śpiewem, powinny od razu zrezygnować z tego krążka.

Jednak, mimo że płyta nie wskoczy na pierwsze miejsca list sprzedaży, to warto zapoznać się z tym materiałem. Materiałem, który jest świadectwem kreatywności i pomysłowości. Który jest świadectwem tego, że są ludzie, którzy zamiast po raz tysięczny kopiując pewien schemat, potrafią podążyć inną drogą, nie bojąc się konsekwencji. Tym albumem grupa robi duży krok w przód i to się bardzo chwali.

Tempfolder - Empty Bottles And The Dolphins(2008)


Mimo tego, że “Empty Bottles And The Dolphins” to dopiero debiut, to grupie Tempfolder już przepowiedziano świetlaną przyszłość. Ich muzyka jest sumą doświadczeń zebranych w czasie artystycznej podróży. Nie stronią od ciekawych pomysłów, a ich spektrum inspiracji sięga od grupy King Crimson, po Snoop Dogg'a. Bardzo ciekawa propozycja naszej rodzimej sceny niezależnej. Muzyka, którą warto zaprosić do swojego odtwarzacza na dużo dłużej, niż tylko jeden wieczór.

Trudno jednoznacznie określić gatunek muzyki jaki tworzą. Nie jest to stricte jazz. Choć sami uparcie twierdzą, że grają pop, to ich twórczość możemy określić jako wypadkową nu jazzu, acid jazzu oraz zgrabnej elektroniki z popowymi melodiami. Jednak wrzucanie ich do szufladek, jest dla muzyków krzywdzące. To muzyka swobodna, po prostu. Muzyka, która jest nacechowana pomysłowością, wolnością i otwartością umysłów. Z kim możemy ich skojarzyć? Choć do poziomu grupy Skalpel trochę im jeszcze brakuje, to jakiekolwiek porównania i skojarzenia stylistyczne powinny iść w tę właśnie stronę. Warto jeszcze wspomnieć, że płyta ma kształt taki jaki ma, dzięki zatrudnieniu odpowiedniej osoby na stanowisku producenta. Marcin Cichy, jedna druga wspomnianego Skalpela, doskonale rozumie muzyków i wspiera ich muzyczną wizje.

Materiał polecę zarówno amatorom chilloutowych klimatów. Jak i koneserom polskiej muzyki z pogranicza młodego jazzu – takich zespołów jak Pink Freud czy Robotobibok. Tym, którzy chcą zwyczajnie odpocząć, oraz tym poszukującym pięknych muzycznych kolaży, w których subtelność w idealnych proporcjach łączy się z wizjonerskim, energetycznym spojrzeniem na dźwięki w odcieniach popu.

niedziela, 11 kwietnia 2010

Slash - Slash (2010)


Oczekiwania względem tego albumu były bardzo duże. Wprawdzie Slash nagrywał już solo, jednak wtedy nazywało się to Slash's Snakepit. Dopiero teraz dostajemy krążek sygnowany jego pseudonimem artystycznym. Jeszcze niedawno kłócił się z byłym kolegą z zespołu Axlem Rose o to kto powinien używać nazwy Guns 'n' Roses. Teraz muzycznie udowadnia że to jednak on powinien przejąć schedę po legendarnej grupie. Choć cały spór uważam za bezsensowny, gdyż grupa rozpadła się wiele lat temu i nie zapowiada się by wróciła w dawnym składzie. Oznacza to, że nikt nie powinien posługiwać się ową nazwą, a wydawać pod własnymi nazwiskami lub pseudonimami, tak jak zrobił to Slash.

Pomimo tego, że płyta jest bardzo nierówna, to dobrze się jej słucha. Świetnym posunięciem było zaproszenie dużej liczby gości. Wprawdzie niektórzy wypadają lepiej, niektórzy gorzej, ale takie klimatyczne i wokalne zróżnicowanie jest strzałem w dziesiątkę. Dzięki temu nie doświadczymy tu monotonii, która często wkrada się, gdy przez ponad godzinę musimy słuchać jednego wokalisty. Gatunkowo, muzyka balansuje głównie na granicy rock n' rolla. Jednak nieobce są jej wycieczki w stronę popu, który czasem aż kłuje w uszy, w takich numerach jak "Beautiful Dangerous" z Fergie na wokalu (Black Eyed Peas) czy "Gotten" z Adamem Levinem (Maroon 5). Jednak nie można przez to spisywać całego krążka na straty. Mamy tu również takie utwory jak 'Nothing To Say" z M Shadows'em (Avenged Sevenfold) czy "Doctor Alibi" z udziałem Lemmy'ego Kilmistera (Motorhead). Soczyste hardrockowe perełki, które są istnymi pociskami energetycznymi i wyciągają album ponad przeciętną.

To czternaście wymieszanych, czasem szybkich i mocnych, innym razem wolnych i balladowych utworów, które genialnie spina wirtuozeria i dźwięk gitary Slasha. Każdy znajdzie na tej płycie coś dla siebie. Tego właśnie oczekiwaliśmy - soczystej płyty, wypchanej dobrym numerami i świetnymi solówkami. Slash pokazał, że w biznesie muzycznym nie tak bardzo liczy się znana marka, a przede wszystkim to co mamy do pokazania.

niedziela, 4 kwietnia 2010

Jimi Hendrix - Valleys Of Neptune(2010)


Jimi Hendrix – artysta absolutny. Człowiek, którego nazwisko obok Jima Morrisona czy Elvisa Presleya jest wyryte zarówno na kartach historii muzyki, jak i historii świata. Jimi Hendrix powraca. Ale czy najnowsze wydawnictwo- „Valleys Of Neptune” to faktycznie, wartościowy kawałek muzyki? Czy jedynie zręczny zabieg marketingowy, który ma podtrzymać nurt rzeki profitów, jaka płynie ze sprzedaży materiałów po muzyku?

Informacja, która została podana do wiadomości publicznej, jakoby nowa płyta to materiał „nigdy wcześniej niepublikowany” była nie do końca prawdą. Owszem materiał dopiero teraz uzyskał autoryzację rodziny Hendrixa, jednak wcześniej fani mogli go poznać dzięki nagraniom nielegalnym tzw bootlegom .W prawdzie były to nielegalnie nagrywane i rozpowszechniane koncerty, jednak fakt pozostaje taki, że piosenki były znane już wcześniej. Oczywiście, ludzie napędzani marketingową propagandą, chętnie i tłumnie wybiorą się do sklepów i zakupią płytę za - powiedzmy sobie szczerze- niemałe pieniądze. Nieświadomi, a więc także bardzo szczęśliwi i podekscytowani odpalą cyfrowo wyszlifowane utwory, usiądą w fotelu delektować się będą muzyką. Ale jak tu się nie delektować? W końcu to: „nigdy wcześniej nie ujawnione” , „premierowe” dzieło, które wyszło spod ręki nie byle kogo- króla królów muzyki gitarowej, szamana i arcymaga rock'n'rolla, wielkiego Hendrixa! I tak oto ludzie dają się złowić w sidła pułapki jaką zastawiły na nich mądre głowy dużego koncernu wydawniczego.

Kolejna sprawa, to wspomniane wcześniej cyfrowe obrabianie nagrań. „Valleys Of Neptune” od początku do końca zostało wyczyszczone. Teraz, nie tylko pod względem świetności muzyki, ale i poziomu masteringu płyta brzmi , jakby została nagrana cztery, a nie czterdzieści lat temu. Jednak, czy działa to na korzyść? Zdecydowanie nie! Sądzę, że wielu zgodzi się ze mną, że owe winylowe „zabrudzenia” i częste niedoskonałości uwydatniają hendrixowskiego ducha, w każdej minucie nagrań. Cóż, mimo że muzyka wciąż genialna, czar gdzieś pryska i po trosze ulatnia się wraz z możliwościami nowej technologii produkcyjnej.

Wciąż o wadach, ale te przecież nie mogą przyćmić blasku geniuszu króla. Utwory nagrane po sesji do „ Electic Ladyland” są esencją tego, co w muzyce Jimiego jest najlepsze. Kunsztu, luzu wykonawczego oraz ogromnego wyczucia jakie prezentował wraz z zespołem. Jest to 12 wspaniałych blues, a czasem jazz rockowych kompozycji, w których Hendrix spełnia się zarówno instrumentalnie jak i wokalnie. W prawdzie nie znajdziemy tu hitów na miarę „Purple Haze” , czy nawet „Machine Gun”, to trzeba przyznać, że jest to kawał dobrego oldschoolowego rocka. O tym, że materiał nie jest tak dobry jak poprzedzające go albumy świadczy również to, że sam mistrz nie uznał go , za życia, za godnego ujrzenia światła dziennego. I płyta zamiast ukazać się w połowie XX wieku, wychodzi na początku wieku XXI.

Podsumowując. Wystarczy raz przesłuchać, by pokochać te pełne radości piosenki. Natomiast fakt, że krążek jest jedynie kolejnym skokiem na kasę, nie powinien zaćmić nam wizji, tego pięknego muzycznego przekazu prosto z serca, którym warto się cieszyć.

sobota, 3 kwietnia 2010

Warszawskie koncerty na kwiecień

Oto skrócona wersja listy koncertów na kwiecień w mieście Warszawa. Pełną wersję wraz z linkami do stron artystów i wydarzeń, można pobrać w pliku z kolumny po lewej.

01.04.2010 – Katatonia – 89zł - Klub Stodoła ul. Batorego 10

01.04.2010 – Mono – 40zł – Centralny Basen Artystyczny ul. Marii Konopnickiej 6

05.04.2010 – Trifonidis Solo Project feat. Robert Siwka – wstęp wolny - Kawiarnia Nowy Wspaniały Świat ul. Nowy Świat 63

06.04.2010 – 50 Cent – od 120 do 180 zł – Torwar ul. Łazienkowska 6A

07.04.2010 – Dick 4 Dick – 20zł – Klub Powiększenie, ul. Nowy Świat 27

08.04.2010 – Vavamuffin – 30,38zł – Klub Proxima, ul. Żwirki i Wigury 99a

09.04.2010 – 12.04.2010 Festiwal Nowa Muzyka Żywdowska -wstęp wolny – Skład Butelek, Teatr Praga

09.04.2010 – Happy Pills – 15zł - Klub Powiększenie, ul. Nowy Świat 27

10.04.2010 – 100nka feat. Mikołaj Trzaska – 20zł – Cafe Kulturalna, Plac Defilad 1

10.04.2010 – Muniek – 38,42zł – Palladium, ul. Złota 9

10.04.2010 – Hunter, Indukti, KaAtaKilla – 30,33,38zł - Klub Stodoła ul. Batorego 10

10.04.2010 – Krzesimir Dębski suet – Kino Kadr, ul. Gotarda 16

11.04.2010 – Dan Le Sac vs Scroobious Pip – 40,50zł - Klub Powiększenie, ul. Nowy Świat 27

12.04.2010 – Gajcy Szyc Pierończyk - Fabryka Trzciny, Otwocka 14

12.04.2010 - Jim Hall Trio – 100,150,200 – Filharmonia Narodowa, ul. Jasna 5

13.04.2010 – Splendid, Sen Zu – 20zł - Hard Rock Cafe Warsaw (Złote Tarasy), ul. Złota 59

14.04.2010 - Lars Danielsson i Leszek Możdżer – 95,85zł - Palladium, ul. Złota 9

15.04.2010 – Nils Petter Molvaer ( Hamada )– 145zł – Fabryka Trzciny, Otwocka 14

16.04.2010 – Gazpacho – 80,90zł – Progresja, ul.Kaliskiego 15a

17.04.2010 – El Dupa – 33,38zł - Klub Proxima, ul.Żwirki i Wigury 99a

19.04.2010 – Eric Martin Band & Turbo – 85,95zł - Klub Proxima, ul.Żwirki i Wigury 99a

20.04.2010 - Deerhoof, Kristen – 40,50zł - Klub Powiększenie, ul. Nowy Świat 27

20.04.2010 – Bushido – 35zł - Klub Proxima, ul.Żwirki i Wigury 99a

20.04.2010 - Ania – Movie Tour – 75,65zł – Palladium, ul. Złota 9

21.04.2010 – Ive Mendes - 150, 170, 200, 240, 300zł – Sala Kongresowa, Plac Defilad 1

21.04.2010 – A Fire Inside – 99,120zł - Klub Stodoła ul. Batorego 10

22.04.2010 – Sepultura – 85,99zł – Progresja, ul.Kaliskiego 15a

23.04.2010 – Dominic Miller – Fabryka Trzciny, Otwocka 14

23.04.2010 – Pendulum DJ Set – 59,69zł - Klub Stodoła ul. Batorego 10

23.04.2010 - Julia Marcel / The Car is on Fire – 20zł - Cafe Kulturalna, Plac Defilad 1

25.04.2010 - Wadada Leo Smith, Kresten Osgood – 40,50zł - Klub Powiększenie, ul. Nowy Świat 27

26.04.2010 – Cieślak i Księżniczki – 20zł - Klub Powiększenie, ul. Nowy Świat 27

26.04.2010 – La Coka Nostra – 110,121zł - Klub Stodoła ul. Batorego 10

27.04.2010 – Afromental – 26zł - Hard Rock Cafe Warsaw (Złote Tarasy), ul. Złota 59,

28.04.2010 - Let Me Introduce You to the End – 15zł - Cafe Kulturalna, Plac Defilad 1

28.04.2010 – Czesław Śpiewa – 35,42,45,55zł - Klub Stodoła ul. Batorego 10

28.04.2010 – Raz, Dwa, Trzy – 70zł - Fabryka Trzciny, Otwocka 14

29.04.2010 - Emmanuelle Seigner – 99,169zł – Palladium, ul. Złota 9

30.04.2010 – Gentelman & The Evolution band, SOJA, Pablopavo & Ludziki – 80,100zł - Klub Stodoła ul. Batorego 10

czwartek, 1 kwietnia 2010

The Black Box Revelation - Silver Threats(2010)


To młody zespół, w dodatku jeszcze nie opierzony. Często porównuje się ich do „The White Stripes”. Niestety są to porównania celne, jedynie jeżeli chodzi o zastosowaną liczbę i rodzaj instrumentów. Zestaw perkusyjny i gitara elektryczna, to broń w jaką już po raz drugi chłopaki z Belgii zaopatrują się idąc na wojnę o szczerość rock'n'roll'a. Jednak tym razem, wydaje się to być jedynie walka z wiatrakami.

Debiut tych młodych, obiecujących chłopców miał miejsce w roku 2007. Wtedy to Jan Paternoster i Dries Van Dijck zaskoczyli szczerością przekazu. Tak głęboko wierzyli w to, co robią, że potrafili zarazić tym innych. Jednak, jak się okazało i w tym przypadku tzw. syndrom „drugiej płyty” jest wciąż żywy i ma się dobrze. Silver Threats to jedenaście perkusyjno/gitarowych numerów przyprawionych wokalem Jana oraz licznymi przeszkadzajkami, mającymi wypełnić przestrzeń, jaką pozostawia tak ubogie instrumentarium. No i wszystko byłoby świetnie, gdyby nie fakt, że cała płyta jest nudna, wtórna i pozbawiona energii.

Po pierwszym przesłuchaniu obiecałem sobie, że nie wrócę do tego zespołu nigdy więcej. Na tym krążku, jedynie w warstwie tekstowej coś się dzieje( jeszcze tego brakowało, żeby na okrągło śpiewali to samo). Przeszkadzajki bardziej irytują niż urozmaicają, a ponadto momentami pasują, jak nie przymierzając, pięść do oka. Gitara, która czasem posuwa się do jakichś namiastek solówki, przez większość czasu katuje kilka prostych riffów. Perkusja, by za bardzo nie odstawać, przyporządkowuje się temu schematowi.

I tak oto, z młodego obiecującego zespołu, którego ląd płonął żywym ogniem na debiucie, został przykry muzyczny niewypał, po którym w pamięci zostanie nam jedynie niesmak. Czy to przeciętne wydawnictwo zniechęci grupę i doprowadzi do jej schyłku? Szczerze w to wątpię. Jednak kolejne wydawnictwa spod znaku The Black Box Revelation są u mnie na spalonej pozycji. Chłopaki będą musieli się nieźle postarać byśmy przestali na nich patrzeć przez pryzmat „dwójki”.