poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Horny Trees - Branches Of Dirty Delight(2009)


Muzyka to różnorodna i wielowymiarowa. Trójka artystów z warszawy : Paweł Szamburski, Maciej „Trifonidis” Bielawski i Hubert Zemler nagrała swój drugi album, tym razem materiał został zarejestrowany na żywo. Chłopaki grają już wspólnie pod szyldem Horny Trees od dwóch lat i jak sami napisali na okładce płyty” trio jest w stanie swobodnie budować kompozycje, aranżacje i atmosfery dźwiękowe(…) tu i teraz.”

Atmosfera to ważne słowo przy opisie tej płyty, jest tutaj bowiem bardzo przewrotna. W jednej chwili spokojna, wyciszająca i relaksująca, potrafi przejść w niepokojącą, atakującą nas ścianą dźwięków. Muzyka od minimalizmu i igrającej na granicy ciszy harmonii przechodzi w wypchaną po brzegi instrumentalnymi wariacjami. Mamy tu jazz, funk, momenty nawiązujące do ludowości i muzyki etnicznej, ale i taki zahaczające o mocny rock. A wszystko tak umiejętnie i doskonale złożone w trwającą ponad godzinę opowieść. Kawałki mimo tej fantazyjności płynie przechodzą jeden w drugi, niemalże niezauważalnie prowadzące nas przez album. I tak leżąc zagłębiamy się w ten dziwny świat przedstawiony przez artystów. Aż tu nagle, pstryk i koniec. Tutaj powinna być chwila wyciszenia, a muzyka powinna przygotować nas na koniec. Jednak nie jest tak. Dźwięki się urywają. Choć wielce prawdopodobne jest to iż takie było założenie, by szybko zakończyć płytę bez rozdrabiania się.

Okładka jest również dosyć oryginalna. Pasuje to do muzyki, gdyż patrząc na nią można wnieść że nie będzie to coś co już słyszeliśmy. Zaskakująca w tej płycie jest również cena ,gdyż nabędziemy za 25 zł co nawet na polskim rynku płytowym jest niewygórowaną ceną za tak dobre wydawnictwo. Warto tu również wspomnieć o wydawnictwie płytowym jakim jest Lado ABC - wydają oni dobra polską muzykę, w interesującej cenie, a ludzie tam pracujący są bardzo mili i pomocni. Fanom polskiego jazzu polecam inne płyty z tego labelu.

wtorek, 25 sierpnia 2009

Jackson Conti (Madlib & Mamao) - Sujinho(2008)


Majstersztyk stworzony przez dwa umysły. I to nie byle jakie, bo nie przeciętne i perfekcjonistyczne. Ivan Conti ( Manao) jest wiodącym perkusistą na brazylijskiej scenie jazzowej (gra w obrastającej już legendą grupie Azymuth). Otis Jackson Jr. ( raczej nie znany z nazwiska a z pseudonimu: Madlib) który zaczynał od hip hopu, po czym nadszedł czas na instrumentalny hip hop, zajmował się produkcją oraz dużo eksperymentował. Dwóch wielkich artystów naszych czasów na jednej płycie.

Jest to wydawnictwo jazzowo soulowe, można nawet odważyć się o dodanie do nazwy tej muzyki posmaczku Etno, bowiem we wszystkich utworach i na ogólnym klimacie płyty słychać skąd Conti pochodzi. Latynoski jazz na najwyższym światowym poziomie. Płyta jest głownie instrumentalna. Wokal jako taki występuje jedynie w jednej piosence która umiejscowiona jest mniej więcej w połowie albumu. To pokazuje jak muzycy działa z rozwagą, jak ich ruchy są przemyślane. Piękny kobiecy wokal, który wydaje się unosić ponad muzyką jest, dla nas słuchaczy, pewną różnorodnością i wytchnieniem. Krótką przerwą w teatrze muzyki która pozwala nam pełniej przeżyć „drugą część”.

Muzycznie – dzieło doskonałe. Dużo tu różnego rodzaju bębnów co jest zrozumiałe ze względu na profesje jednego z muzyków a co fanom jazzu przeszkadzać nie powinno. Muzyka spokojna a zarazem radosna. Zdecydowanie nie nadaje się na jakąkolwiek muzykę tła, gdyż jest zbyt zaczepna. Zaprasza słuchacza by się w nią zagłębił nie da się siedzieć przy niej obojętnie. Duży przekaz emocji w świetnej formie.

Okładka i poligrafia oddają klimat. Czystość dźwięków i radość tworzenia. Obowiązkowa do wysłuchania dla każdego kto ceni sobie dobrą muzykę.

Beltaine - Rockhill(2004)


Rynek muzyki celtyckiej w Polsce nie jest najlepiej rozbudowany. I choć od jakiegoś czasu odbywają się imprezy z tym związane jak chociażby festiwal Zamek, którego motywem przewodnim jest właśnie muzyka celtycka i szeroko pojęta muzyka irlandzka to nadal mało jest rodzimych artystów kalających ową gałęzią.

Zespół powstał w 2002 roku z ludzi o pozornie odmiennych światach. I choć niewielu z nich jest absolwentami szkół muzycznych to jeżeli chodzi o stronę muzyczną to naprawdę nie ma się do czego przyczepić. Płyta „ Rockhill” jest pierwszą w dorobku grupy. Na dany moment w ich płytotece znajdziemy jeszcze jedną płytę pt; „ Koncentrad”, równie udaną co debiut. Jeśli chodzi o klimat, to utrzymany jest raczej w ryzach spokoju, choć bywają i skoczniejsze momenty.

By najlepiej posmakować tę płytę, trzeba spełnić kilka warunków. Świece, kadzidła i noc, bądź długi zimowy wieczór. We wkładce widnieje odpowiednie zdanie które wprowadza nas w całość : „ Na wzgórzu Rockhill zaczyna się noc Beltaine, Legenda ożywa…” . W zupełności zgadzam się z tym stwierdzeniem. Słuchając tej płyty w ciemnym zadymionym pokoju pozwalam uciec myślą na ciemne pagórki Irlandzkich kresów. Widzę te wszystkie zwyczaje. Wysoko palone ogniska, tańczących ludzi i druidów którzy zerkają na wszystko swoim czujnym zmęczonym wzrokiem.

Oprawa graficzna dobrze współgra z muzyką. W poligrafii dominują kolor niebieski i żółty. I choć mogło by się wydawać że do takiej muzyki odpowiedni byłby zielony to dobrze że go tu nie użyto. Było by to po prostu zbyt dosadne, a klimat dałby się odczytać z samej okładki a to nie oto chodzi. Okładka ma zaciekawić. Z okładkami płyt jest podobnie co z okładkami książek. Ma ona nas zaciekawić a nie opowiedzieć całą historię na samym wstępie.

Płytę głównie polecam tym którzy lubią folklor rodem z Wysp lecz i tym którzy sa otwarci na inne horyzonty, tym którzy w życiu nie kierują się jedną ścieżką, tych którzy by wybrać jedną potrawe muszą spróbować wszystkich na stole.

Coma - Hipertrofia (2008)


Od początku do końca zaplanowane wydarzenie muzyczne. Tak można w jednym zdaniu opisać trzeci album łódzkiej formacji Coma. „Hipertrofia” jest obszerną opowieścią o życiu człowieka. Nie jakiegoś konkretnego, człowieka X. Piosenki przeplatane krótkim wstawkami w których słyszymy różne dźwięki są świetnym dopełnieniem całej historii. Lecz pomysł na płytę to nie jedynie dwa krążki. Zacznę od czegoś naprawdę ciekawego i unikalnego na skale kraju. Otóż na oficjalnej stronie zespołu znalazły się dzienniki napisane przez pana Dworzanina ( chodzą słuchy że to alter ego wokalisty zespołu Piotra Roguckiego). Są one jak gdyby dopełnieniem i zarazem opowieścią wiążącą się ściśle z obydwoma krążkami. Naprawdę warto poświęcić chwile i wgłębić się w całą opowieść jaką zespół pragnie nam przedstawić.

Kolejną częścią owego zaplanowanego wydarzania muzycznego jest szata graficzna płyty i oprawy koncertów. Cała poligrafia utrzymana jest w pomyśle. Artyści zawsze mają na sobie koszulki i części garderoby związane z ową poligrafią. Scena zwykle jest w barwach przedstawionych na okładce. A co najważniejsze artyści na swoich koncertach grają głównie ze swojej nowej płyty, koncert trwa ponad 2 godziny a podczas tego wydarzenia odegrana jest cała zawartość dwóch krążków. Jest to godna zaufania wierności konceptowi przyjętemu na albumie.

Koncept album. To ważne stwierdzenie. Słyszałem komentarze bardzo niepochlebne dotyczące tej płyty, jeden który najbardziej mnie dotknął brzmiał: „ Jesteśmy z naszym rynkiem muzycznym 20 lat za zachodem, dochodzimy do koncept albumów”. Moja odpowiedź jest prosta. Ile byśmy nie byli lat i za kim to wspaniale że w Polsce rodzą się tak dobre pomysły na płyty. A my jako kraj nie mamy wcale gonić „The Wall” Floydów, a iść własną drogą. Nie ważne że wolniej, ważne że sukcesywnie.

Oczywiście nie ma co głaskać tutaj artystów po głowach i mówić że wszystko jest super. Zespół zdecydowanie ostatnim albumem poszedł w komercje. Dla starych fanów było zbyt mało soczystego rockowego grania. Wokalista dużo eksperymentował z głosem i mniej śpiewał jak za dawnych lat, swoim zwykłym rockowym tonem. Zespół tłumaczy to chęcią eksperymentów z instrumentami i wokalem, cześć prawdy w tym jest ale na pewno liczy się rozgłos. Tą płyta Coma pokazał swoją elastyczność i nie wszystkim się to spodobało.

Street Sweeper Social Club - Street Sweeper Social Club(2009)


Dawno nie mieliśmy wieści o działalności Toma Morrelo, dawnego gitarzysty Rage Against The Machine. Z doświadczenia wiemy że Tom raczej nie zwykł próżnować w wolnym czasie. Poza tym że gra w Audioslave, czynnie razem z Serjem Tankianem (System of a Down) prowadzą organizację Axis of Justice, nagrywa solowe płyty pod pseudonimem The Nigthwatchman to teraz zabrał się za mocno eksperymentalny m projektem który powołał do życia z Bootsem Riley'em. Boots znany z ciętego języka i politycznych tekstów jest idealnym partnerem dal Toma który grał u boku Zacka de la Rochy.

Właściwy gatunek płyty to rapcore. Można by pomyśleć że Tom wraca do początków bo w końcu RATM to też rapcore. Jest jednak różnica bo tutaj szala przelewa się na stronę bardziej rapu , natomiast w Rage był to zdecydowanie rock. Muszę przyznać że to wydawnictwo dość mocno mnie rozczarowało. Gdy usłyszałem że Morrelo próbuje znów czegoś rapcorowego byłem pełen nadziei gdyż to co wyczyniał ze swoim najbardziej znanym zespołem było genialne i zapewniło mu wysokie miejsce na liście gitarzystów wszechczasów ( zdaje się że jest pod koniec drugiej dziesiątki). Oczywiście nie można albumu spisywać od razu na straty bo trochę dobrego grania tu jest. Przede wszystkim co ważne na płycie znajdziemy, choć nie dużo ale jednak, charakterystyczne dla Toma zabawy z dźwiękiem gitary elektrycznej. I choć jest tu mało dobrego rocka, cała płyta trwa niecałe 40 minut, refreny są zbyt proste, a teksty jak to w rapcorze napełnione agresją to płytę warto przesłuchać i poznać trochę lepiej niż jedno przesłuchanie.

Poligrafia nie powala bo jest dosyć prosta i mało zaskakująca. Wydawnictwo nie jest żadnym kamieniem milowym, nie jest nawet ważnym albumem. Jest to po prostu eksperyment. I miejmy nadzieje że tu i na serii koncertów ten eksperyment się zakończy. Jeśli nie musimy liczyć na odwrócenie proporcji i na większa inwencje obu panów. Oby ich oświeciło.

środa, 5 sierpnia 2009

Łąki Łan - Łakiłanada(2009)


O zespole jakim jest Łąki Łan dużo się pisało na internetowych portalach muzycznych gdy ich płyta wychodziła na polski rynek. Trzeb przyznać że grupa dorosłych już facetów przebrana za żyjątka polne i jednego zwariowanego czarodzieje narobiła zamieszania w Internecie. Mówiono o nich:” pozytywne świry”, ale głównie chodziło tu o ich wizerunek i to jak sami widzą siebie na scenie. Trochę obawiałem się że na tym się skończy. Że to kolejny zachwyt nad komercyjną smutaśną papką. Choć jest to ich drugi album to dopiero teraz widać cały szum dokoła nich. Kiedy wyszedł ich pierwszy debiutancki „Łaki Łan” nie było aż takiego boom na nich, teraz jest i owszem.

Przed tym jako zobaczyłem ich pierwszy raz na koncercie postanowiłem ni e słuchać nagrań z płyty i dać im szanse na żywo. W sumie nie wiedziałem również nic o nich, co grają jak grają, jaki jest ich pomysł ,byli dla mnie czystą kartką. Po ich występie na Opener Haineken 2009 byli już dla mnie objawieniem polskiej sceny 2009. Już dawno nie byłem zalany taką falą pozytywnej, zwariowanej i ciekawej energii z pomysłem i radością. Po koncercie powiedziałem tylko jedno zdanie: "Mam nadzieje że Polska jest już na to gotowa"

Przyszedł czas na kupno płyty. Zgrywuśna okładka oraz książeczka, wszystko utrzymane w klimacie pola, czy inaczej łąki. Spójność tematyczna zachowana jest na całym albumie co jest bardzo mocną stroną, gdyż muzycy trzymają się pomysłu od początku do końca. Dodałem płytę do kategorii muzyka alternatywna bo tak naprawdę jest bardzo trudno zaszufladkować to wydawnictwo. Jeśli ktoś kiedyś wrzuci je do jednej szufladki osobiście pogratuluje mu głupoty gdyż przez ponad 60 minut muzyki przewija sie dużo różnych muzycznych stylów dzięki czemu nie da się przy niej nudzić. Mamy tu między innymi radosny funk, mocny i momentami transowy drum ‘n’ base, soft rock, momentami Indie rock, trochę bluesa ale najważniejsze zdecydowanie jest to że każdy z tych stylów muzycznych utrzymany jest w trochę żartobliwym klimacie radości i zabawnych tekstów. I apropos tekstów. Mimo tego że te czasami nie mają większego sensu są po prostu majstersztykiem i pokazują w pełni poziom wykrecenia całego zespołu radosnych owadów.

Przy pierwszym odsłuchaniu płyta cieszy ucho, skocznością, dobrym tempem i słyszalna radością gry. Dopiero przy kolejnych odłuchaniach zaczynamy wyłapywać smaczki zawarte na płycie. Jest to naprawdę nie lada gratka dla miłośników polskiej muzyki potrzebujących świerzego niezależnego powiewu na naszej scenie. I choć jest to zespół z dorobkiem dopiero jednej płyty to muzyka jest dojrzała a show jaki odstawiają na koncertach jest czymś naprawdę wartym polecenia.

Może dziwicie się że opisuje same pozytywy i mocne strony wydawnictwa, ale Malo minusów przychodzi mi na myśl .No może to że płyta mogła by trwać dłużej niż wspomniane 60 minut. Większa obawę budzi jedynie to jak Łąki Łan dalej poprowadzą swoja karierę. Temat łąki w końcu musisz się wyczerpać i nie wiadomo czy na kolejnej płycie owady będą tak samo świeże jak teraz. Jedyne co możemy zrobić, to modlić się o to by w kolejnych wydawnictwach nie stali się oni parodią samych siebie. Ale nie ma co tak daleko wybiegać w przyszłość. Na dzień dzisiejszy ode mnie zdecydowanie 5 na 5.

Psio Crew - Szumi Jawor Soundsystem(2006)


W naszym pięknym nadwiślańskim kraju panuje przekonanie że jeśli coś nosi miano folkloru musi być nudne. Że rdzenna polska muzyka to jedynie płyty z serii Rigest Digest : „Polski Folklor”. Oczywiście tamte płyt to nuda bo czym innym jest kotlet schabowy który robimy na domowej patelni a ten którego dostajemy w restauracji. Wszystko trzeba odpowiednio ubrać i sprzedać dalej tylko wtedy to ma jakiś sens.
„Szumi Jawor Soundsystem” to pierwsza płyta Psio Crew. Wyobraźmy sobie połączeni pokoleń, płci i różnych możliwości i obszarów muzycznych w jedną wielką bombę energetyczną niepozbawioną piękna, pomysłu i istnych perełek. Zespół jest generalnie fenomenalnym precedensem na skale naszego kraju, chociażby ze względu na to że Psio Crew, zespół złożony z górali występował na koncercie May Day na którym królują klimaty Techno i Trance i zrobił tam furorę. Muzyczna strona jest bardzo różnorodna. Wszystko oczywiście opiera się na kręgosłupie folklorystycznej muzyki Beskidzkiej, ale to co dzieje się obok to istny kalejdoskop. Mamy tu reggae, rap, radosne skoczne klimaty ale i momenty folku i trip- hopu i down tempa. Jedna piosenka składa się nawet ze śpiewu i beat boxu podłożonego pod góralskie głosy.

Jeżeli chodzi o pomysł na poligrafie to zostały zachowane normy. Wszystko trzyma się w ryzach zwariowanych rysunków, zdjęć sepii i tym podobnych klimatów z ręcznie wypisanymi tekstami piosenek. Co ważne teledyski trzymają się również tego samego pomysłu wykorzystując momentami te same rysunki co fajnie pokazuje pomysł na stworzenie wideo i audio w jednym.

Ta płyta nie jest dedykowana do młodych czy starych, jest jak to się pisało dawniej na grach planszowych od 1 do 99 roku życia. Można ją polecić naprawdę każdemu kto choć trochę lubi polską muzykę i jest otwarty na nowości, bo „Szumi Jawor Soundsystem” zdecydowanie jest taka nowością. Chodzą słuchy że już trwają końcowe dopieszczania drugiego albumu Psio Crew. Nie boje się o jego przebojowość, mam tylko nadzieje że wryje misję tak samo w serce jak jego poprzednik.

Noon - Gry Studyjne(2003)


Choć jest to jedynie EP to i tak te 27 minut muzyki uważam za najlepszy krążek z taką muzyką który wyszedł z pod ręki polskiego artysty. Płyta ta powstała z ponad 500 różnych płyt ze stara polską i momentami zagraniczną muzyką. Są to różne sample i motywy genialnie zmontowane w płynne lecz niestety nie przechodzące w siebie a oddzielne kawałki. Noon w wywiadzie o taj płycie opowiadał że gdy kupił swój sprzęt postanowił on tylko na nim stworzyć brzmienie swojego albumu, i udało mu się stworzyć je perfekcyjnie. Na nieszczęście nasze, czyli słuchaczy postanowił on po stworzeniu albumu sprzedać sprzęt i wszystkie płyty by do następnego wydawnictwa podejść z czystą głową.

Jeżeli lubicie to, co w swojej karierze pokazał Dj Cam, Dj Krush, a nawet Dj Shadow to powinniście przesłuchać „Gry Studyne „ jak i porzednią a zarazem pierwszą płytę z dyskografii Noon’a „Bleak Output”. Klimat płyty jest dosyć mroczny, pełni szczęścia dodają tu trzaski płyt winylowych które ( i dzięki mu za to) artysta postanowił zatrzymać a momentami uwypuklić dla pewnego efektu. Mamy tu wstawki mówione, jak i momenty śpiewane i choć te śpiewane nie są tu perłami to dodają całości posmaku. Jeżeli chodzi o poligrafię, w mojej osobistej i w pełni subiektywnej ocenie oddaje klimat płyty. Ta brudna zieleń na okładce jest wprost genialnym przedstawieniem założenia Noona. Dla osób które pragną wyciągnąć z tej płyty jeszcze więcej polecam wydanie winylowe. Wtedy mamy możliwość uprzedniego zadbania o trzaski na własną rękę( dużo razy ją puścić) , po czym przesłuchania płyty z jeszcze większą przyjemnością.

Mogło by się wydawać że to tylko samle po czasie mogą stać się nudne, nic bardziej mylnego. Co ciekawe jest to jedna z tych płyt która zapętlona chociażby i tysiąc razy daje tę samą przyjemność słuchania. W tym przypadku album nie trwa tylko 27 minut, on trwa aż 27 minut.

Podsumowując, jest to kolejny album dla miłośników ciepłych brzmień zaciemnionych pokojów i świec. W odróżnieniu od większości płyt o podobnej muzyce ta płyta nie wprowadza naszego umysłu w ciemne zakątki a bardziej w przyjemną ucztę dźwięków rozpościerającą jasność nad polami naszego zmysłu słuchu. Maksymalna ocena.

Portishead - Dummy(1994)


„Dummy” to pierwsza płyta Portishead. Pierwsza i zarazem najlepsza. I choć zespół powrócił po 10 latach nieobecności na scenie a płyta była utrzymana w odpowiednim klimacie, to niestety nie było już to samo. Pierwsza płyta była głównym i sztandarowym dzieckiem tak zwanego Bristol Sundu, natomiast ich ostatnie dokonanie, mianowicie „Third” jest tylko odgrzanym kotletem i powrotem do czegoś co powinno wrócić w nieco choćby zmienionej formie.

Choć zespół to 3 osoby dla mnie od zawsze najbardziej rozpoznawalny i najważniejszy w całym projekcie był głos Beth Gibbons. Nie ważne czy lubisz kobiecy wokal czy nie. Wystarczy ze wgłębisz się w te płytę a pokochasz głos Beth. Jest on kojący a jednak wprowadza nutkę niepewności, choć cichy i subtelny jest jak utyskiwanie tłumu kobiet na swój marny los. W tym magicznym głosie ukrywa się bardzo duża cześć magii tej muzyki.

Oczywiście nie mówię że jest to jedyna magia. Od strony muzycznej, świetnie dopracowane, mroczne kompozycje pełne ciepłego basu i dobrej zabawy z perkusją świetnie pasują do popisów wokalistki. Muzyka choć pozostawia jeszcze przestrzeń innym dźwiękom jest idealnie wyważona. Proporcje zachowane są w stu procentach. Jeżeli chodzi o muzykę Trip-hopowa czy właśnie Bristol sound jest to bez wątpienia perełka która pokazuje iż po włączeniu płyty możemy znaleźć się dokładnie tam gdzie w założeniu twórców znaleźć się mieliśmy i że poprze ścianę dźwięku możemy przeżywać muzykę nie tylko fizycznie ale i duchowo. Zawsze w tym momencie nasuwa mi się porównanie Beth do Lisy Gerrard na albumach Dead Can Dance, i choć to różne rodzaje muzyki te dwie pani są równie dobra w operowaniu uczuciami podczas śpiewu.

Muszę wspomnieć jeszcze o jednym fakcie. Jeżeli ktokolwiek z was miał kiedyś nieszczęście natrafić na najbardziej znany utwór z tej płyty mianowicie „ Glory Box” na jakieś chilloutowej składance niech od razu wyrzuci to z pamięci, gdyż ta płyta w całości to dzieło. Opus Magnum to pełne 11 kawałków a nie jeden singiel.

Moje podsumowanie jest dosyć przewidywalne, daje 5/5 . Ja po 15 latach od wydania tego albumu słucham go wciąż z zapartym tchem i otwarta buzią. Jest on dla mnie ukazaniem muzyki samej w sobie a zarazem wypełnieniem istoty albumu muzycznego który jedynie jako całość daje nieodpartą radość słuchania.

Coma Symfonicznie - Gdańsk(Targ Węglowy) - 23.06.09

Monumentalizm, 50 osobowy szoł, magia. Oto pojęcia klucze całego wydarzenia. Koncert, który odbył się dnia 23.06 anno domini 2009 na Targu Węglowym w Gdańsku był bez dwóch zdań czymś zupełnie unikalnym, i to nie tylko za względu na to że Coma grała z Orkiestrą Symfoniczną, ten jeden jedyny raz, ale również dlatego iż już dawno nie widziałem muzyków którzy z taką radością, naturalnością i nie wymuszonym uśmiechem płynęliby przez kolejne utwory. Targ Węglowy to bardzo odpowiednie miejsce na tego typu widowisko z dwóch powodów. Po pierwsze jest zwyczajnie praktyczne, znajduje się w centralnej części miasta niedaleko dworca Głównego. Po drugie ważny jest wygląd i duch jaki zawarty jest w tych starych budowlach. Przechadzając się tamtędy za dnia całość robi wrażenie , aczkolwiek gdy słońce zmęczone całym dniem chowa się za horyzontem, wszystkie budynki są pięknie podświetlone to widok ten powala na kolana.
Pierwszym zaskoczeniem był rozmiar całego przedsięwzięcia. Osobiście byłem pewien, że w momencie gdy odbywa się tylko jeden taki koncert to będzie on większy a tu, bardzo miłe zaskoczenie. Mogę powiedzieć że było bardzo kameralnie, co pozwoliło stworzyć swoistą nić porozumienia między publicznością a grającymi. Kolejną, ciekawostką było to że wszystkie miejsca były siedzące, co sprawiło że scenę było widać jednakowo dobrze z każdego punktu. Nie do końca było to zaskoczenie gdyż symfoników zazwyczaj przyjmuje się siedząc, lecz z drugiej strony jeśli ktoś kiedyś miał przyjemność obcować z Comą na żywo wie, że usiedzenie w jednym miejscu na ich koncercie jest nie lada wyzwaniem . Koncert zaczął się z z małym poślizgiem od planowanej 22.00. I tu muszę wspomnieć o jednym z niewielu, jeśli nie jedynym mankamencie wieczoru. Był nim zdecydowanie konferansjer. Widać było że nie bardzo związany jest z muzykę co odpychało. Wiadomo, konferansjer to tylko chwila którą spędza na scenie lecz jednak włożyć w swoją zapowiedź trochę więcej pasji i serca.
Już zapowiedzeni wkroczyli na scenę Symfonicy w 44 osobowym składzie, zebrali umiarkowane oklaski, dopiero kiedy na scenę z uśmiechami wkroczyła Coma rozpętała się burza. Muzyka popłynęła. Lekkie wejście orkiestry i rozpoczęła się „Wola Istnienia”. Pierwsza w Hipertroficznej podróży, ale ostatnio również pierwsza na każdym koncercie. Po pierwszym kawałku Piotrek przywitał się z publicznością bardzo charyzmatycznie, jak i w już charakterystycznym dla siebie stylu. O ile po pierwszym kawałku kiedy było słychać, że oba składy potrzebują chwili na dostrojenie się, nie byłem przekonany co do magicznej mocy owego wieczoru, to już po drugim byłem pewien że biorę właśnie udział w czymś kompletnie wyjątkowym. Kolejne utwory wywoływały coraz to więcej uśmiechu na twarzach fanów. Muzycy płynęli przez muzykę nieomal bez przystanków. Już po około 25 minutach cała publiczność zaprzestała korzystania z plastikowych krzeseł i wszyscy stali jak jeden mąż. Co do nagłośnienia, nie można się do niczego przyczepić, choć w pierwszym kawałku dźwięk trochę uciekał ze wzglądu na wiatr, to później naprawiono ten błąd i nagłośnienie było bardzo dobre. Jeżeli chodzi o aranżacje, to tępo utworów Comy w dużej części było zmienione. Czasami piosenkę grano szybciej niż zwykle, czasem wolniej. Było to niesamowite wyzwanie nie tyle dla instrumentalistów zespołu, jak dla samego wokalisty. Momentami musiał się „mieścić” z długimi frazami w krótkim czasie, a przy tym zachować moc utworu. Lecz tu, po raz kolejny Rogucki pokazał swoją klasę, bo pomimo zdecydowanie trudnego zadania, podołał mu znakomicie.
Podczas koncertu mogliśmy usłyszeć różne smaczki. Były takie, które pozwalały nam na podróż do dalekiej Japonii ale również takie, które ukazywały obraz Krakowskich średniowiecznych grajków muzykujących przy sukiennicach. Przestrzeń była szczelnie wypełniona dźwiękami praktycznie w każdym momencie. Czasem odnosiłem wrażenie, że gdyby ktoś chciał dograć nut do tej muzyki to byłoby to fizycznie niemożliwe. Dźwięk był pełny, co czyniło go wielce dojrzałym a zarazem przemyślanym. Było naprawdę wspaniałe w konfrontacji z myślą że ta cała wielka grupa ludzi pracowała nad tym przez pewien czas tylko po to, by dać jeden jedyny Gdański koncert.
Po godzinie koncertu nastąpiła przerwa a na scenę znów wkroczył wspomniany nie udany eksperyment – konferansjer. Lecz nawet to nie było wstanie niczego już zakłócić. Publiczność była zadowolona i żądna dalszej części przedstawienia. Mimo wiatru i nie za wysokiej temperatury nie słychać było jakichkolwiek utyskiwań na pogodę a raczej peany pochwalne dla tego co odbywało się przed naszymi oczami. Przerwa była krótka, trwała około 15 minut i choć nie jestem pewien, to wydaje mi się, że spowodowana była ona głównie zużyciem materiału, czyli smyczków. Trzeba przyznać , że jak się patrzyło na artystów smyczkowych to czasem odnosiło się wrażenie, że grają oni bardziej żywiołowo niż sama gwiazda wieczoru. I tu ogromna pochwała dla całej orkiestry bo mimo tej ciężkiej pracy muzycy sprawdzili się perfekcyjnie.
Druga część koncertu trwała również godzinę. Usłyszeliśmy przekrój muzycznej kariery Comy i kawałki które tak dawno nie były grane na koncertach, że zadziałały jak balsam na uszy wszystkich zebranych. Absolutnym mistrzem wśród takich piosenek był „Leszek Żukowski”, którego odśpiewali wszyscy zebrani. Po dwóch godzinach grania koncert skończył się ogromnym aplauzem publiczność oraz niekończącymi się uprzejmościami muzyków. I słusznie, uprzejmości nigdy nie za wiele. Po chwili, ludzie powoli zaczęli wychodzić, ale tylko częściowo. Wielu jeszcze siedziało i wciąż patrzyło na scenę gdzie muzycy powoli schodzili i dziękowali sobie nawzajem za to że mogli zrobić razem coś tak oryginalnego i fajnego. Dopiero po dłuższej chwili wszyscy zaczęli schodzić z wielką radością ale i smutkiem, że to już koniec. Gdy trybuny były już niemal puste, wszyscy muzycy, jak jedna wielka rodzina ustawili się do grupowego zdjęcia. To było jak wisienka na torcie, pokazało tą ciepłą atmosferę, zero pośpiechu i maksymalny luz wykonawców.
Podsumowanie nie będzie długie acz treściwe, bo nie ma co się rozwodzić, albo coś jest wspaniałe albo nie. Otóż Widowisko Nocy Gdańskiej i to się na nim stało było istotnie fenomenem na skalę naszego kraju. Niech żałują Ci co nie byli, a Ci którzy byli niech do końca życia zapamiętają to co widzieli i to co czuli podczas koncertu, bo to coś zwyczajnie wspaniałego.