niedziela, 29 listopada 2009

The Car is on Fire - Warszawa(Polskie Radio, Program Trzeci) - 28.11.09


Nie było wyjścia, koncert musiał rozpocząć się punktualnie, gdyż jego transmisja nadawana była na żywo w polskim radiu. Konferansjer bardzo chwalił zespól, jednocześnie usprawiedliwiając, czemu dopiero teraz grają w programie trzecim. Tak długo, od wydania ostatniej płyty: Ombarrops ! Po krótkim wprowadzeniu, na scenę wkroczył jeden, z naszych lepszych towarów eksportowych: The Car is on Fire.

Pięciu młodych mężczyzn. Perkusja, klawisze, dwie gitary elektryczne i bas. Tego wieczoru kompletnie zaczarowali publiczność, nie tylko swoją muzyką, ale i swoimi pogodnymi osobowościami. W większości usłyszeliśmy piosenki z nowego albumu. Dopiero na koniec oraz na bis dostaliśmy kilka numerów, z obsypanej nagrodami, drugiej płyty: Lake & Flames. Muzyka jaką tego wieczoru zaprezentowała nam grupa była różnorodną przeplatanką nastrojów. Od spokojnych rozmarzonych gitar do soczystego rockowego grania. To wszystko przyprawione świetnie dysponowanymi wokalami i mnóstwem smaczków. Widać było, jak wielką przyjemność sprawia im granie na żywo. Od samego początku wszyscy uśmiechnięci i wyluzowani. Najbardziej ‘rozbijał’ nieschodzący z twarzy głównego wokalisty/basisty szczery uśmiech, z którym wyśpiewywał kolejne numery. Na początku, dźwiękowcy nie popisali się, gdyż wokale były źle nagłośnione i ginęły przy akompaniamencie instrumentów. Na szczęście, szybko naprawiono ten mankament i do końca było już dobrze. Panowie płynęli przez kolejne kawałki wzniecając co i róż burze oklasków. Po około czterech piosenkach nastąpiła chwila ciszy, którą przerwał dźwięk przesterowanej gitary. Potężna ściana dźwięku zarysowała genialny instrumentalny kolaż gitarowy. Oprócz podstawowych instrumentów słyszeliśmy całe mnóstwo przeszkadzajek, którymi zajmował się ‘człowiek orkiestra’, podstawowo grający na klawiszach. Grał on również na drugim, małym, zestawie perkusyjnym oraz na skrzypach. Ponadto, usłyszeliśmy solówkę na harmonijce, której nie ma na płycie, w wykonaniu drugiego gitarzysty. Zespół był tego wieczoru świetnie dysponowany i łączył improwizacje ze studyjnymi wersjami utworów. Po godzinie zespół w glorii nieustających braw zszedł ze sceny. Lecz nie trzeba było ich długo prosić, by powrócili na bisy. Ze strony konferansjera padło hasło: „Nie jesteśmy już na antenie” – wtedy, dopiero, zaczęło się. Zespół doszedł do wniosku, że nie przywykli do grania dla osób, które tylko statecznie siedzą i zaprosił wszystkich pod scenę, a w końcu również i na nią. Zagrali jeszcze dwa kawałki, a muzycy grali razem z fanami klaszczącymi i tańczącymi na scenie. Widać było, że to ich prawdziwy żywioł, bliskość fanów zdecydowanie im sprzyja.

Po bisie panowie skromnie podziękowali i zeszli ze sceny, a oklaski jeszcze długo po tym wypełniały studio imienia Agnieszki Osieckiej przy ulicy Myśliwieckiej.
Podsumowując. Koncert był żywiołowy, przebojowy i klimatyczny. Nie ma co się dziwić, chłopaki są świetnym towarem eksportowym i robią karierę również za granicą. Świetne koncertowe przedstawienie, oby panowie dalej byli tak otwarci i wyluzowani, a będzie bardzo dobrze.

darmowy hosting obrazków

darmowy hosting obrazków

darmowy hosting obrazków

darmowy hosting obrazków

poniedziałek, 23 listopada 2009

96project - Hypertension(2009)


Polacy jako naród mają swojego rodzaju kompleks. Wszystko, co zachodnie jest z założenia lepsze i może liczyć na większy poklask w naszym kraju. Sprawdza się powiedzenie: „Cudze chwalicie, swojego nie znacie”. Gdyby ten singiel został wydany, dajmy na to w USA to podejrzewam, że nie tylko w Stanach chłopaki zrobili by niemałe zamieszanie, ale i my tu nad Wisłą byśmy o nich usłyszeli.

Zespół „96project” to klasyczny rockowy skład: gitara elektryczna, basowa, perkusja i wokal. W prawdzie to dopiero pierwsze wydawnictwo grupy,ale wróżę im sukces, bo mają ogromny potencjał. Bardzo trudno jest zagrać prosto i skocznie, a nie zniżyć się przy tym do poziomu popowej szmiry. Im nie dosyć że się to udaje to dodatkowo zachowują przy tym świeżość. Krążek jest bardzo klimatyczny, a zaczyna się potencjalnym przebojem jakim jest zdecydowanie tytułowy utwór: „Hypertension”. Na całej płycie przeplatanie wyciszeń, z kawałkami mocniejszego grania z rockowym przytupem, nie pozwala ani na chwilę nudy. Warto również zwrócić uwagę na zabawę efektami gitarowymi, która świetnie dopełnia całości. Tym singlem grupa rozpala nasze nadzieje na więcej, nadzieje na longplaya i na sukces.

Ponadto panowie mieli fajny pomysł na tę trwającą trochę nieco ponad dwanaście minut wizytówkę grupy. Poligrafia choć utrzymana w konwencji minimalistycznej, to przyciąga wzrok i spełnia swoje zadanie: zachęca do zapoznania się z materiałem.. Jesteśmy właśnie świadkami narodzin świetnego polskiego zespołu. Nie przegapmy tego.

niedziela, 22 listopada 2009

Riverside - Anno Domini High Definition 44: 44(2009)


Warto pochylić się nad tym krążkiem i bić brawa dla jej autorów. Oto zespół, który obecnie jest jednym z naszych lepszych towarów eksportowych, a co płyta to wyższy poziom. Najnowszy krążek jest jeszcze bardziej rockowy i jest kompletnym potwierdzeniem definicji brzmienia zespołu. Płyta trwa jedynie czterdzieści cztery minuty i tyle też samo sekund, lecz można jej słuchać na okrągło i wciąż odnajdujemy w niej nowe smaki.

To dopiero czwarty długogrający krążek w ich karierze, a panowie już dochodzą do perfekcji. Bardzo ważne jest w ich muzyce to, iż zespół zdefiniował już swoje brzmienie na przestrzeni poprzednich płyt i teraz swobodnie może grać swoje i eksperymentować. Bardzo byłem ciekaw jaka będzie pierwsza płyta wydana po osławionej trylogii Reality Dream, która zamknęła się na Rapid Eye Movement. Owy tryptyk był ze sobą ściśle połączony. Zarówno muzyka, jak i pomysły potrafiły się na tych krążkach powtarzać. Natomiast Anno Domini High Definition 44: 44 jest czymś kompletnie świeżym, a o powielaniu pomysłów z poprzednich płyt nie może być mowy. Trzeba pochwalić muzyków za luz z jakim podeszli do nagrań. Będzie jeszcze jedna pochwała, tym razem personalna, dla basisty, lecz przede wszystkim wokalisty. Mariusz Duda bardzo fajnie rozwinął tu swój wokal, jest bardziej wszechstronny i niekiedy bawi się głosem. Kawał porządnego progresywnego rocka na najwyższym światowym poziomie. Dla tych którzy nie pożałują na płytę dodatkowych kilku złotych, mogę polecić wydanie z płytą DVD, na którym zarejestrowany został bardzo dobry koncert Live in Amsterdam, i choć ten również nie jest za długi, bo trwa około 40 minut, to warto zapoznać się z tym materiałem.


Projekt graficzny przygotował po raz kolejny Travis Smith, i po raz kolejny odwalił świetną robotę. Okładka bardzo klimatyczna, jak i cała pięknie wydana poligrafia. Wydaje mi się, że udało się zespołowi pokazać to zagubienie ludzi w czasach społeczeństwa informacyjnego, gdzie na każdym kroku czają się najnowsze zdobycze technologii. Dzieło pod każdym względem świetne. Dla smakoszy i dla tych mniej obytych: ADHD.

So Quiet - Summer and Winter(2007)


Motto labelu Gusstaff Records brzmi: Wydajemy muzykę (nie) potrzebną. I z jednej strony, po trosze, to prawda. Z drugiej jednak, nie do końca. Bo jeśli nie oni, to kto wydawałby tak świeże zespoły? Mało jest u nas w kraju ludzi inwestujących w młodych zdolnych artystów. A płyta zespołu ‘So Quiet’? Długo szukałem właśnie takiej muzyki. Bez fajerwerków, ale na równym poziomie i w świetnym onirycznym klimacie.

Na początek rada dla zaczynających przygodę z tym wydawnictwem: upewnijcie się czy wasz sprzęt grający jest wystarczająco głośno, gdyż to cicha muzyka i może wam przemknąć mimo ucha. Na pierwsze wysłuchanie płyty proponuje ‘zasadzić się’ pod ciepłym kocem, w miarę możliwości przy kominku i z ciepłym kakao w dłoni. Muzyka ta tworzy niesamowity, wręcz oniryczny klimat. Boje się jednak, że przez wielu uznana zostanie za świetną muzykę, ale jedynie tworzącą tło. Oczywiście, można postąpić i tak, a muzyka jak najbardziej do tego zachęca tląc się i aż rozpalając chętkę na chwile żywszego grania. Ale mam nadzieje, że znajdą się i tacy, którzy postanowią zatopić się w tych dźwiękach, bo warto jej posłuchać nie tylko jako grajka zapychającego przestrzeń. Spokojne smyczki, powolne dźwięki pianina budują przestrzenie, które są przepięknym tłem, a leniwe gitary dopełniają całości. Oczywiście znajdą się i tacy, którzy po wysłuchaniu z oburzaniem krzykną: Nuda! Ale mam nadzieje, że tych będzie o wielu mniej, niż tych, którzy z uśmiechem na ustach pochylą się nad twórczością ‘So Quiet’.

Nazwa zespołu, okładka oraz cały digipack oddają w pełni klimat, jaki prezentują muzycy. Pastelowe kolory są doskonałym wizualizowaniem owej ciszy. A o cisze właśnie tu się rozchodzi. W świecie gdzie tony decybeli przygniatają nas na co dzień, oddanie się takiej przyjemności jest niczym miód na skołatane hałasem uszy. Podsumowując, użyje motta, świetnego jazzowego labelu z Niemiec, ECM: To, czego tu doświadczamy to dźwięki najpiękniejsze, zaraz po ciszy.

wtorek, 17 listopada 2009

Lenny Kravitz - It Is Time For A Love Revolution(2008)


Ambicja i ego to chyba największe atrybuty jakie posiada Lenny. Nie brakuje mu zapału do gry, ani do tworzenia nowych rzeczy. Ale co powiedzieć, jeśli owe ‘nowe rzeczy’ są niemal takie same, jak rzeczy stare? Trzeba postawić sobie pytanie czy to ma sens. I choć nasza odpowiedź brzmi: nie, to kasa robi swoje. A ludzie kupują płyty, czemu? „Ach, bo on tak przyjemnie gra”.

Według mnie Lenny Kravitz nigdy nie robił wielkich rzeczy. Oczywiście mógłby, gdyż nie można odmówić mu talentu, ale nie robił. Często nagrywał utwory chwytliwe, które zapadały w pamięć i stawały się niemałymi hitami. Lecz ostatnimi czasy zaległ na jednym muzycznym poziomie i wydaje muzykę nijaką. Ni to wielkie dzieło z artyzmem związane, ni to badziewny pop. Coś na pograniczu stylu, na pograniczu smaku i gustów jego wiernych słuchaczy. Mogę powiedzieć, że dość dobrze znam twórczość, jak go na początku nazywano, Mr. Lisa Bonet. Owszem lubię słuchać jego płyt, ale to z prostego powodu, ta muzyka po prostu wpada w ucho. Niestety, od dawna Lenny nie zrobił nic świeżego i powoli zaczyna stawać się parodią samego siebie. Na płytach dalej nagrywa wszystkie instrumenty sam co uważam za zbytni egoizm. Gdyby w jego zespole był jeszcze ktoś więcej, wtedy to co robi mogłoby wejść na wyższy poziom. Po raz ósmy dostajemy odgrzewany kotlet. Niestety.

Okładka. Ważna rzecz przy promocji płyty. Zarówno okładka jak i poligrafia są tu bardzo estetyczne. Jednak mi osobiście ona się nie podoba. To już kolejna próba promocji muzyki za pomocą wizerunku, kolejny akt egoizmu. Ponadto, wszystko tu wydaje się jakieś plastikowe, nienaturalne i nieprawdziwe. I choć po obejrzeniu płyty skusimy się na jej kupno, a później nawet przesłuchamy ją kilka razy, to po chwili namysłu położymy ją na półkę i wrócimy do starych nagrań. W końcu to ta sama muzyka ale jednak hity mają swoją moc przyciągania.

Peeping Tom - Peeping Tom(2006)


Kolejny z artystycznych wiercipiętów. Człowiek, który w miejscu, nie usiedzi. Oprócz reaktywowania swojej macierzystej grupy Faith No More tworzy wiele różnych projektów i działa gdzie tylko się da. Mowa tu oczywiście o panu Mike'u Pattonie. Płyta pod tytułem ‘Peeping Tom’ powstawała bardzo długo, ale w końcu, jest. Gdy wziąłem ją do ręki po raz pierwszy, nie zdawałem sobie sprawy, że trzymam w rękach tak wielki ładunek różnorodnej mocy. Warto było czekać.

Na krążku znajdziemy, oprócz Patrona, jedenastu gości, których wypada nazywać bardziej współtwórcami. Niesamowity jest sposób, w jaki płyta powstawała. Otóż Mikre nigdy nie spotkał się z żadnym z obecnych gości osobiście. Cała współpraca odbywała się na odległość, a głównym medium był Internet. Warto dodać, że nie byle jacy muzycy brali udział przy powstaniu ‘Peeping Toma’. Wśród sław, jakie zagościły na tym krążku wystarczy wymienić chociażby: Massive Attack, Amona Tobina, Norah Jones, Kid'a Koala'e czy Dub Trio. I choć wydawać by się mogło, że jakakolwiek muzyczna współpraca na odległość jest niemożliwa, to można powiedzieć, że pan Patton stawił czoła niemożliwości i stworzył świetny kawał muzyki. Jednym z największych zalet tego wydawnictwa jest różnorodność. Każdy kawałek ma swój własny, zależny od zaproszonego do współpracy artysty klimat. Całość natomiast spięta jest klamrą artystycznej wizji i głosu Mike'a. Mamy tu trochę hip-hopu, trip-hopu elektroniki, ale i rocka a momentami nawet popu. Na ogół jest spokojnie i ciepło, choć są momenty, w których do głosu dochodzi stary dobry ostry wokal Faith No More. To około trzy kwadranse różnorodności zamkniętej w dziele Patton przedstawia.

Poligrafia utrzymana w kolorze żółtym została zrobiona w minimalistycznej konwencji. Nie ma tu fajerwerków, prostota wieńcząca bądź co bądź kawał rozbudowanej muzyki. Co do okładki, to sądzę, iż tylko autor może wiedzieć, co miał na myśli umieszczając na niej dziurkę od klucza. Może po prostu pozwala nam zajrzeć do swojego magicznego świata? Coś w tym jest.

Kwadrofonik - Folklove(2008)


Konwencja na płytę była zgoła folkowa, lecz znów pojawia się kłopot z klasyfikacją jej do jakieś szufladki. Najogólniej można by ją ‘wrzucić’ do tej, z napisem polski folklor i nikt by nie mógł się przyczepić, bo zamysł na płytę był właśnie taki. Jednak, co jeśli zapragniemy zamiast do tej wspomnianej, wrzucić to nagranie do tej z napisem: ”elektronika”. Myślę, że jedno bez drugiego tu nie istnieje, a muzyka, jaką tworzy kwartet jest czymś więcej niż folkiem podszytym elektronicznym wykończeniem.

Warto wspomnieć, że artyści, jacy tworzą Kwadrofonik, to nie byle jacy grajkowie, a wykwalifikowani muzycy po Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina. Pomysł był tu dosyć prosty, chodziło o przedstawienie i interpretacje melodii zasłyszanych na polskiej wsi. Płyta jest swoistą przeplatanką. Najpierw oniryczne i spokojne tła prowadzone przy pomocy fortepianu i całej gamy przeszkadzajek, nagle przemieniają się w szybkie i niespokojne, pulsujące rytmem perkusji frazy pełne nerwowości, wspomagane przez różne gwizdy i walenia talerzy. Od czasu do czasu pojawiają się tu nieodłączne od polskiego folku przyśpiewki. Jedno jest pewne, nie da się przy tej płycie nudzić, bo choć duża część to spokojne, niemal senne opowiastki muzyczne, to nastrój zmienia się jak w kalejdoskopie. Każdy utwór prowadzi tu swoją własną narrację, a całość spajana jest wspólnym tematem przewodnim: muzyki ze wsi.

Okładka oraz poligrafia, choć utrzymane na pograniczu czerni niosą ze sobą pozytywną energię, co pasuje do muzyki, bo i ta ma w sobie swoisty mocny ciepły przekaz. Krążek dla tych, którzy szukają czegoś nowego, lubią muzykę nagrywaną z uczuciem i przede wszystkim podoba im się polski folk.

Blockhead - Uncle Tony's Coloring Book(2009)


No co dzień Anthony "Tony" Simon mieszka i pracuje na Manhattanie. Oprócz wydawania płyt w wysoce cenionej angielskiej wytwórni Ninja Tune, Tony produkuje również w Aesop Rock i rapuje dla niezależnego labelu Definitive Jux. Znamy go pod pseudonimem Blockhead. Już 3 płyta Uncle Tony's Coloring Book, a bardziej chciało by się powiedzieć dopiero 3, pokazuje to co w trip-hopie i hip-hopie instrumentalnym najlepsze.

Muzycznie spotkamy tu wszelką różnorodność pociętych instrumentów np.: harmonijki, instrumenty dęte, gitary. To połączone ze chórkami i wokalami z bardzo starych płyt na tle screchingu oraz samplingu na najwyższym poziomie. Niestety, w porównaniu z poprzednimi krążkami płyta wypada nieco gorzej, hierarchizując postawiłbym ją na trzecim miejscu. Czegoś tu brakuje. Wydawnictwo jest bardzo dobre jako produkt lecz patrząc na całość kariery brakuje mi tu trochę ciepła. Poprzednie płyty były polane charakterystycznym dla artysty ciepłym miodem który świetnie spajał całość i sprawiał wrażenie jak gdyby muzyka płynęła leniwie, a jeden kawałek mozolnie odklejał się od drugiego.

Jeżeli lubicie klimaty bardzo starych nagrań i jesteście fanami takich artystów jak Mr. Scruff czy DJ Cam i wasz portfel nie świeci pustkami to z ręką na sercu mogę wam polecić nie tylko ostatnią płytę ale i całą dyskografie Blockhead.

Wolfmother - Cosmic Egg(2009)


Z jednej strony to ten sam zespół, z drugiej natomiast kompletnie inny. Jak to optymistycznie ujmują portale muzyczne: ze względu na różne wizje artystyczne zespół opuścili perkusista oraz basista. Ale co powiedzieć, jeżeli całość składu liczyła trzech członków? Nowy zespół pod starą nazwą? Nie do końca. Od początku ich istnienia główną wizję artystyczną przekazywał Andrew Stockdale, i tak też było tym razem. Głównie, to sprawiło, że płyta nie stała marnym tchnieniem, a zapowiedzią obiecującej kariery i nadzieją na kolejne dobre płyty. To właśnie wokalista jest świetnym spoiwem tworzącym zespół. Tak więc Stockdale i nowa spółka przedstawiają Cosmic Egg.


Pomimo wymiany prawie całego składu muzyka broni się wchodząc w świetny, wcześniej wypracowany klimat grupy. Płyta jest dobrze rozplanowana, a umiar jest tutaj bardzo ważny. Obok szybkich i mocnych rock 'n' rollowych riffów mamy i spokojne kompozycje. Głos wokalisty daje radę, nawet lepiej niż na płycie poprzedniej. A o ten aspekt martwiłem się najbardziej, gdyż po obejrzeniu koncertowego DVD jaki grupa dostarczyła ostatnimi czasy usłyszałem, że wokal na żywo radzi sobie gorzej niż na płycie. A nie ma co się oszukiwać, głos Stockdale jest zdecydowanie znakiem rozpoznawczym grupy. Muzycznie jest mocniej, choć wciąż dosyć prosto. Sami artyści przyznali, że riffy mogą dawać skojarzenie z muzyką Black Sabbath i faktycznie są podobne, mroczne i jęczące. Oprawa albumu również rysunkowa jak w przypadku debiutu. Przy pierwszym krążku zarówno okładka, cała poligrafia jak i wszystkie single były w jednej spójnej tematyce graficznej. Tutaj , jak do tej pory grupa trzyma się podobnej reguły i uważam to za świetny ruch.


Podsumowując, płyta jest bardzo dobrym produktem. Nie sprawdza się zdecydowanie w tym przypadku teoria jakoby druga płyta zawsze była tą najgorszą. Tak więc: przebojowo, ze smakiem i przystępnie.

niedziela, 15 listopada 2009

In - Inside(2005)


Owa płyta jest owocem improwizacji, która odbyła się w sylwestra na przełomie XX i XXI wieku. Informują nas o tym artyści, we wpisie, zamieszczonym na tyle okładki.Gdyby nie to zdanie, trudno byłoby się domyślić, że tak rozplanowany materiał jest dziełem spontanicznego, artystycznego zrywu kilku kolegów.

Pomimo tego iż młodzi to panowie, zadziwiający jest poziom, jaki prezentują na tym krążku. Choć daleko im jeszcze do światowej czołówki, to mamy tu muzykę bardzo dojrzałą i świetnie się jej słucha. Wkładając do odbiornika płytę In – Inside pozwalamy sobie na prawie siedemdziesięciominutową elektroniczną podróż po kolażu muzycznym, jaki rozpostarli przed naszymi uszami muzycy. Bardzo podoba mi się różnorodność przedstawionych form. Ambient w połączeniu z industrialem i trance polany świetnie spreparowanym elektronicznym sosem, w którym znajdujemy elementy ethno oraz wokal. Do tego wszystkiego mamy tu fajne improwizacje zarówno syntezatorowe jak i na żywych instrumentach. Głównie płyta opiera się na spokojnych, miarowych dźwiękach, ale momentami pokazuje pazur, co wprowadza różnorodność. Całość kończy ponad dwudzistopięciominutowa kompozycja, która w niemal Hitchcock' kowski sposób buduje napięcie i godnie zwieńcza dzieło. Krążek polecam niepoprawnym przeszukiwaczom bezkresnych pól elektroniki.

Na okładce widnieje łóżko do opalania. Nie wiem, czy muzycy są jakoś wewnętrznie z solarium związani, wydaje mi się, że nie, a dobór zdjęcia był przeprowadzony bardziej pod względem kolorystyki, która zarówno na okładce jak i całej poligrafii utrzymana pozostaje w jednakowych barwach. Podsumowanie tej płyty nasuwa mi się jedno: Polak (również) potrafili. Możemy być dumni.

Air - Love 2(2009)


Muzycy wyznali, że nowa płyta „Love 2” była poniekąd poligonem doświadczalnym i próbą możliwości dla ich nowego studia nagraniowego. Czy nagranie nowej płyty w pełni, we własnym studiu wyszło im na dobre? Nie powiedziałbym. Płyta wyszła ‘płaska’ i w bezpośrednim porównaniu z jej poprzedniczką „ Pocket Symphomy” wypada bardzo słabo.

Najbardziej boli to, że wydawnictwo to jest bardzo krótkie. Pozostawia wielki niedosyt zarówno pod względem długości trwania jak i muzyki. Duet tym razem zmniejszył rolę, tak rozpoznawalnych w ich muzyce klawiszy. Jak tłumaczą muzycy, płyta ta rozpoczyna ich poszukiwania nowych rozwiązań, choć bez utraty ich unikalnego stylu. Czy na pewno, bez utraty? Uważam, że jednak najnowsze wydawnictwo z ich stylem ma niewiele wspólnego a gdybym wcześniej nie wiedział czego słucham, to w życiu nie domyślił bym się, że to właśnie nowe dzieło Air harcuje na membranach. Jedynym pocieszeniem może być fakt, że ze względu na niedługi czas trwania płyty panowie na koncertach będą grać również inne kawałki.

Okładka jest kolejną porażką. Poligrafia ostatniej płyty miała bardzo fajny pomysł, natomiast poligrafia „Love 2” jest dla mnie kompletnie bezpłciowa. Na okładce widzimy muzyków na nic nie przedstawiającym tle, zdjęcie to wygląda jakby na szybko zrobione zostało u pierwszego lepszego fotografa.. Wszystko utrzymane w szarych kolorach. Żadnego klimatu. Biorąc pod uwagę dość częste wydawnictwa grupy, wyrażam nadzieje, iż kolejna płyta będzie lepsza, chociaż trochę, a już będzie dobrze.

Lady Aarp - Soma(2007)


Mało takiej muzyki na polskim rynku. A szkoda. Minimalistyczny a jednak tak dużo wyrażający album. Pierwszy, debiutancki krążek Lady Aarp pod tytułem Soma, stworzony przez parę muzyków. Parę zarówno w świecie muzycznym jak i w życiu prywatnym. Ich występ na największym polskim festiwalu, mam na myśli Opener, zrobił na słuchaczach wielkie wrażenie, gdyż muzyka na żywo ma w sobie jeszcze więcej uczucia niż na krążku.

Choć płyta pełna jest dźwięków które puszczone same, dla wielu ludzi nie uznane byłyby za muzykę, to w połączeniu z elektroniką i pięknym dźwiękiem harfy są genialnym tłem. Płyta jest bardzo intymna, i choć z powodzeniem może służyć za przyjemną muzykę tła to polecam również skupić się na niej od muzycznej a nie tylko estetycznej strony. Dać się ponieść tej minimalistycznej acz pełnej radości narracji. Polecam szczególnie na upojny wieczór z naszą drugą połową. Trzeba przyznać że harfa jest raczej mało spotykanym instrumentem na polskiej scenie muzycznej, tutaj za to mamy jej pod dostatkiem. Mimo tego nie przesyca nam się a nawet pozostawia niedosyt więc płyty można słuchać kilka razy pod rząd i nie przejada się. Umiejętnie wprowadzana elektronika i przyjemne sample świetnie pasują do onirycznych dźwięków. Mamy tu nawet chwile śpiewane, a nawet mówione. Są one pięknym dopełnieniem i potwierdzeniem mistycyzmu albumu. Przy drugim i kolejnych przesłuchaniach płyta ta może wprowadzić w trans co jest bardzo klimatyczne. Trudno jest ich zaszufladkować, i nawet nie będę próbował tego robić. Porównania do innych artystów są również bezcelowe, gdyż nie słyszałem jeszcze równie nietypowego połączenia.

Okładka jest małym dziełem sztuki. W subtelnych pastelowych kolorach zachęca do kupienia, nie tylko tych znających już muzyczną wartość ale i tych którzy cenią jedynie estetyczne walory poligrafii. Ciepło polecam w ten zimowy czas.

środa, 11 listopada 2009

Pearl Jam - Backspacer(2009)


Grunge. Seattle. Kurt Cobain. Sub Pop. Eddie Vedder. Od początku Cobain krytykował lidera Pearl Jam w każdej możliwej sytuacji. Ale co z tego, że krytykował jak to Vader podźwignął miliony sprzedanych płyt i ogólny bum na ich muzyką, a front man Nirvany nie. Na tę płytę przyszło nam czekać długo. Zbawienne, było tu ponowne zatrudnienie producenta Brendana O'Briena, który produkował między innymi ich nieoceniony debiut jak i płytę, która przewróciła myślenie młodych ludzi o mocnym brzmieniu, mianowicie „Vs”. Na dziewiątej płycie, są wyluzowani, spokojni i cholernie profesjonalni. Na scenę zapraszamy stare nowe Pearl Jam.

Jak przyznał wokalista, a zarazem główny i jedyny songwriter grupy, muzycy powrócili do starego systemu pracy, który niechybnie zmienił się przed laty. Artyści znów usiedli razem i wymyślali nowe rzeczy, a pierwsze pomysły uznawali za najważniejsze. Finałem, powstało tyle materiału, że muzycy już planują wydanie płyty z odrzutami z sesji. „Backspacer” jest powrotem do gry. Wielu fanów twierdziło, że grupa oficjalnie skończyła się na krążku „Pearl Jam”, po części mieli racje. To już nie byłą ta muzyka, ta moc. Na najnowszym wydawnictwie mamy powrót do lat świetności, i nawet głos Veddera tak piękny jak za czasów płyty „Ten”. Muzycznie, to przeplatanka żywiołowości ze spokojem. Są tu potencjalne, szybkie, chwytliwe przeboje jak na przykład pierwszy singiel „The Fixer”, ale mamy i wyciszające zwolnienia. Materiał różnorodny, a spajany szczypta magii, jaką znów od tak długiego czasu, muzycy posypali swoje nagrania. Kupując płytę oprócz zawartej na niej muzyki otrzymujemy jeszcze dodatkową możliwość pobrania z Internetu dwóch z jedenastu dostępnych koncertów, nagranych przez ostatnie trzy lata.

Płytę postanowili wydać w ‘kartoniku’ zamiast powszechnego plastikowego pudełka. Pokazuje to, iż ich działania w gestii ochrony natury nie są żadnymi chwytami marketingowymi, a im po prostu zależy na środowisku. Okładka jest ciekawa i składa się z kilku różnych obrazków. Ponadto litery w kształcie klawiszy na maszynie są osobistym hołdem Eddiego dla maszyny, na której do dzisiaj pisze swoje teksty. Świetny album, ładnie wydany, Pearl Jam znów w formie, teraz tylko pozostało nam modlić się o koncerty w naszym kraju.

niedziela, 8 listopada 2009

Sting - If On A Winter's Night(2009)


Co tu dużo pisać, kim jest Sting każdy wie. Ma już na koncie to, co dla wielu jest celem nie osiągalnym: sławę, uznanie, pieniądze, przeboje i nagrody. To przykład artysty wyzwolonego, który nie robi nic dla innych, przy czym robi tak wiele dla samego siebie. Jestem pod wielkim wrażeniem tego artystycznego hołdu. Aż chciałoby się zacytować pana Marka Grechutę „ Zima, wchodź że szybciej, ogrzej się na parę chwil”.

Mimo, że Sting już jakiś czas temu ogłosił, że traci słuch, to nie uważam by było to jakkolwiek słychać na tym albumie. Tym razem widzimy artystę jako potulnego baranka przekazującego nam swoje uczucia związane z najpiękniejszą porą roku, jaką jest zima. Krążek jest zdecydowanie dedykowany ludziom z duża wrażliwością. Sting jawi się nam tu jako bard i wykonuje nie tylko swoje kompozycje, ale również na przykład XIV wieczną kolędę czy angielską pieśń żebraków. I choć krążek tworzy chłodny klimat, to swoją malowniczością, którą rozpościera nad naszą wyobraźnią może złapać za serce nie jednego fana ciepłych, klimatycznych brzmień. Na płycie muzyk nie był oczywiście sam. Mamy tu na przykład znakomitego jazzmana Chrisa Bottiego czy chociażby wyśmienitego wiolonczelistę Vincenta Sugala. Muszę przyznać, że cieszę się, że ten wielki artysta uwolnił się od wszelakich schematów. Pierwsze zaskoczenie to "Pieśni z labiryntu", teraz mamy tą piękną, wymykającą się ścisłemu przyporządkowaniu i klasyfikacji, opowieść o zimie. W tym roku w sklepie z płytami nie połaśmy się o kolejny materiał z serii Christmas songs, bo to, co oferuje nam Gordon Sumner jest czymś dużo lepszym i przede wszystkim nietuzinkowym.

Jeżeli chodzi o okładkę, to mnie osobiście łapie ona za serce. Jest w swojej prostocie i minimalizmie tak piękna i wiele mówiąca. Przedstawia samotnego artystę na tle żywiołu, pięknego białego puchu, który jest wszechobecny i wszechmocny. Pokazuje małość ludzi naprzeciw naturze, ale i jego nieskończone i ckliwe piękno. Warto wspomnieć, iż cała poligrafia utrzymana została w kolorze bieli i delikatnych pasteli. Cudo, i to prosto na święta, idealne na prezent.

sobota, 7 listopada 2009

Miller, Shorter, Cobb at Tribute to Miles Davis - Warszawa(Torwar) - 4.11.09

Koncert został okrzyknięty jazzowym wydarzeniem roku jeszcze zanim doszedł do skutku. Shorter, Miller i Cobb na jednej scenie. Trzy koncerty wielkich muzyków jednego wieczoru. Wszyscy trzej mieli zaszczyt nagrywać z mistrzem. Wszyscy nagrywali z nim w różnych okresach jego twórczości. Zobaczyć ich z zespołami na jednej scenie, jednego wieczoru było czymś zdecydowanie pozamuzycznym, a nawet mistycznym.

Zaczęło się prawie równo, o 19.00. Jako pierwszy na scenę wkroczył zespół Wayne'a Shortera w składzie: Brian Blade- perkusja (grał on również na bębnach, na niedawnym świetnym koncercie Daniela Lanois w Łodzi) John Patitucci – kontrabas oraz Danilo Perez na fortepianie. Wayne współpracował z mistrzem od połowy lat 60, a Miles od samego początku bardzo pochlebnie się o nim wyrażał. Niestety, uważam, że ten występ niechybnie został postawiony na pierwszy miejscu w tym koncertowym tryptyku. Występ jaki dali był niesamowicie klimatyczny i pozwalał odpłynąć w takt muzyki. Na sali warszawskiego Torwaru utworzył się niesamowity klimat. Jednak wczucie się w muzykę wymagało chwili, a przy wciąż wchodzących spóźnialskich było to nieco trudne. Ponadto przy wejściu z ulicy, z całego natłoku spraw codziennych prosto na głębokie wody tak pięknej muzyki, która wymaga wyciszenia. Trudno było się przestawić. Jeżeli chodzi o nagłośnienie, jedynym mankamentem, lecz bardzo uciążliwym było to, iż prawie w ogóle nie słychać było kontrabasu. Jedynie, w momentach wyciszenia, kiedy to fortepian czy saksofon dochodziły do głosu. Występ trwał około godziny i dwudziestu minut. Odniosłem jednak wrażenie że pan Shoter pozostał tego wieczoru w cieniu kolegów. Muzycznie ustępował pola reszcie lecz gdy grał dawał z siebie wszystko. Po występie czułem mały niedosyt, czegoś mi brakowało. Może za krótko, a może zbyt mało intensywnie. Po zejściu ze sceny panowie przywoływani oklaskami wrócili, niestety nie na bis, a kolejny pokłon. Tak zakończyła się pierwsza część koncertu.

Przerwa miała trwać piętnaście minut lecz ze względu na kłopoty techniczne przedłużyła się do prawie pół godziny. Czekanie jednak w pełni się opłaciło. Konferansjer przeprosił za kłopoty i opóźnienia i zapowiedział występ Marcus Miller Band..Na scenę wkroczyli muzycy i bezzwłocznie zaczęli grać. Pierwsze dźwięki, „Tutu” świetna wariacja. Pan Miller jak zwykle nie zawiódł. Zespół z klawiszami, trąbką, saksofonem, perkusją i basem oczywiście płynął przez kolejne kawałki początkowo z płyty „Tutu”, którą wspólnie nagrał wraz z Davisem na początku lat 80-tych, by przejść w mieszankę z całej kariery Davisa. Marcus jak zwykle dużo mówił do publiczności i kilka razy prezentował swoich muzyków, wyraźnie z nich dumny. Swoje pięć minut mieli wszyscy. Świetnie wypadła improwizacja na saksofonie oraz trąbce. Jak zwykle nadworny perkusista Millera (grał z nim chociażby na trasie z projektem Thunder) dał wspaniałe perkusyjne show, które zakończył widowiskowym wyrzuceniem pałeczek. Ta część koncertu, według mojej oceny, powinna być jako pierwsza. Publiczność zdecydowanie rozruszała się i byłą gotowa na więcej. Gdyby Ci panowie wystąpili jako pierwsi, rozruszali by widzów i przygotowali ich na dalsze jazzowe emocje. Byłby to grunt pod dalsze dwie części. Ale nie stało się tak i grali jako drudzy. Po ponad godzinie i kwadransie muzycy w glorii niekończących się oklasków opuścili scenę. Oklaski nie cichły bardzo długo, aż w końcu doczekaliśmy się. Pierwszy i ostatni bis wieczoru. Miller Band wrócili i zagrali świetne, ponad piętnastominutowe dopełnienie swojego widowiska. I znów oklaski i podziękowania za ciepłe przyjęcie.

Druga, już ostatnia tego wieczoru przerwa również się przedłużyła. Tym razem mieliśmy okazję obcować z iście big bandowym jazzem. Jimmy Cobb wraz ze swoim So What Band, w którego skład wchodzą: Wallece Roney, Vincet Herring, Javon Jackson, Larry Willis oraz Buster Williams. Pan Cobb to lata 50 twórczości Miles'a, (brał on udział między innymi w sesji nagraniowej do legendarnego „Kind of Blue”). Dostaliśmy ponadgodzinny świetny występ. Muzycy w już dojrzałym wieku zachowywali się na scenie z takim spokojem i radością gry jakby każdy z nich urodził się już na scenie. Po koncercie Millera, ta część była miłym wyciszeniem i solidnym zakończeniem wieczoru. Tym razem niestety muzycy nie uraczyli nas bisem, ale trudno się dziwić,gdyż pora była już późna a ,całe widowisko trwało już ponad pięć godzin.

Podsumowując, chylę czoła organizatorom koncertu, gdyż wydarzenie było iście królewskie, a cena na koncert była w miarę ludzka (150 złotych za trzy koncerty, to jest 50 złotych od jednego występu, to niedużo jak na światową czołówkę jazzu). Ponadto, muszę pochwalić ochronę i ogólną organizacje, gdyż wszystko szło bardzo szybko i sprawnie. Co tu dużo mówić 4 listopada w Warszawie odbył się jazzowy koncert roku, a to wszystko ku czci największego jazzowego giganta Miles'a Davisa. Myślę że muzycy godnie uczcili mistrza. Kapelusze z głów, ta muzyka powala nawet w wykonaniu innych muzyków. Ponadczasowość. Panie Davis, padam do stóp.

Balduin - Creative Cookery(2001)


Ten młody szwajcar od samego swojego początku żył muzyką. Na początku były to ‘zabawkowe’ instrumenty i prymitywny komputer. Teraz Balduin tworzy trip-hop/jazz najwyższej próby. Szkoda tylko że tak mało znany to artysta w naszym kraju. Uważam, że Ci, którzy lubią spokojną a zarazem bardzo twórczą muzykę powinni bliżej zapoznać się z jego twórczością.

"Creative Cookery" , czyli w wolnym tłumaczeniu: Kreatywne gotowanie. Tytuł płyty świetnie oddaje to, co dzieje się na niej dzieje. Nie jest to po prostu muzyka. To prawdziwa sztuka kulinarna. W kuchni, w której półproduktami są sample i wszelkie instrumenty. Niespełna 31-latek tworzy muzykę, która jest świeżym oddechem dla ludzi znudzonych. Muzykę, w której jest radość i swoboda. I choć, to jeden człowiek, potrafi stworzyć prawdziwie bigbandowe brzmienie. Trudno jest go zamknąć w ramy, zaszufladkować. Nazwę to trip-hop/jazz/funk/easy listening, ale tak naprawdę, jest to kawał świetnie skrojonego materiału muzycznego, odpowiedniego na długi zimowy wieczór, jak i na letni wyjazd. Balduin świetnie wyczuwa klimat, a płyty komponuje z odpowiednim wyważeniem. Głównie, to spokojna muzyka z niezliczoną ilością smaczków, lecz znajdziemy tu szybsze momenty.
Polecam każdemu, komu twórczość chociażby DJ Cam'a nie jest obojętna.

Okładka przedstawia młodziutkiego DJ, co jest nie do końca przeze mnie pochwalane. Uważam, że płyty jak i ogólnie muzyka powinna bronić się sama, a dawanie na okładkę własnych zdjęć jest objawem próżności. Ten błąd jednak zostaje poprawiony na kolejnych krążkach. W środku poligrafia widzimy całą „kuchnie”, której muzyk użył do ugotowania tej przesmacznej duchowej strawy. Prawdę mówiąc, aż nie chce się wierzyć, że tak dobra muzyka powstaje w takim małym i niepozornym pokoiku.

RATM - Live at the Grand Olympic Audytorium(2003)


Rage Against the Machine nie wydali w swojej karierze składanki z największymi hitami. Z jednej strony, to wielki pozytyw gdyż chłopaki nie rozmienili się na drobne. Z drugiej jednak strony, zespół nie ma swojego kompendium najbardziej nośnych piosenek, a takowe wydawnictwa zazwyczaj najlepiej się sprzedają i są świetnym wstępem w dalszą twórczość grupy.

Koncert „Live at the Grand Olympic Audytorium” może być, po części traktowany jako taki właśnie przewodnik po ich karierze. Zagrany w Los Angeles był ostatnim koncertem przed rozwiązaniem grupy. Miał stać się również ostatnim w historii zespołu, lecz grupa wróciła do wspólnego grania i od 2007 roku regularnie koncertuje. Na krążku usłyszymy pomieszane utwory ze wszystkich czterech płyt. Choć wersje koncertowe są zawsze nieco inne niż studyjne, to w tym przypadku nie przeszkadza muzyce zarażać energią. Żywiołowość i swoboda, z jaką muzycy zachowują się na scenie i z jaką grają wychodzi zdecydowanie na dobre. Zack de la Rocha świetnie radzi sobie z zawiłymi tekstami, a publiczność dziarsko dośpiewuje brakujące teksty. Tom Morello podobnie jak w studiu robi z gitarą to, na co ma ochotę. Bawi się przesterami i dźwiękiem na żywo, przed tysiącami oczu i uszu. Płyta jak najbardziej godna polecania zarówno fanom zespołu, jak i nowym słuchaczom, którzy znają jedynie cząstkę muzyki RATM.

Owe widowisko wydane zostało zarówno na płycie CD jak i w serii” Visual Milestones” na płycie DVD. Na obydwu wydawnictwach poligrafia trzyma się jednej kolorystyki, czerwieni. Natomiast motywem przewodnim jest znak rozpoznawczy Rage, wielka gwiazda, również w kolorze czerwonym. W wersji płytowej dostajemy ładnie wydaną książeczkę z mnóstwem zdjęć z koncertu i opisami. Wersja DVD jest już mniej sowita, choć z drugiej strony, po co dodawać zdjęcia do wersji wideo. Oba wydania polecam, gdyż tego koncertu nie wystarczy usłyszeć, ale należy go również zobaczyć.

środa, 4 listopada 2009

Michał Urbaniak - Warszawa(Sala Kongresowa) - 25.10.09



Magia, to jedyne słowo, jakie znajduję na opisanie tego koncertu. Jest ono jednak zbyt ‘małe’, by przedstawić to, co działo się w niedzielny wieczór w Sali Kongresowej. Kto na koncert nie dotarł niech żałuje, bo naprawdę jest czego.

Koncert zaczął się z małym, bo półgodzinnym opóźnieniem. Na początek konferansjer łamaną polszczyzną przeczytał długą listę podziękowań. Gdy wreszcie skończył popłynęły pierwsze dźwięki. Dźwięki rozpoznawalne dla każdego, kto chodź trochę zna twórczość Milesa Davisa. Kontrabass i pianino z „So What”, pierwszej piosenki z Kind Of Blue. Wreszcie na scenę weszli muzycy. Szóstka magików, którzy zaczarowali całą sale na ponad dwie i pół godziny. Zaczęli od swojej prezentacji. Każdy z muzyków: klawisze, trąbka, skrzypce, gitara elektryczna bas i perkusja zagrali świetne solówki, a za ich plecami na telebimie pojawiały się ich nazwiska. Jakby muzycy chcielibyśmy zaznajomili się z nimi przed rozpoczęciem. Kolejnym utworem, w który przeszli niemal mimochodem było „Tutu”. Muszę przyznać, że jeszcze nigdy nie widziałem żeby muzycy grali z taką lekkością, naturalnością i humorem. Muzyka płynęła wprowadzając w niewerbalny trans. Serca rosły, gdy słyszeliśmy te niesamowite solówki na skrzypcach elektrycznych, które serwował nam mistrz ceremonii Michał Urbaniak. Uśmiech nieustannie gościł na twarzach zarówno muzyków jak i publiczności. Kolejnym utworem było: „Cats” w aranżacji naszego rodzimego giganta jazzu, pana Krzysztofa Komedy. Po tym utworze zaparło mi dech w piersiach. Wreszcie przemówił pan Urbaniak. Wspomniał o magii, jaka mimowolnie powstaje, gdy gra się muzykę Milesa. Kolejne utworu zadedykował właśnie jemu. „I just love You” i „Miles of Blue” . Nogi same chodziły, a ręce co i rusz składały się do oklasków. Po kolejnym utworze nadszedł czas na niespodziankę. Na scenę wkroczyła młoda Mika. Kolejne objawienie wieczoru. Jej głos oplatał wyobraźnie i nie pozwalał skupić się na czymkolwiek innym. Był niczym powiew ciepłego wiatru w chłodny dzień. Ta barwa i siła były nie do podrobienia. Kolejną niespodzianką był Adam Ostrowski, szerzej znany jako O.S.T.R. Na początek muzyk złapał za skrzypce i zagrał świetną solówkę, później jednak pokazał to, z czego jest powszechnie znany, freestyle. Adam nawijał świetne teksty i po raz kolejny udowodnił, że w wymyślaniu słów na prędce jest niekwestionowanym mistrzem. Można było dojrzeć ludzi w różnym wieku. Lecz jak to bywa na koncercie jazzowym dużo było tu ludzi dojrzałych wiekowo. Nie przeszkodziło to jednak Ostremu we wspaniałej zabawie z publicznością. Było wkręcanie żaróweczek, okrzyki i oklaski.

Zbliżając się ku końcowi muzycy zagrali „Funkin for Jamaica” z repertuaru grającego tego wieczoru na trąbce Toma Browne'a. Piosenka doszła swojego czasu do pierwszego miejsca list przebojów, i nic dziwnego. Było to wspaniały energetyczny funk połączony z jazzem. Po niemal dwóch godzinach muzycy w chwale zeszli ze sceny, by za moment powrócić na wspaniały bis, w którym hip-hop przeplatał się w doskonałych proporcjach z jazzem i funkiem.

Gdy nadszedł bis wszyscy wstali z miejsc, a część publiczności powędrowała w miarę możliwości pod scenę, by jeszcze pełniej przeżywać to, co się na niej dzieje. Energia, jaką udało się wytworzyć muzyką tego wieczoru była absolutnie niepowtarzalna. Po koncercie ludzie przyklaskując sobie i uśmiechając się wychodzili z sali kongresowej szczęśliwi i pewni, że na długo zapamiętają rozpoczęcie 51 już festiwalu Jazz Jamboree.