poniedziałek, 29 marca 2010

Gorillaz - Plastic Beach(2010)


Nie ma co się oszukiwać, Damon Albarn nie próżnuje. Powrót Blur, napisanie i nagranie muzyki do musicalu "Monkey: Journey to the West" , nagrania z "The Good, The Bad and The Queen", czy wreszcie współpraca z grupą Massive Attack. Każdy z tych projektów wymaga czasu i uwagi. Tym po części możemy tłumaczyć okres jaki przyszło nam oczekiwać na trzecie studyjne dzieło grupy Gorillaz.Kolejnym wytłumaczeniem może być imponująca lista gości, jakich udało się przekonać do wzięcia udziału w projekcie Plastic Beach. Na płycie oprócz podstawowego składu usłyszymy takich artystów jak: Mos Def, Lou Reed, Bobby Womack, Mick Jones i Paul Simonon (The Clash), Snoop Dogg, Kano, De La Soul, Little Dragon czy Mark Edward Smith (The Fall). Ale czy warto było czekać? Oczywiście, że było warto. Choć krążek nie obfituje w hity radiowe oraz jest najsłabszym z dotychczasowych wydawnictw grupy to jest równym, bardzo przyjemnym i wesołym materiałem.

Płytę otwiera orkiestrowe, krótkie intro. Delikatne brzmienie smyczków od razu nastraja pozytywnie. Kolejny utwór również zaczyna się podniośle. Narastająca fala muzyki wydobywana z "dęciaków" wiedzie nas do punktu kulminacyjnego a zarazem do rozpoczęcia albumu. Po takim wstępie oczekujemy czegoś żywiołowego, mocnego. I tu właśnie w pełnej okazałości odsłania się przewrotność grupy. Z głośników zaczynają płynąć powolne, leniwe wręcz rytmy perkusji po czym na Plastikowej Plaży wita nas Snoop Dogg. Tak oto rozpoczyna się nasza ponad pięćdziesięciominutowa podróż w rysunkowym świecie. Nowy krążek Gorillaz to podróż po różnych stylach, różnych klimatach spojona wyczuciem i powalającym wokalem Albarna. Choć jest to album pop to nie jest jedyny gatunek jaki tu usłyszymy. Jest to bardziej składowa takich gatunków jak: hip-hop, elektronika, dream pop, trip-hop, i wreszcie popu z ciekawymi egzotycznymi smaczkami. Taka różnorodność rozstrzela materiał klimatycznie, od mrocznych, ciężkich basów w jednych utworach do lekkich, rozmarzonych i jakby zamglonych plam dźwiękowych w innych. Osobiście dziwię się, że płyta wychodzi właśnie teraz, gdyż jest to materiał ewidentnie wakacyjny. Materiał przepełniony słońcem i radością tworzenia, która odcisnęła piętno na każdym dźwięku. Właśnie dzięki tak dużej różnorodności oraz wyczuciu album nie nudzi się, a wręcz przeciwnie wciąż jesteśmy ciekawi co będzie dalej nawet gdy już dobrze znamy ten materiał.

Warto tę płytę poznać lepiej niż tylko powierzchowne jedno przesłuchanie. Warto również zakupić oryginał płyty gdyż jest ona bardzo ciekawie wydana, a rysunki przedstawiające zespół zawsze cieszą wzrok. Choć krążek ten poziomem daleko odbiega od mojej ulubionej, debiutanckiej płyty Gorillaz, to muzycy pokazali na najnowszym wydawnictwie że nie zamierzają się spinać ani nikomu nic udowadniać. Chłopcy przyjęli hasło: „Rób swoje i nie oglądaj się na innych” i dostarczają nam promień słońca w te jeszcze pochmurne dni.

niedziela, 21 marca 2010

Duże Pe - Zapiski Z Życia Na Terytorium Wroga(2010)


Już od prawie dziesięciu lat na scenie. Podczas tego okresu Pan Duże Pe uświetniał swoją poezją różne składy i wydawał różne płyty. Masala Sound System, Banda Tre, Cisza & Spokój, Cinq G. Tym razem jednak, postanowił zrobić coś na własny rachunek. Album dobry, lecz tylko i wyłącznie dobry. Wspierany przez Kixnare na beatach, odrobił lekcje z otaczającej nas szarej rzeczywistości.

Zacznijmy od muzyki, jako takiej. Podkłady zrobione przez Kixnare'a są bardzo mocnym punktem tego wydawnictwa. Spokojne, nieco przybrudzone, chilloutowe beaty. Kolaże muzyczne bez niepotrzebnych udziwnień, urozmaicone spokojnymi instrumentalnymi plamami. Te minimalistyczne tło, stoi w świetnym kontraście z liryczną ekspresją pana duże Pe. A jak sytuacja ma się pod względem tekstowym? Niestety nierówno. Z jednej strony mamy ciekawe liryczne meandry, urozmaicone poetyckie przeplatanki, które wynoszą warstwę tekstową ponad przeciętną. Ciekawa wizja zwraca uwagę na współczesne problemy i niejednokrotnie zmusza nas do myślenia. Lecz w tym przypadku jest również ta druga, ciemniejsza strona. Pojawiają się tu proste i słabe opowiastki doprawione skandowaniem jednowyrazowego refrenu, które w niemal prostackiej konwencji źle wyglądają przy wysoko postawionej poprzeczce niektórych numerów. Jednak nadal, płyta, jako całość prezentuje się bardzo pozytywnie, i daje dużo przyjemności słuchania.

Poligrafia nie jest zbyt ciekawa. Już sama okładka, na której widzimy samego rapera pozostawia dużo do życzenia. Uważam, że umieszczenie własnego zdjęcia na okładce płyty jest albo przejawem samouwielbienia, (co raczej wykluczam) lub braku odpowiedniej inwencji twórczej, która mogłaby objąć graficzne przygotowanie płyty. Jednak tę płytę należy oceniać przede wszystkim po muzyce, a ta się broni. Nie bez trudu, ale wyłania się z wydawniczej rzeki. Mogło być lepiej, gdyż do zachwytu daleko, ale nie ma co narzekać w końcu to „debiutanckie” solo.

wtorek, 16 marca 2010

Lao Che - Prąd stały / Prąd zmienny(2010)


Bez cienia wątpliwości można powiedzieć, iż była to jedna z najbardziej wyczekiwanych płyt w ostatnim czasie. I nie ma co się dziwić – Lao Che już po albumie „Powstanie warszawskie” wdrapało się na szczyt góry zwanej polskim biznesem muzycznym. Kolejny sukces w postaci płyty „Gospel” utrwalił ich na osiągniętej pozycji. Obsypani nagrodami, zdobyli uznanie i sławę. „Prąd stały/Prąd zmienny” to czwarte wydawnictwo grupy. Czwarte i najbardziej zaskakujące. Ale wydaje mi się, że również za to ich pokochaliśmy, za to, że można po nich oczekiwać nieoczekiwanego.

Odczucia fanów po wydaniu płyty nie były zbyt pozytywne. Zdanie ogółu spisywało najnowsze dzieło Lao Che na wieczne zapomnienie. Ale zamiast patrzeć na ten krążek przez pryzmat ich wcześniejszych nagrań, spójrzmy na to z innej strony. Spójrzmy na świeżo i z otwartym umysłem.Dostajemy 12 niezależnych opowieści o różnorodnej tematyce, od powstania świata, przez srogą zimę, do tak wszechobecnego w naszym życiu kryzysu. Teksty niezmiennie są wielką zaletą. Przewrotne, inteligentne, ale również lekkie oraz momentami dowcipne. Od strony muzycznej to nadal gitarowe granie, tym razem jednak połączone z solidną dawką elektroniki oraz klawiszami. Płyta jako całość jest zdecydowanie bardziej mroczna niż wcześniejszy „Gospel”. Tutaj klimat od początku do końca jest ciężki, a wprowadzenie elektronicznych brzmień sprawia, że muzyka jest momentami niepokojąca i ciasna. Mimo odmiennej ekspresji wokalnej i nieporównywalnie większego wkładu żywych instrumentów, ten krążek momentami kojarzyć się może z niedawnym solowym projektem Spiętego. Tam również elektroniczne kolaże są elementem przewodnim.

„Prąd stały/prąd zmienny” jest ciekawym materiałem, który może wciągnąć nie tylko zatwardziałych fanów Lao Che. Uważam, że muzycy – choć nieco zaskoczyli – definitywnie nas nie zawiedli. Mimo że w hierarchii nagrań grupy nowy krążek postawiłbym dopiero na drugim miejscu, jestem pewien, iż ten, kto postanowi zainwestować w tę płytę, nie będzie żałował swojej decyzji.

sobota, 13 marca 2010

Spięty - Antyszanty(2009)


Wokalista Lao Che pokazał już na płytach swojej macierzystej grupy że ma nietypowe podejście do świata, który w jego oczach jest nad wyraz oryginalny. Nie będę ukrywać ,że sceptycznie podchodziłem do tej płyty. Tytuł nie nastrajał mnie pozytywnie. Z całym szacunkiem dla ludzi którzy lubią sobie podśpiewywać szanty przy ognisku, nie jest to muzyka dla mnie. Jednak Spięty lubi tego rodzaju muzykę i z jednej strony krążek staje się jakby hołdem a z drugiej, drzwiami do dalszych przemyśleń. Jeżeli chodzi o konwencje w jakiej powstał album to jego drogi zbiegają się z szantami tylko u podstaw muzycznego tła i częściowej palimpsestowości tekstów.

Płyta opiera się na inteligencji przekazu bardziej, niżeli na przebojowości. Widać że pisząc teksty artysta skupiał się na klarowności przekazu. I mimo faktu iż słowa tych piosenek są czasami zbyt dosadne to Spięty ustawił poprzeczkę percepcji na idealnym poziomie który pozwala odebrać to dzieło jako pewien myślowy koncept traktujący o życiu i nieuchronnej śmierci. Obszary opowieści momentami zahaczają o szeroko pojętą tematykę szantów, dzięki czemu autor nawiązuje bezpośrednio do tych morskich opowieści. Album od muzycznej strony, jak już wspomniałem jest dosyć prosty. Trochę akustycznych instrumentów oraz elektronika. Czasem lżejsza czasem cięższa, ale na całym albumie raczej mało skomplikowana. Bardzo ciekawe jest to że gdy pan Spięty produkuje muzykę dla Lao Che ma skłonności do upiększania jej na wszelkie możliwe sposoby, jednak gdy wydaje sam, zamyka się w niezbędnym minimum stylistycznym.

Poligraficznie płyta nie zachwyca. Fakt że również muzycznie do zachwytu daleko czyni z tego krążka kilku razowy produkt, przy którym posiedzieć można raz, można dwa razy, ale żeby wrócić do niego po jakimś czasie z własnej nieprzymuszonej woli trzeba się dobrze zastanowić.

piątek, 12 marca 2010

Sui Generis Umbra - Coma(2002)


Szukając informacji dotyczących gatunku ich muzyki można się nieźle pogubić. Z jednej strony wrzuceni do szufladki ambient, z drugiej do tej z napisem black metal. Powstaje pytanie, jak pogodzić muzykę opartą na spokojnych plamach dźwiękowych z mrocznym metalem? Ano, da się. Wystarczy że z każdego gatunku wyciągniemy pewne charakteryzujące go wytyczne a z syntezy powstanie Sui Generis Umbra.

Ambient w swoim założeniu ma być muzyką wprowadzającą w pewnego rodzaju trans, który nieświadomie, nie absorbując zbytnio naszej uwagi będzie oddziaływał na nas pozytywnie. Tak właśnie jest tu, z jedną jednak różnicą. Jest to muzyka mroczna i szaleńcza, i tu tkwi jej specyfika. Nie na każdego taki rodzaj muzyki zadziała pozytywnie. Trzeba lubić taki klimat, gdyż osoby nie przyzwyczajone mogą się nieźle zmęczyć słuchając tego materiału. Co składa się na brzmienie?. Miarowe tempo, ciężkiej, metalowej perkusji, przeplatane ciekawymi motywami bez zbędnej wirtuozerii. Smyczki, również często obecne w metalowych tyradach są tu ciekawie różnicujące. Czasem snujące się leniwie i będące jedynie spokojnym tłem bębnów, a czasem szybkie i niepokojące. Całość połatana jest elektroniką która dodaje spójności i zarazem subtelności. Ważnym, jeżeli nie najważniejszym elementem budującym muzykę Sui Generis Umbra (dawniej Umbra) jest głos inicjatorki całego przedsięwzięcia, niesamowitej ELL. Szepty, opętańcze krzyki, wysyczane frazy i złowieszczo wyśpiewywane zwrotki po angielsku i łacinie są ukoronowaniem i dopełnieniem mroku jaki niesie za sobą to wydawnictwo.

Po poligrafii nie ma co się wiele spodziewać. Raczej za bardzo nie skupiono się tu na jej oryginalności czy przekazie pozamuzycznym. Zachowuje ona jednak mroczny klimat. Płyta wydana w klasycznym digipacku w środku wypełniona dojmującą czerwienią zawiera informacje o artystach. W tym oprawa graficzna jest jedynie niewiele znaczącym dodatkiem do muzyki.