piątek, 19 grudnia 2008

Thunder - Warszawa(Torwar) - 07.10.2008

Zjawiłem się przed Torwarem chwilę przed planowanym rozpoczęciem koncertu. Na biletach, czy w informacji nic nam nie wspominano o jakimkolwiek suporcie więc postarałem się być na czas. Nic dziwnego bo jeśli artysta uważa że sam potrafi zadowolić publiczność przez cały występ wtedy suport jest zbędny. Występ zaczął się z półgodzinnym opóźnieniem. Konferansjer zaczął zapowiedź supportu. „Najlepszy Polski basista, jedyny godny zagrać przed taką sławą jak Marcus Miller. Oto przed państwem Wojciech Pilichowski”. Zespół Wojtka wszedł na scenie chwycił za instrumenty. Ponad połowa miejsc była wolna. Dziwna maniera spóźniania się na koncerty jazzowe. Publiczność bardzo entuzjastycznie przyjęła Pilichowski Band a Ci dali świetny przedsmak tego co miało nastąpić, sztuki gry na basie. Później przerwa, Torwar zaczął się wypełniać, i o ile na początku było trochę pustych miejsc to później zostały tylko pojedyncze niedobitki. Po krótkiej zapowiedzi ,trzech panów, wysoki, średni i niski wkroczyli na scenę i zaczęli czarować. Na samym początku chłopaki pokazali coś niezmiernie trudnego. Grali to samo, w jednym czasie, w jednym miejscu i w jednym tempie na trzech gitarach. No i teraz dopiero zaczęły się popisy. Najpierw pojedyncze solówki ,każdego z basistów, przeplatane kolejnymi kawałkami z ich płyty pierwszej płyty w tym składzie nazwanej od formacji : „Thunder”. W między czasie mieliśmy pokaz gry na saksofonie, kontrabasie, klawiszach i perkusji. A co do kontrabasu, trzeba przyznać że to co Stanley Clarke pokazał przy pomocy tego instrumentu przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Udowodnił on że na samym jednym, niezbyt komercyjnym instrumencie jakim jest kontrabas da się istotnie zrobić show. Nie dosyć ze słuchało się tego z wielki zaciekawienie to wszystkie ruchy, obroty instrumenty dawały wspaniały efekt końcowy. Struktura wiekowa publiczności nie wskazywała na jakiś ogromny entuzjazm, stonowane oklaski, momentami bardziej żywe choć również nie rozekscytowane okrzyki. Ale czego się spodziewać, koncert jazzowy. Występ powoli zbliżał się do końca, atmosfera nadal była miła i dało się wyczuć zadowolenie audytorium związane z wysokim poziomem występu. Lecz na końcu stało się coś kompletnie nie spodziewanego, szalonego i fascynującego zarazem. Miller powiedział że teraz zagrają ostatni numer ale do tego potrzebna im publiczność pod sceną, gotowa do zabawy. I w tym momencie ogólne poruszenie przeszło wszelkie granice. Ludzie wstali z miejsc, starsi panowie w garniturach zaczęli skakać przez barierki, dosłownie biegli pod scenę wypełniając tym samym prośbę artystów. W niecałe dwie minuty pod sceną powstał tłum, i muzycy zaczęli grać rytmicznie i zarazem tanecznie. To wydarzenie pozwoliło na wyładowanie całej tej energii która tliła się w publice od początku, takie wyładowanie było świetnym pomysłem. Po tym jak artyście zeszli ze sceny, wszyscy z uśmiechami na ustach udali się do wyjścia. Koncert może nie był jakiś rekordowo długa, ale był świetnie rozegrany jeśli chodzi o budowanie napięcia oraz o stroną artystyczną. Warto było zapłacić żeby zobaczyć tak piękny jazzowy show.

darmowy hosting obrazków



darmowy hosting obrazków



darmowy hosting obrazków


darmowy hosting obrazków


darmowy hosting obrazków




czwartek, 18 grudnia 2008

COMA - Łódź(Dekompresja) - 12.12.2008

Porównania nie są dobre, przynajmniej jeśli chodzi o koncerty. Wiadomo zespół może mieć gorszy dzień, spadek formy, czy tym podobne. Ale jeżeli już dojdzie do takiego porównania i jeśli zespół jest z Polski to koniecznie musimy zestawić ze sobą występ ze stolicy, mianowicie 9 listopada 2008 klub Palladium, z występem danym w rodzinnym mieście , w klubie Dekompresja 12 grudnia również 08 roku. Generalnie w porównaniu zdecydowanie wygrywa Łódź, czyli rodzinne miasto chłopaków z Comy a składa się na to wiele czynników. Na pierwszym miejscu msze postawić magie miejsca. Może i klub Dekompresja to nie najlepszy obiekt do organizacji koncertów ,gdyż miejsce samo w sobie pomimo że ma scenę to nie jest przygotowane do przyjmowania tak dużej liczby osób, ale trzeba przyznać że swój klimat ma. W powietrzu było czuć że zespół przyjechał zagrać w domu. Druga sprawa która działa zdecydowanie na korzyść Łódzkiego widowiska to czas w jakim miał miejsce. Gdy zespół grał w warszawie nowa płyta miała dopiero trafić na sklepowe półki, na tym koncercie usłyszeliśmy wiele premierowych kawałków co nie dało publiczności możliwości popisów wokalnych i tym samym utrudniało kontakt pana Roguckiego z audytem. Natomiast jeżeli chodzi o to co się działo w Łodzi to już zupełnie inna para kloszy. Na koncert zawitali prawdziwi fani zespołu. Każdy tekst, każdą zwrotkę publiczność śpiewa tak głośno i wyraźnie że aż podnosiło to na duchu. W powietrzu czuło się moc, całość można opisać jako pewne napięcie które się zbierało przez jakiś czas a tego wieczoru wybuchło pozytywną energią. Kolejną sprawą jest na pewno atut miasta. W swoim rodzinny mieście muzykom towarzyszyły zupełnie inne emocje. Zarówno na twarzy Piotrka Roguckiego jak i reszty muzyków było widać radość że znów mogą zagrać u siebie. Przejawiało się to zarówno w obszernej konferansjerce, głosie ale również w ruchu scenicznym, oraz wspaniałej pracy z publicznością. Mówiąc o pracy mam na myśli przeróżne okrzyki które za wokalistą powtarzał tłum, co zdecydowanie rozgrzewało go do czerwoności i w momencie gdy znów wkraczało mocne granie ludzie skakali i krzyczeli. Usłyszeliśmy wiele kawałków z nowego albumu jak i stare dobre kawałki zarówno z pierwszej jak drugiej płyty. Koncert był wspaniały i magiczny a trwał ponad dwie godziny. Oczywiście nie wszyscy na koncert się doczekali. Bo wiemy że jest kilka rodzaj fanów muzyki. Pierwszy rodzaj, właśnie ten który nie dotrwał do koncertu to fan przychodzący odpowiednio wcześnie zaprawiający się alkoholem i później niemogący wstać z miejsca. Są jeszcze fani którzy na koncercie potrafią odwróceni do sceny plecami śpiewać piosenki słowo w słowo z wokalistą. Są jeszcze tacy którzy po prostu kochają muzykę dobrą muzykę na żywo i stoją grzecznie delektując się muzyką. Ci najczęściej ustawiają się po bokach Sali. No i ostatnia najbardziej liczna grupa czyli fani aktywnie uczestniczący w koncercie, skaczący śpiewający i bawiący się jak na prawdziwych koncertowiczów przystało. Więc podsumowując całość koncertu i zamykając podsumowanie. Koncert w Łodzi był o niebo lepszy niż ten w Warszawie, przy czym ten w stolicy nie był zły, bo to właśnie jest atutem tego zespołu. Coma nie daje złych koncertów, bo zawsze potrafi wykrzesać z ludzi moc i daje im ten mistycyzm, tą magie przesłania i to właśnie jest najpiękniejsze w występach na żywo tej Łódzkiej formacji.



darmowy hosting obrazków



darmowy hosting obrazków


darmowy hosting obrazków



darmowy hosting obrazków



darmowy hosting obrazków



środa, 17 grudnia 2008

O.S.T.R. - Warszawa(Palladium) -11.10.2008

To co stało się dnia 11 Października 2008 roku , późnym wieczorem w warszawskim klubie Palladium, zdecydowanie przejdzie do historii. Osobom które są fanami Łódzkiego rapera mogę powiedzieć tylko że mają czego żałować, bo to co działo się w nieklimatyzowanej sali warszawskiego klubu przerosło najśmielsze oczekiwania rapera. Koncert zaczął się z opóźnieniem ponad pól godzinnym. Na scenę jako pierwsi weszli artyści z zaprzyjaźnionego z Adamem Ostrowskim zespołu z Anglii Skill Mega. Zagrali kilka kawałków, ale było wyraźnie widać że cała publika przyszła w to miejsce w tym czasie w kompletnie innym celu. Temperatura w sali rosła z minuty na minutę. Pozostawało czekać, coraz większa niecierpliwość ale i rosnące napięcie. W końcu pojawił sie Ostry, ubrany niechlujnie jak zwykle, i nieogolony i zaczął grać. W ryt muzyki Łódzkiej orkiestry na którą składała się perkusja, bas, elektryk i klawisze. Po pierwszych kilku piosenkach, artysta powiedział piękną mowę która chwyciła za serce. Wciąż nawiązywał do swojego, niedawno bo 6 miesięcy temu narodzonego synka Jana Pawła. Mówił o całym źle które emanuje z mediów, o złym przykładzie jakie społeczeństwo daje dzieciom. Mowy były naprawdę piękne i bardzo przemyśleniowe. Gdy ktoś miał pierwszy raz okazje uczestniczyć w koncercie tego artysty mógł przeżyć na prawdę wielki , pozytywny szok. Natomiast osoby które miały ta przyjemność być już na jego koncertach mogli tylko podnieść ręce do góry i bić brawo. Dostaliśmy jeden bis po wprost niezliczonej liczbie oklasków krzyków i odśpiewywać sto lat". Gdy dotarła do wszystkich wiadomość o zwycięstwie polaków na Czechami w meczu piłki nożnej, wszyscy oszaleli łącznie artystami na scenie. W powietrzu czuć było sympatie ,szczęście i miłość. Są ludzie którzy twierdzą że tego nie da się odczuć w powietrzu. Widocznie jeszcze nie widzieli w życiu zbyt wiele. O.S.T.R. od początku prowadza świetną atmosferę swoją rozmową z publicznością. I ta właśnie cecha jest niezmiernie ważna w konferansjerce scenicznej jaka winien stosować każdy artysta. Po całym wydarzeniu wszyscy byli mokrzy. Ludzie wręcz rzucili sie na stoisko w celu kupienia plakatów , których już po pięciu minutach nie było, i zaczęło się czatowanie na autograf. Ludzie wychodzili z klubu z uśmiechem na ustach i udawali się w swoje kierunki, ten u uśmiech u ludzi był piękny, ale piękniejszy był prawdziwy i szczery uśmiech wdzięczności i podziękowania którym darzył ludzi Adam przez całe przedstawienie.



darmowy hosting obrazków



darmowy hosting obrazków


darmowy hosting obrazków


3 urodziny Radia Kampus - Warszawa(Palladium) -21.10.2008

3 urodziny radia Kampus. Kolorofon, Afro Kolektyw, Cool Kids of Death i Gwóźdź programu warszawska grupa reggae Vavamuffin. Początek imprezy: godzina 19. Niestety jak to zazwyczaj bywa o 19 zaczęła się dopiero ustawiać kolejka do wejścia. A ta, była naprawdę zastraszających rozmiarów. Może z PRL’owskimi gigantami nie miała by szans, ale i tak stojąc na jej końcu nie widać było celu wyprawy. Kolorofon, grupa bez dorobku płytowego i z małym stażem i choć publiki nie zabrakło na Sali nie można powiedzieć żeby frekwencja na ich występie była duża. Opis należy zacząć od drugiego zespołu. Afro Kolektyw który grał na koncercie swoje najnowsze kawałki był dwojaki. Z jednej strony widać było radość gry, jaką czerpią muzycy. Natomiast z drugiej strony uderzało znudzenie artysty dzierżącego na scenie mikrofon. Zachwytu jakiego kol wiek niestety brak. Jak i większego zaangażowania. No nic, wszyscy miewają gorsze dni. Kolejnym zespołem który zagrał tego jakże ciepłego październikowego wieczoru był legendarny polski zespół Rockowy, Cool Kids Of Death. Na korytarzu, początek ich koncertu objawił się początkowymi pustkami i zwolnieniem części schodków przez wcześniej tam wytrwale zasiadających. Niestety ich występu również nie zaliczył bym do udanych. Jeśli czasem nie słyszymy słów jakie śpiewa wokalista, to błąd jest do wybaczenia, bo zdarza się nawet najlepszym. Ale w momencie kiedy słowa płyną za głośno a bełkot aż kuje w uszy to przestaje się robić ciekawie. Nagłośnienie był przesadzone, tak jak gdyby chciano pokazać jak to bardzo CKOD są rockowi. Jeśli miałbym znaleźć jeden pozytywny aspekt tego występu to zdecydowanie były by to gitary. Muzyka, nawet za głośna broniła się i trzeba im to przyznać brzmiała. Później na nieklimatyzowanej Sali w klubie Palladium przy ulicy Złotej nastąpiło wielkie poruszenie. Zaczęła się migracja ludów. Nie całkowitą, lecz tylko częściową. Dało zauważyć się więcej dredów, jak i więcej restafari beretów. Ale w końcu reggae to reggae. Ostatnia fala ludzi wpełzła na Sale opustoszając tym samym korytarz. W między czasie jakiś konkurs który nie przymierzając miał taki sam sens jak zakładanie wełnianych rękawiczek w czerwcu i stało się. Gwóźdź programu. Vavamuffin. Weszli mocnym uderzeniem. Na początek zagrali kilka swoich hitów typy Hooliganz Rootz czy Orient. Na początku jechali głownie z pierwszej płyty, co zdecydowanie podobało się wszystkim najbardziej jako że to ich pierwsza płyta była ta bardziej znaną. W drugiej części koncertu dopiero ukazał się prawdziwy klimat gatunku. Muzyka zwolniła, weszły kawałki z drugiego albumu: „Inadibusu” . W powietrzu czuć było w przeważającej mierze zapach marihuany oraz domieszkę potu. Stojąc niewinnie i zwyczajnie oddychając można było poczuć się weselej. Chłopaki, koncert zakończyli piosenką z singla który promuje 3, nadchodzącą płytę grupy, mianowicie „ Radio Vavamuffin”. Na Sali zrobiło się luźniej. Wielu ludzi już wyszło wcześniej. Późna pora oraz środek tygodnia z pewnością nie sprzyjały dłuższemu pozostaniu na imprezie. Po tym jak Ci trzej nawijacze zeszli ze sceny razem ze swoim zespołem, na estradę weszli znani przyjaciele grupy z Jamajki którzy dalej podtrzymywali klimat reggae. I choć całe wydarzenie możemy określić mianem średniego, bo pomimo tego że inne grupy zagrały nie najlepiej to vavamuffin dał również średni koncert, warto było przyjść zapłacić te niecałe dziesięć złotych i uczcić już 3 urodziny studenckiego radia które w eterze rządzi alternatywą.



darmowy hosting obrazków



darmowy hosting obrazków