piątek, 30 października 2009

Agnieszka Chylińska - Modern Rocking(2009)


Nie pamiętam żeby ostatnimi czasy jakakolwiek płyta wywołała tyle kontrowersji. Pierwszy singiel od momentu pojawienia się w internecie był przez długi czas najczęściej odsłuchiwaną piosenką w Polsce. Bardzo trudno tą płytę zrecenzować, ponieważ każdy ma swoje racje. Dam tylko dobre rady. Ci którzy cenili Agnieszkę Chylińską za grę z O.N.A. i za jej rockowy pazur niech lepiej nie próbują wkładać tej płyty do odtwarzacza, po prostu szkoda nerwów. Ci którzy poznali panią Agnieszkę dopiero za pośrednictwem medium jakim jest telewizja i hitowego programu „Mam Talent” a ponadto lubią taneczne electro, powinni zdecydowanie szorować do sklepów i zaopatrzyć się w Modern Rocking.

Jak stwierdziła sama artystka, kierunek jaki obrała jej kariera został podyktowany przez jej synka. Gdy ta puściła dzieciątku mocnego rocka chłopiec zaniósł się płaczem, natomiast gdy usłyszał miły i rytmiczny pop, śmiał się i grzecznie słuchał. To właśnie nazywamy dorabianiem teorii. Według mnie i to nie żadna tajemnica, w tym przypadku główną rolę zagrały pieniądze. O.N.A. Nagrywało bardzo dobre płyty i było w kręgach rocka cenionym zespołem. Nie zdobyło jednak komercyjnego sukcesu, ergo: pieniędzy. Teraz kiedy pani Chylińska stała się celebrytką a jej twarz jest rozpoznawana w całej Polsce przyszedł czas to wykorzystać i wydać coś co się sprzeda.

Ale koniec teoretyzowania o genezie powstania. Stało się. Mamy na półce płytę. Trzeba oddać wydawnictwu co jego. Muzycznie to taneczne electro połączone z popem. Muszę przyznać że Plan B wykonał całkiem niezłą pracę produkując ten krążek, muzyka jest chwytliwa i miło jej się słucha. Martwi jednak trochę to iż Chylińska nawet w jednej setnej nie wykorzystała swojego głosu. Wiemy że może robić z nim rzeczy niesamowite ,a tu dostajemy jednostajny, powtarzalny śpiew z tą dziwną manierą której w jej śpiewaniu nie było wcześniej. Tekstowo, ciągle to samo. Miłość pożądanie, seks. Tematy w piosenkach powtarzane do znudzenia, tutaj cała paleta słów zamknięta w tych właśnie pojęciach. Poligrafia niczym nie zachwyca, chodziło raczej o to by płyta kojarzyła się z autorką, oraz by ociekała seksualnością.

Nie wiadomo czy artystka poważnie myśli w o poprowadzeniu ścieżek swojej coraz bardziej medialnej kariery w te właśnie strony. Może był to jednorazowy wyskok, chęć zrobienia czegoś innego i zarobienia przy tym niezłych pieniędzy i następna płyta będzie już kawałkiem dobrego rockowego grania a pani Agnieszka założy własna grupę? Pozostaje nam tylko mieć nadzieję.

wtorek, 20 października 2009

Archive - Warszawa(Stodoła) - 16.10.2009


Dopiero po dwóch koncertach Archive w Polsce okazało się, jak duża jest grupa fanów tej formacji, w naszej nadwiślańskiej ojczyźnie. Bilety na oba widowiska rozeszły się niemalże miesiąc przed koncertami, a kolejka do wejścia jak i ilość ludzi w samym klubie była niewyobrażalnie duża. Zainteresowanie – ogromne, a mimo to organizatorzy nie przenieśli koncertu za Stodoły do większego obiektu. Mogli to zrobić, gdyż takie precedensy miały już miejsce. Tym jednak razem postawiono na klimat, a nie na większy zarobek. 


Około 20.30, kiedy to suport zakończył już występ, wszyscy zajmowali pozycje na danie główne tego wieczoru. Planowo panowie mieli zacząć o 20, zaczęli równo godzinę później. Niebieskie światła, dużo dymu, i muzycy Archive wkroczyli na scenę. W sumie siedmiu facetów. Zaczęli od „Controlling Crowds”, a później kontynuowali z kolejnymi kawałkami, z nowo wydanego albumu. Na dużym telebimie za muzykami wyświetlane były wizualizacje. Nie miały one na celu skupienia całości naszej uwagi, a jedynie budowanie odpowiedniego klimatu. Muszę przyznać, że zadziałały świetnie. Obrazy niepokojące, mroczne i momentami budzące strach, dawały dodatkowego smaku muzyce. Lista piosenek warszawskiego koncertu zamknęła się głównie w najnowszym wydawnictwie. Dużo było piosenek z towarzystwem rapera, jak również jedna w towarzystwie wokalistki. Niestety, wokalista nie była obecna na koncercie osobiście, mogliśmy obserwować jedynie jej wizerunek na telebimie. Taki pół playback. Mimo tego, iż kawałek jest świetny wywołał we mnie niesmak i nie podobało mi się takie rozwiązanie. Lepiej byłoby, gdyby tej piosenki po prostu nie zagrali.

Muzycznie było bardzo dobrze, żadnych błędów, czysty śpiew. Muzyka płynęła mieszając żywe instrumenty z elektronicznymi wstawkami. Materiał z „Controlling Crowds” okazał się być dobrze ograny, ale niestety jednak niewystarczający na samodzielną narracje koncertową. Po godzinie i dwudziestu minutach, muzycy w trakcie ostatniego utworu po kolei schodzili ze sceny, reszta wciąż grała. Jako ostatni zeszli basista i perkusista. Pozostał mały niedosyt. Przez sale przeszła niewyobrażalna fala oklasków, tupania i okrzyków. Trwała tak długo, aż muzycy nie wyszli na bis. Zaczęli go od „Londinium”, później było rewelacyjne pełne energii i radości „ Numb” i „System”. Jako wisienka na torcie, kończące „Again”.
Choć wykonanie tego w naszym kraju, opatrzonego już banderolą kultowego utworu, było zaledwie poprawne, publiczność i tak rozpłynęła się z radości, gdy ostatnie dźwięki spłynęły z głośników. 


Podsumowując, koncert trwał równe dwie godziny, co było miłym zaskoczeniem, iż w przewidywaniach miał być on krótszy. Świetnie rozplanowany spektakl w bardzo dobrym klimacie i bardzo dobrymi wykonaniami. Myślę, że piątkowe widowisko może się ubiegać o miano koncertu roku 2009. Kto nie był, niech żałuje, a kto był niech już z nadzieją czeka na kolejne widowisko na takim poziomie.

Arcitc Monkeys - Humbug(2009)


Pomimo ciężkich przepraw, jakie zespół miał na koncercie w Gdyni (nie dosyć, że piorun uderzył w ich autobus to jeszcze na samym koncercie wystąpiły kłopoty techniczne) chłopaki zdołali zagrać u nas kilka kawałków, z wtedy jeszcze niewydanej płyty „Humbug”. Wtedy były to spokojne plamy na tle szybkiej i energicznej setlisty z pozostałych krążków.                            
 
Nie wiem czy spokojniejszy ton jest celowym zabiegiem marketingowym mającym na celu dotarcie do większego grona słuchaczy, czy po prostu chłopaki chcieli jakiejś odmiany, gdyż już do niej dorośli. Zapewne i jedno i drugie. Jakie nie byłyby przyczyny, Humbug jest ich najspokojniejszym krążkiem. Dużo tu zależy od sposobu śpiewania Alexa Turnera. Na nowej płycie robi to zdecydowanie spokojniej, a momentami nawet melancholijnie ( marzycielsko odśpiewany: Secret Door). Oczywiście nie oznacza to, że brak płycie rockowego przytupu. Momentami, jak dawniej muzyka wciska w fotel. Mimo tego wątpię, by entuzjaści ich wczesnej twórczości byli zachwyceni owym wydawnictwem. Nie jest to już to samo, co na przykład na pierwszej płycie. Arktyczne Małpy z szybkiego i rzadko rozbudowanego stylu rozwinęli siebie i swoje kawałki. Na pewno duża w tym zasługa Jamesa Forda i Josha Homma, którzy to razem z chłopakami majstrowali przy nowym krążku. Jest to wydawnictwo bardzo dojrzałe muzycznie i to się zdecydowanie chwali, gdyż wreszcie widzimy to jak młodzi, a już sławni artyści rozwijają się i na naszych oczach udanie eksperymentują z brzmieniem zespołu. Zalecam przyjmować w całości, gdyż płyty nie dosyć, że przyjemnie się słucha to wprowadza ona w swoisty trans.
 
Nie ma, co rozpisywać się na temat okładki, gdyż jakiś głębszy artyzm w żadnym wypadku nie towarzyszył chłopakom przy jej wymyślaniu. W tym aspekcie Małpki się nie postarały. Ale oczywiście, gdyby oceniało się płyty po okładkach można by dużo stracić, bo tu okładka żadna, a płyta bardzo dobra. Mam cichą nadzieje, że zespół będzie kontynuował ten nowy spokojniejszy styl, a nie powróci do szybkiego, czasami niezrozumiałego hałasu.

wtorek, 13 października 2009

Fever Ray - Fever Ray(2009)


Wszyscy Ci, którzy mieli pojęcie o twórczości skandynawskiej elektronicznej grupy The Knife na pewno byli świadomi, że prędzej czy później doczekamy się solowego projektu albo z jednej albo z drugiej strony duetu. Karin Dreijer Andersson wyłamała się pierwsza i powołała do życia projekt Fever Ray. Z tym właśnie projektem koncertowała nawet już w naszym kraju. Dzięki temu wiemy, że perfekcja to w każdym calu, nie tylko jeżeli chodzi o występy na żywo ale i wydawnictwo to kawał dobrej klimatycznej muzyki.

Słuchając tej płyty czułem się jak intruz. Nie taki niepożądany. Nie taki, którego nie powinno tam być. Intruz, o którego istnieniu artyści wiedzą, a mimo to kontynuują swoje dźwiękowe przedstawienie. Muzyka na tym albumie jest bardzo uduchowiona. Do takiego efektu nie potrzeba było skomplikowanych działań muzycznych, wystarczył głos wokalistki i tło złożone z prostej, wręcz minimalistycznej, acz ciepłej muzyki. By odkryć to co w tych utworach „siedzi” musimy się nad nią skupić. Jeżeli ktoś pokusi się jedynie o włączenie krążka z myślą, iż miałby on służyć za tło; to z jednej strony otrzyma miłe dla ucha ciepłe brzmienia uzupełniające przyjemną atmosferę lecz z drugiej straci cały mistycyzm który ukazuje się po oddaniu się tej muzyce na kilka chwil. Dopiero gdy przysiądziemy,a słuchając nie będziemy robić tysiąca innych rzeczy na raz, zacznie to mieć sens. Całe wydawnictwo jest równe. Nie ma tu zrywów, czy spowolnień. To jedno, w miarę spokojne tempo. Może być to zgubne gdyż jeśli płytę zapętlić kilka razy to trudno było by nam odnaleźć początek jak i koniec. Tekstowo płyta nie zachwyca, to opowieści o życiu artystki, ale tak naprawdę to nie o same słowa tu chodzi, a o sposób ich „podania”.

Poligrafia całościowo utrzymana jest w czerni. To świetny kolor do oddania klimatu płyty. Z jednej strony jest tu coś niepokojącego, a z drugiej ten niepokój jest na tyle pociągający, że mamy ochotę słuchać tej płyty jeszcze raz, i jeszcze raz. Polecam ten krążek, na zimowy długi wieczór, gdy zalegając przy kominku oddamy się muzyce.

The Dead Weather - Horehound(2009)


Czasem zastanawiam się czy Jack White zajmuje się czymkolwiek innym od muzyki, bo na sen, czasu nie ma na pewno. Ostatnio, wziął udział w filmie "It might get Loud" - razem z Jimmy Pagem (Led Zeppelin) i Edgem (U2) Następnie zrobił również film opowiadający historie White Stripes. Otworzył własną wytwórnie płytową. Produkuje 5 albumów zespołów, które w tym labelu wydadzą swoje płyty. Poza tym wszystkim Jack ma czas na koncertowanie oraz nagrywanie własnej muzyki.

The Dead Weather to najnowszy jego projekt, w którym gra na perkusji i śpiewa. Jak przyznał artysta już od dawna miał ochotę do powrotu na swój pierwszy instrument, od którego zaczynał. Oprócz Whita w projekcie biorą udział : Alison Mosshart, wokalista The Kills, oraz dwóch kolegów Jacka z The Raconteurs : Dean Fertita ( znany również z Queens of the Stone Age ) i Jack Lawrence.

To dosyć zabawne ponieważ w momencie, w którym może się wydawać, że w muzyce rockowej już nic nowego się nie wymyśli, jak „grom z jasnego” Jack i jego ferajna wydają nową płytę. Płytę która jest nieocenionym powiewem świeżości. Horehound to płyta debiutancka. Nowa grupa pojawiła się na scenie, ale jeden debiut drugiemu nie równy. Nie ma tu co porównywać młodych kapel do nich, gdyż w Dead Weather każdy ma za sobą lata muzycznej pracy a tym samym dużo różnorakich doświadczeń, co wzbogaca ich muzykę. Ponadto mają dużo większy budżet co z jednej strony skutkuje świetnym teledyskiem, a z drugiej uwalnia muzykę od jakichkolwiek ciśnień finansowych co słychać na nagraniu. Widać, że artyści nie mają żadnych ciągów w stronę zarobków. I tak właśnie powstała płyta nagrana z wielką radością tworzenia i świetnie przygotowana od strony muzycznej. Mamy tutaj klawisze, świetnie przesterowane gitary i wokale. Płyta jest bardzo różnorodna, nie ma tu jednostajnej ściany dźwięku co jest zdecydowanym plusem wydawnictwa. Występują tu wyciszone kawałki w których główną role gra wokal, ale są tu również instrumentalne popisy i soczyste solówki. Jeżeli chodzi o śpiew, to przede wszystkim słyszymy Alison Mosshart ale usłyszymy również duet z Jackiem jak i jego samego. W chórkach trzymanych w tle usłyszymy natomiast resztę zespołu. Tekstowo, są to opowieści o wszystkim i o niczym. Trochę groteskowe, trochę poważne. Poligrafia utrzymana jest w fajnym ciemnym klimacie. Płyta naprawdę godna polecenia zarówno fanom White jak i wszystkim tym, którzy w muzyce Rockowej cenią różnorodność.