sobota, 24 lipca 2010
Ghost Voo -Knives In the Senate (2010)
Po włożeniu płyty do odtwarzacza słyszymy ryk wzmacniacza. Po chwili wchodzi surowa perkusja i gitara. Do tego momentu jest bardzo pozytywnie. Podoba mi się ostatnia moda powrotu do analogowych studiów nagrań i minimalnego szlifu studyjnego. Jednak po pierwszych dwóch utworach już wiemy, że kolejnych kila numerów będzie nie lada wyzwaniem. Wtedy otwierają się przed nami dwie drogi. Prostsza, wyłączyć muzykę natychmiast, lub trudniejsza, którą niestety poszedłem: dać muzyce kilka szans po czym dojść ze smutkiem do wniosku, że właśnie straciło się cenny czas.
Należy zacząć od wokalu, jeśli można to w ogóle tak nazwać. Wokalista jest bodaj pierwszoplanowym katem w tej muzycznej farsie. Dźwięk(brzmienie) jego głosu jest bardzo męczący, brzmi jakby wybrał złą tonacje, ale za wszelką cenę starał się w niej zmieścić(pozostać). Nazwałbym to bardziej wyciem (niż wyśpiewaniem tekstu)tekstu, niż jego wyśpiewywaniem. Zdarzali się w historii muzyki wielcy, którzy nie czarowali swoim wokalem ( podajmy na przykład Syda Baretta i jego solowe „The Madcap Laughs”). Jednak Ci nadrabiali innymi atutami. Tutaj niestety porażka ukazuje nam się z każdej muzycznej strony. Oprócz głównego wokalisty mamy tu również poboczne chórki, które zostały zrobione poprzez nałożenie i wyciszenie głównego wokalisty.
Kolejnym narzędziem tortur jest perkusja. Jeden motyw przypadający na jeden utwór. Motyw przy którym, perkusja AC/DC jest szczytem finezji kompozytorskiej. Ta prostota, aż do bólu, w połowie każdego numeru staje się kolejnym kolejnym minusem. Następną sztabką na wadzę z napisem monotonia i przeciętność. I tak doszliśmy do najważniejszego instrumentu w podstawowym rockowym instrumentarium: gitary elektrycznej. Tu jeszcze nie jest najgorzej. Choć większość jej udziału to proste, dość przeciętne riffy na elektronicznym przesterze, to nie kuje nas w uszy jak wspomniany wokal czy perkusja.
Na podsumowanie dodam, że jedynym utworem, który minimalnie wysuwa się przed szereg średniactwa jest instrumentalny „The Ice Museum”, który staje się bezpieczną przystanią dla zmęczonego rykiem wokalisty ucha. Na koniec wspomnę o okładce, skądinąd bardzo ciekawej i przykuwającej uwagę. Jednak skoro okładka ma nas zachęcać do zakupu płyty i ma być wizytówką muzyki, to muszę przestać zwracać na nie uwagę.
(Kilku utworów możecie posłuchać na profilu Myspace grupy)
Galactic - Ya-Ka-May (2010)
Mogliby być kolejnym z tysięcy amerykańskich zespołów z kontraktem płytowym, bawiącym się na swoim podwórku, gdyby nie ich pochodzenie. Panowie wywodzą się z Nowego Orleanu, w którym również tworzą. Nowy Orlean to miasto, gdzie muzyka o zabarwieniu jazzowym wychodzi poza ramy kulturowe. Miasto, w którym tradycja muzyczna jest małą religią komponujących tam artystów. Muzycy, będąc świadomi dźwigania wieloletniej tradycji, chełpią się swymi korzeniami.
Poznałem ich przypadkiem, za sprawą ich debiutanckiego krążka „Coolin' Off”. Płytę, obecnie trudno dostępną, nabyłem za bezcen na wyprzedaży. Tym bardziej byłem zdziwiony poziomem nagrania. Muzyka na wskroś bluesowa o jazzowym kolorycie. Zakochałem się w tym krążku od pierwszego przesłuchania. Zostałem "kupiony" dzięki luzowi i miłej, rodzinnej atmosferze panującej w nagraniach. Od tamtego momentu postanowiłem śledzić dalszy rozwój ich kariery.
Na kolejnych płytach "Galactic" do swoich muzycznych zainteresowań dorzucili funk. I tak oto dochodzimy powoli do punktu, w którym aktualnie jest zespół. Ich najnowszy krążek pt. ”Ya-Ka-May” choć nie wywołuje rewolucji jest bardzo dobrym, równym materiałem. Jedyne, co może się nie podobać, to fakt, że muzycy weszli na niebezpieczną, nieco komercyjną ścieżkę. Wzbogacając swoją muzykę o jednostajny bit rodem z muzyki r'n'b oraz pokaźne grono gościnnych wokalistów, stracili nieco swój czar.
Ich szósta studyjna płyta, którą możemy zakwalifikować jako funkowy jazz, bardziej zachęca do nieskrępowanych pląsów na parkiecie, niż wysłuchania w zaciszu domowych głośników. Muzyka radosna, przyprawiona sowicie sekcją dętą nie pozwala nam na moment wytchnienia. Przesłuchując poszczególne "kawałki" nie doświadczamy chwili nudy, a to dzięki mnogości różnej ekspresji wokalnej zgromadzonych gości. To wszystko na tle lekkich i niczym nieskrępowanych zabaw dźwiękami.
Płyta skierowana jest przede wszystkim do osób głodnych tanecznych zabaw z najwyższej półki. Ci, którzy wolą jednak bardziej spokojne, instrumentalne jazz-rockowe fuzje proponuję zapoznanie się ze wspomnianym debiutem grupy. I choć kierunek, jaki obrali muzycy nie do końca mnie satysfakcjonuje, to i tak przyznaję, że ”Ya-Ka-May” jest wymarzonym materiałem na gorący wakacyjny czas.
środa, 21 lipca 2010
Porcupine Tree - 17.07.2010, Łódź (Klub Wytwórnia)
Nie od dziś wiadomo, że grupa progresywnych "jeżozwierzy" darzy nasz kraj sympatią. Świadczy o tym zarówno wydawnictwo pt. "Warszawa", na którym to usłyszymy koncert zarejestrowany w studiu im. Agnieszki Osieckiej, jak i fakt, że panowie często odwiedzają nas z koncertami. Przedostatni odbył się w 2009 roku we Wrocławiu zaraz po ukazaniu się ostatniego krążka grupy pt. "The Incident". Wtedy, co zrozumiałe, setlista była nastawiona na nowy album.
Tym razem, mimo że trasa nie była z góry przewidziana na promocję ostatniego krążka, usłyszeliśmy większość nowego materiału. Przyznam, że ostatnie wydawnictwo nie jest moim faworytem, niemniej jednak koncert w łódzkiej wytwórni zaliczam do bardzo udanych.
Również liczba fanów była dużo mniejsza niż na wspomnianym wrocławskim koncercie. Dzięki stosunkowo małemu audytorium wytworzył się miły, intymny klimat. I choć zróżnicowanie wiekowe publiki było niesamowicie duże, to wszyscy bez reszty dali się porwać transowości występu.
Punkt dwudziesta muzycy stali już na scenie gotowi do wydania pierwszych dźwięków. Bez supportu, bez spóźnienia. Perfekcja jest tu pewnym słowem-kluczem. Steven Wilson, multiinstrumentalista oraz mózg wielu projektów muzycznych, jest jedną z takich postaci, po których wiadomo, czego można się spodziewać - rzetelności i perfekcji. Z tego względu moje wymagania co do tego koncertu były dość wysokie. Jednak już po pierwszych kilku piosenkach dało się zauważyć, jak wysoko panowie z Porcupine Tree stawiają sobie wykonawczą poprzeczkę.
Na początek kilka utworów z ostatniej płyty - a dokładnie pięć pierwszych otwierających płytę. Pierwszy utwór to "Occam's Razor". Swoista rozgrzewka i próba nagłośnienia, które było świetnie dostosowane do rozmiarów sali. Jedynie w tym numerze gitara lidera zanikała w zgiełku sekcji rytmicznej, a wokal był zbyt mocny. Jednak szybko naprawiono ten błąd i już do końca było idealnie. Z głośników popłynęły kolejne dźwięki, świetnie przyjęte "Great Expectations" oraz "Drawing the Line". Warto powiedzieć, że tylko utworom z ostatniej płyty towarzyszyły specjalnie spreparowane krótkie filmy. Nakręcone w psychodelicznym klimacie, zaskakiwały dynamiką i świetnie pasowały do utworów, dopełniając je.
Po trzecim kawałku nastąpiło krótkie przywitanie, w którym Steven nie omieszkał wspomnieć o panujących w Polsce upałach ("It's f...in hot out here, what the hell is going on?" - Jest strasznie gorąco, co tu do cholery się dzieje?). W istocie panujący na zewnątrz upał dało się odczuć w nieklimatyzowanej sali łódzkiego klubu. Kolejne utwory to już mieszanka starego z nowym. Dostaliśmy świetne wykonania tak dobrze znany z warszawskiego koncertu "Hatesong" czy przedłużoną wersję "Russia on Ice". Niemałe poruszenie wywołał również utwór tytułowy z najnowszego wydania DVD grupy pt. "Anesthetize".
Pierwsza połowa koncertu trwała równo godzinę. Muzycy ogłosili, że wracają za równo dziesięć minut. Na ekranie pojawiło się odliczanie, a większa część publiczności udała się w tym czasie po zimne napoje, by ochłodzić nieco żar, jaki zapanował pod sceną. Równo po dziesięciu minutach i zbiorowym odliczaniu sekund zespół powrócił na drugą połowę występu. Znów rozpoczęli od nowych numerów, odgrywając prawie cały drugi krążek. Pojawiły się również starsze numery, takie jak "Buying New Soul", czy "Way Out of Here", które swobodnie interpretowane przerodziły się w świetne progresywne pordóże o zabarwieniu rockowym, a czasem nawet i metalowym. Tutaj mniej było już wokalu, który rozmywał się niczym oniryczne plamy na tle ciężkich riffów. W tej części otrzymaliśmy to, co w zespole kochamy najbardziej. Dużo rozkosznej zabawy gitarami i klimatem, który dzięki swobodzie muzyków udzielił się również publiczności.
Zamknięcie koncertu było iście profesjonalne. Brawurowe wykonanie "Normal" wsparte genialnym świetlnym finałem oraz filmikiem przedstawiającym udaną próbę samobójczą młodej dziewczyny oraz wyciszające "Bonnie the Cat" zakończyły regularny występ grupy. Po dosyć długiej namowie publiczności zespół powrócił na scenę by zagrać krótki bis. Na pytanie ze sceny "To co mamy jeszcze dla was zagrać" padło wiele różnych propozycji. W końcu muzycy zdecydowali się na jeden z wielu swoich szlagierów pt. "Trains".
Sobotni koncert był przede wszystkim ucztą dla wiernych fanów grupy. Przekrojowe spojrzenie na nową płytę przeplatane muzyką z długiej artystycznej drogi. Jeżeli chodzi o wykonanie, muzycy spisali się na piątkę. Żadnych wpadek czy nietrafionych dźwięków. Po raz kolejny pokazali klasę.
Warto również wspomnieć, że był to jeden z ostatnich występów przed planowaną przerwą. I choć panowie nie myślą na razie o nowym materiale, to wiemy, że Steven Wilson nie ma zamiaru próżnować i będzie kontynuował pracę nad swoimi pobocznymi projektami. I chwała mu za to, gdyż z tak kreatywnym umysłem i perfekcją wykonania, lenistwo byłoby grzechem ciężkim.
Tym razem, mimo że trasa nie była z góry przewidziana na promocję ostatniego krążka, usłyszeliśmy większość nowego materiału. Przyznam, że ostatnie wydawnictwo nie jest moim faworytem, niemniej jednak koncert w łódzkiej wytwórni zaliczam do bardzo udanych.
Również liczba fanów była dużo mniejsza niż na wspomnianym wrocławskim koncercie. Dzięki stosunkowo małemu audytorium wytworzył się miły, intymny klimat. I choć zróżnicowanie wiekowe publiki było niesamowicie duże, to wszyscy bez reszty dali się porwać transowości występu.
Punkt dwudziesta muzycy stali już na scenie gotowi do wydania pierwszych dźwięków. Bez supportu, bez spóźnienia. Perfekcja jest tu pewnym słowem-kluczem. Steven Wilson, multiinstrumentalista oraz mózg wielu projektów muzycznych, jest jedną z takich postaci, po których wiadomo, czego można się spodziewać - rzetelności i perfekcji. Z tego względu moje wymagania co do tego koncertu były dość wysokie. Jednak już po pierwszych kilku piosenkach dało się zauważyć, jak wysoko panowie z Porcupine Tree stawiają sobie wykonawczą poprzeczkę.
Na początek kilka utworów z ostatniej płyty - a dokładnie pięć pierwszych otwierających płytę. Pierwszy utwór to "Occam's Razor". Swoista rozgrzewka i próba nagłośnienia, które było świetnie dostosowane do rozmiarów sali. Jedynie w tym numerze gitara lidera zanikała w zgiełku sekcji rytmicznej, a wokal był zbyt mocny. Jednak szybko naprawiono ten błąd i już do końca było idealnie. Z głośników popłynęły kolejne dźwięki, świetnie przyjęte "Great Expectations" oraz "Drawing the Line". Warto powiedzieć, że tylko utworom z ostatniej płyty towarzyszyły specjalnie spreparowane krótkie filmy. Nakręcone w psychodelicznym klimacie, zaskakiwały dynamiką i świetnie pasowały do utworów, dopełniając je.
Po trzecim kawałku nastąpiło krótkie przywitanie, w którym Steven nie omieszkał wspomnieć o panujących w Polsce upałach ("It's f...in hot out here, what the hell is going on?" - Jest strasznie gorąco, co tu do cholery się dzieje?). W istocie panujący na zewnątrz upał dało się odczuć w nieklimatyzowanej sali łódzkiego klubu. Kolejne utwory to już mieszanka starego z nowym. Dostaliśmy świetne wykonania tak dobrze znany z warszawskiego koncertu "Hatesong" czy przedłużoną wersję "Russia on Ice". Niemałe poruszenie wywołał również utwór tytułowy z najnowszego wydania DVD grupy pt. "Anesthetize".
Pierwsza połowa koncertu trwała równo godzinę. Muzycy ogłosili, że wracają za równo dziesięć minut. Na ekranie pojawiło się odliczanie, a większa część publiczności udała się w tym czasie po zimne napoje, by ochłodzić nieco żar, jaki zapanował pod sceną. Równo po dziesięciu minutach i zbiorowym odliczaniu sekund zespół powrócił na drugą połowę występu. Znów rozpoczęli od nowych numerów, odgrywając prawie cały drugi krążek. Pojawiły się również starsze numery, takie jak "Buying New Soul", czy "Way Out of Here", które swobodnie interpretowane przerodziły się w świetne progresywne pordóże o zabarwieniu rockowym, a czasem nawet i metalowym. Tutaj mniej było już wokalu, który rozmywał się niczym oniryczne plamy na tle ciężkich riffów. W tej części otrzymaliśmy to, co w zespole kochamy najbardziej. Dużo rozkosznej zabawy gitarami i klimatem, który dzięki swobodzie muzyków udzielił się również publiczności.
Zamknięcie koncertu było iście profesjonalne. Brawurowe wykonanie "Normal" wsparte genialnym świetlnym finałem oraz filmikiem przedstawiającym udaną próbę samobójczą młodej dziewczyny oraz wyciszające "Bonnie the Cat" zakończyły regularny występ grupy. Po dosyć długiej namowie publiczności zespół powrócił na scenę by zagrać krótki bis. Na pytanie ze sceny "To co mamy jeszcze dla was zagrać" padło wiele różnych propozycji. W końcu muzycy zdecydowali się na jeden z wielu swoich szlagierów pt. "Trains".
Sobotni koncert był przede wszystkim ucztą dla wiernych fanów grupy. Przekrojowe spojrzenie na nową płytę przeplatane muzyką z długiej artystycznej drogi. Jeżeli chodzi o wykonanie, muzycy spisali się na piątkę. Żadnych wpadek czy nietrafionych dźwięków. Po raz kolejny pokazali klasę.
Warto również wspomnieć, że był to jeden z ostatnich występów przed planowaną przerwą. I choć panowie nie myślą na razie o nowym materiale, to wiemy, że Steven Wilson nie ma zamiaru próżnować i będzie kontynuował pracę nad swoimi pobocznymi projektami. I chwała mu za to, gdyż z tak kreatywnym umysłem i perfekcją wykonania, lenistwo byłoby grzechem ciężkim.
sobota, 10 lipca 2010
The Chemical Brothers - Further (2010)
Tym albumem zostawiają konkurencję daleko w tyle. Pokazują również, że ich pozycja na scenie elektronicznej nie jest zagrożona. Stworzyli świetną markę, a teraz pokazują na co ich stać.
Dawno tak nie wyczekiwałem żadnej premiery. Po tym, co zafundowali nam "chemiczni bracia" na poprzednim krążku "We Are The Night" apetyt bardzo mi się zaostrzył. Po usłyszeniu pierwszego singla pt."Escape Velocity" wiedziałem, że panowie nie nastawiają się na przebojową bombę, wypchaną hitami. Tym razem Tom Rowlands i Ed Simons wracają do korzeni tj. transowych, mocno elektronicznych opowieści. Choć porównywanie "Further" z krążkami z początku kariery takimi jak choćby "Dig your own hole" byłoby przesadą, to panowie nie zawodzą. Myślę, że najnowszy krążek, choć może nie zrobić komercyjnego sukcesu poprzedniczki, to jest materiałem równie udanym.
Całość rozpoczyna się leniwie i dosyć ciężko. Elektroniczne piski wzbogacone o żeński wokal, tak mija pierwszy utwór. Jednak nie dajmy się zwieść. Owa kompozycja ma nas jedynie wprowadzić w ciężki elektroniczny klimat jaki zafundowali nam na "Further" Rowlands i Simons. W tym miejscu warto wspomnieć o samplach, których użyli przy produkcji tego materiału. Nie wszystkie bowiem to świeżynki. Część pochodzi z publikowanych nagrań z serii "Electronic Battle Weapon". Dlatego niektóre dźwięki mogą wydać się, szczególnie zagorzałym fanom, znajome.
Płyta przypomina nieco koncertowy set grupy, mianowicie długie numery z przeplatającymi się różnymi motywami oparte na motorycznym beacie nieustannie zachęcającym do tańca. Nie brakuje tu również wokali, zarówno męskich jak i żeńskich. Nie są one jednak dla wydawnictwa kluczowe. To, co bardzo podoba mi się w nowym materiale, to fakt, iż panowie nie zrezygnowali z brzmienia żywych instrumentów i mamy okazję usłyszeć ciekawe perkusyjne przejścia czy chwytliwe gitarowe riffy. I choć te dźwięki to jedynie smaczki, to bardzo umilają słuchanie.
Podsumowując, jest to bardzo dobry i, co ważne, równy materiał. Jest to bardziej imprezowy krążek niż ostatnie wydawnictwa, co dobrze wróży koncertom grupy. Warto wspomnieć, że i my w Polsce będziemy mieli szanse zobaczyć duet na żywo, już w sierpniu w Krakowie. Panowie będą jedną z głównych gwiazd festivalu Coke Live Music.
The Dead Weather - Sea of Cowards (2010)
Wyczekiwany drugi album pt. "Sea of Cowards" trzyma poziom genialnego debiutu. Wielu uważało, że nagranie jeszcze lepszej płyty jest zwyczajnie niemożliwe. Niemożliwe stało się jednak faktem.
Wielu fanów Jacka White'a uznało The Dead Weather za najlepsze, co do tej pory stworzył. Co jest ich fenomenem? Co sprawia, że grupa zebranych naprędce muzyków przebija nawet kultowy The White Stripes oraz trochę mniej udany, choć nadal świetny projekt, The Racounteurs?
Po pierwsze i najważniejsze, naturalność. Słuchając ich muzyki, czuję się jakbym uczestniczył w sesji nagraniowej, a muzycy w każdym momencie mogą wstać i wyjść choćby na kawę. Luz, który panuje wmuzyka studiu, udziela się słuchaczom, dzięki czemu tak chętnie wracamy do tych nagrań.
Po drugie, tandem White - Mosshart. Pomimo tego że wiemy, kto trzyma wszystkich w ryzach, to Alison Mosshart, poprzez swoją ekspresje wokalną, wnosi dużo od siebie. Wspaniały rockowy wokal o dużych możliwościach i dużym dystansem do siebie i do muzyki. To w połączeniu ze świetną grą instrumentarium daje wybuchową mieszankę, którą pokochały miliony ludzi na całym świecie.
Jako singiel otrzymaliśmy nagranie "Die by the Drop" zbudowane na wymyślonym przez White'a motywie do filmu o przygodach Jamesa Bonda. Mocno rockowy kawałek nie do końca oddawał jednak klimat płyty, która mocno osadzona jest w bluesowej tradycji. Dużo tu spokojnych numerów, które oparte na chwytliwych riffach przepełnione są przeróżnymi smaczkami. Mamy również ostrzejsze momenty z barwnymi solówkami gitarowymi. Jednak całość jest raczej spokojna i właśnie w tym spokoju siła. Nic na tym krążku nie jest wymuszone. I to właśnie wydaje się być kluczem do serc i głośników milionów fanów na całym świecie.
Po raz kolejny panuje tu absolutna demokracja, zarówno kompozytorska jak i wokalna. Każdy z czterech muzyków ma wpływ na końcowy kształt nagrań, a za mikrofonem wymiennie stają Jack White oraz Alison Mosshart. Dużym plusem tej grupy jest trzymanie się staromodnego już modelu nagrań. Dużo gry na żywo, mało producenckiej dłubaniny. Model ten również tyczy się szybkości nagrań, na które nie musimy czekać 3 lata jak przy niektórych grupach, a jedynie pół roku.
Warto również wspomnieć o sympatii, jaką Jack darzy nasz kraj. Wprawdzie ową sympatię możemy zauważyć dopiero od relatywnie niedługiego czasu, jednak takową muzyk deklaruje już od wczesnych nagrań The White Stripes. Czym objawia się wspomniana sympatia? Systematycznymi wizytami w naszym kraju. W 2005 roku mogliśmy zobaczyć jego flagowy projekt na dużej scenie Open'era. Później w 2008 roku mieliśmy szanse obcowania z projektem The Raconteurs również na scenie głównej. I tym razem Jack, który ma korzenie polskie, nie omieszkał pochwalić się swoim nowym projektem. The Dead Weather już 4 lipca jako jedna z głównych gwiazd festiwalu.
NAS & Damian Marley - Distant Relatives (2010)
Odkąd pojawiła się informacja o współpracy tych dwóch panów, czekałem z niecierpliwością. Od początku projekt budził duże zainteresowanie. Arcyciekawe zderzenie dwóch muzycznych światów, luźno ze sobą powiązanych.
NAS, jedna z ważniejszych postaci na amerykańskiej rap scenie, oraz Damian Marley, jeden z synów legendarnego Boba Marleya. Głęboko osadzony w tradycji rdzennego, jamajskiego reggae. Warto powiedzieć, że jakakolwiek współpraca muzyków z różnych środowisk twórczych jest świetnym ukazaniem uniwersalnego języka jakim jest muzyka. W tym przypadku owy język całkowicie się sprawdza.
Po przesłuchaniu materiału byłem pozytywnie zaskoczony, gdyż żaden z muzyków nie przejął hegemonii nad projektem. Tym demokratycznym sposobem powstał materiał absolutnie oryginalny. Wbrew przewidywaniom, płyta nie jest zbyt ostra, zarówno muzycznie jak i ze względu na teksty. Materiał, ani stricte reggae, ani hip-hopowy (choć do tego drugiego gatunku jest tu nieco bliżej).
Charakterystyczny, momentami bełkotliwy wokal Damiana, oraz nawijka NAS-a na tle w miarę prostych hip-hopowych podkładów naznaczonych radosnym pulsem reggae i potężnym basem punktującym każdy numer. I tak doświadczymy tu zarówno spokojnych piosenek z klimatycznymi chórkami, jak i tych bardziej drapieżnych, ze świetnymi przeplatającymi się wokalami obydwu panów. Co ciekawe, przy dużym zróżnicowaniu materiału, całość jest nad wyraz spójna.
Yeasayer - Odd Blood (2010)
Grupę Yeasayer poznałem tylko i wyłącznie za sprawą tegorocznego Open'era. Przedzierając się przez mnogość bardziej lub mniej udanych projektów, ten zainteresował mnie najbardziej. Druga płyta wzmacnia ich pozycję na scenie alternatywnej.
Na początek muszę się do czegoś przyznać. Nigdy nie byłem zagorzałym fanem słodkich melodii i chórków wyjętych żywcem z płyt Bee Gees. Dlatego po pierwszym przesłuchaniu albumu uznałem go za przeciętny nawrót tradycji lat 80', który nie wart jest złamanego grosza. Jednak po wyłączeniu muzyki wciąż pod nosem nuciłem sobie ich numery, a po głowie kołatały mi się chwytliwe melodie. Dlatego właśnie postanowiłem dać krążkowi "Odd Blood" drugą szansę. I trzeba przyznać, że wykorzystał ją. To niezwykle ważne by muzyka, oprócz naturalnej radości słuchania, odznaczała się w świadomości i zapadała w pamięć. I tak właśnie dzieje się przy najnowszej, a drugiej z kolei, płycie Yeasayer.
Krążek z powodzeniem mógłby zostać soundtrackiem do ekranizacji jakiejś baśni. Radosne dzwoneczki, kolorowe melodie i pełne gracji chórki przeplatane z odgłosami natury tworzą nad wyraz radosny i bajeczny klimat. Co również ważne, płyta nie nudzi się nawet po wielokrotnym przesłuchaniu i na dobre rozgaszcza się w naszych głośnikach. W odróżnieniu od "All Hour Symbals", czyli debiutanckiego krążka grupy, jest to album bardziej przebojowy, zatem również bardziej popowy. Tym razem jednak należy zapisać to chłopakom na plus i ze spokojnym sumieniem uznać, że zdali tak zwany test drugiej płyty.
Choć fani, którzy pokochali grupę za ich pierwszy krążek mogą być niejako zawiedzeni, uważam, że dobrze się stało, gdyż dzięki nowo przyjętej formule muzyka trafia do większego audytorium. Prawdopodobnie dzięki temu również będziemy mieli okazje zobaczyć chłopaków już niebawem na Festiwalu Heineken Open'er.
Ozzy Osbourne - Scream (2010)
Czyżby Ozzy Osbourne spuścił z tonu? Niestety tak. O ile należy unikać tu jakichkolwiek porównań z grupą Black Sabbath, o tyle nawiązanie do poprzedniego krążka pt. "Black Rain" jest jak najbardziej na miejscu. Pomimo tego że przedostatniej płycie zarzucano wtórność, dawała ona porządnego rockowego kopa, którego po "Księciu Ciemności" można było się spodziewać. Jednak czas płynie nieubłaganie, a z czasem nawet najmroczniejszy łagodnieje.
Już od chwili ukazania się singla "Let Me Hear You Scream" było wiadomo, że płyta będzie bardziej popowa niż jej poprzedniczka. Dużo tu dźwięków akustycznej gitary i spokojnego, łkającego wokalu. Wprawdzie nie zdominowały one całości, jednak świadczą dość dosadnie o zwolnieniu tempa. I tak, obok hardrockowych przebłysków: "Diggin' Me Down" z urokliwymi smyczkami, czy opartego na powolnie toczącym się niczym walec metalowym riffie "Soul Sucker", znajdziemy średnie ballady. Są to na przykład kompletnie przestrzelony utwór "Crucify", czy prosty do przesady hymn w imię miłości "I love You All". Jednak Ozzy to przede wszystkim głos, jego znak rozpoznawczy. I ten, choć z wiekiem naturalnie ulega zmianie, to zmiana jest to niewielka i wciąż czaruje barwą, a w mocniejszych numerach pokazuj swój potencjał.
Przyznam, że po tym krążku spodziewałem się o wiele więcej. Jest to jedynie średniak jakich teraz wiele na muzycznym rynku. Mimo tego że jest to jedynie pozostałość po hardrockowej potędze, to mam nadzieje, że "Scream" nie będzie łabędzim śpiewem Osbourne'a. Fakt jest taki, że, co by się nie działo, Ozzy nadal niezaprzeczalnie pozostaje ikoną muzyki rockowej i nadal ma zastępy wiernych fanów, którzy bez namysłu kupują wszystko, co ten zrobi. Jednak jeśli nie ma się to skończyć jednie na odcinaniu kuponów od sławy, osławiony "Książę" musi zaproponować nam o wiele więcej. Zatem płytę z czystym sumieniem polecam fanom głosu Ozzy'ego oraz tym nastawionym na rockowe ballady średniej jakości, które są jedynie momentami naznaczone ciężkim rockowym pazurem.
Subskrybuj:
Posty (Atom)