sobota, 24 lipca 2010

Ghost Voo -Knives In the Senate (2010)


Po włożeniu płyty do odtwarzacza słyszymy ryk wzmacniacza. Po chwili wchodzi surowa perkusja i gitara. Do tego momentu jest bardzo pozytywnie. Podoba mi się ostatnia moda powrotu do analogowych studiów nagrań i minimalnego szlifu studyjnego. Jednak po pierwszych dwóch utworach już wiemy, że kolejnych kila numerów będzie nie lada wyzwaniem. Wtedy otwierają się przed nami dwie drogi. Prostsza, wyłączyć muzykę natychmiast, lub trudniejsza, którą niestety poszedłem: dać muzyce kilka szans po czym dojść ze smutkiem do wniosku, że właśnie straciło się cenny czas.

Należy zacząć od wokalu, jeśli można to w ogóle tak nazwać. Wokalista jest bodaj pierwszoplanowym katem w tej muzycznej farsie. Dźwięk(brzmienie) jego głosu jest bardzo męczący, brzmi jakby wybrał złą tonacje, ale za wszelką cenę starał się w niej zmieścić(pozostać). Nazwałbym to bardziej wyciem (niż wyśpiewaniem tekstu)tekstu, niż jego wyśpiewywaniem. Zdarzali się w historii muzyki wielcy, którzy nie czarowali swoim wokalem ( podajmy na przykład Syda Baretta i jego solowe „The Madcap Laughs”). Jednak Ci nadrabiali innymi atutami. Tutaj niestety porażka ukazuje nam się z każdej muzycznej strony. Oprócz głównego wokalisty mamy tu również poboczne chórki, które zostały zrobione poprzez nałożenie i wyciszenie głównego wokalisty.

Kolejnym narzędziem tortur jest perkusja. Jeden motyw przypadający na jeden utwór. Motyw przy którym, perkusja AC/DC jest szczytem finezji kompozytorskiej. Ta prostota, aż do bólu, w połowie każdego numeru staje się kolejnym kolejnym minusem. Następną sztabką na wadzę z napisem monotonia i przeciętność. I tak doszliśmy do najważniejszego instrumentu w podstawowym rockowym instrumentarium: gitary elektrycznej. Tu jeszcze nie jest najgorzej. Choć większość jej udziału to proste, dość przeciętne riffy na elektronicznym przesterze, to nie kuje nas w uszy jak wspomniany wokal czy perkusja.

Na podsumowanie dodam, że jedynym utworem, który minimalnie wysuwa się przed szereg średniactwa jest instrumentalny „The Ice Museum”, który staje się bezpieczną przystanią dla zmęczonego rykiem wokalisty ucha. Na koniec wspomnę o okładce, skądinąd bardzo ciekawej i przykuwającej uwagę. Jednak skoro okładka ma nas zachęcać do zakupu płyty i ma być wizytówką muzyki, to muszę przestać zwracać na nie uwagę.

(Kilku utworów możecie posłuchać na profilu Myspace grupy)

Galactic - Ya-Ka-May (2010)


Mo­gli­by być ko­lej­nym z ty­się­cy ame­ry­kań­skich ze­spo­łów z kon­trak­tem pły­to­wym, ba­wią­cym się na swoim po­dwór­ku, gdyby nie ich po­cho­dze­nie. Pa­no­wie wy­wo­dzą się z No­we­go Or­le­anu, w któ­rym rów­nież two­rzą. Nowy Or­le­an to mia­sto, gdzie mu­zy­ka o za­bar­wie­niu jaz­zo­wym wy­cho­dzi poza ramy kul­tu­ro­we. Mia­sto, w któ­rym tra­dy­cja mu­zycz­na jest małą re­li­gią kom­po­nu­ją­cych tam ar­ty­stów. Mu­zy­cy, będąc świa­do­mi dźwi­ga­nia wie­lo­let­niej tra­dy­cji, cheł­pią się swymi ko­rze­nia­mi.

Po­zna­łem ich przy­pad­kiem, za spra­wą ich de­biu­tanc­kie­go krąż­ka „Co­olin' Off”. Płytę, obec­nie trud­no do­stęp­ną, na­by­łem za bez­cen na wy­prze­da­ży. Tym bar­dziej byłem zdzi­wio­ny po­zio­mem na­gra­nia. Mu­zy­ka na wskroś blu­eso­wa o jaz­zo­wym ko­lo­ry­cie. Za­ko­cha­łem się w tym krąż­ku od pierw­sze­go prze­słu­cha­nia. Zo­sta­łem "ku­pio­ny" dzię­ki lu­zo­wi i miłej, ro­dzin­nej at­mos­fe­rze pa­nu­ją­cej w na­gra­niach. Od tam­te­go mo­men­tu po­sta­no­wi­łem śle­dzić dal­szy roz­wój ich ka­rie­ry.

Na ko­lej­nych pły­tach "Ga­lac­tic" do swo­ich mu­zycz­nych za­in­te­re­so­wań do­rzu­ci­li funk. I tak oto do­cho­dzi­my po­wo­li do punk­tu, w któ­rym ak­tu­al­nie jest ze­spół. Ich naj­now­szy krą­żek pt. ”Ya-Ka-May” choć nie wy­wo­łu­je re­wo­lu­cji jest bar­dzo do­brym, rów­nym ma­te­ria­łem. Je­dy­ne, co może się nie po­do­bać, to fakt, że mu­zy­cy we­szli na nie­bez­piecz­ną, nieco ko­mer­cyj­ną ścież­kę. Wzbo­ga­ca­jąc swoją mu­zy­kę o jed­no­staj­ny bit rodem z mu­zy­ki r'n'b oraz po­kaź­ne grono go­ścin­nych wo­ka­li­stów, stra­ci­li nieco swój czar.

Ich szó­sta stu­dyj­na płyta, którą mo­że­my za­kwa­li­fi­ko­wać jako fun­ko­wy jazz, bar­dziej za­chę­ca do nie­skrę­po­wa­nych plą­sów na par­kie­cie, niż wy­słu­cha­nia w za­ci­szu do­mo­wych gło­śni­ków. Mu­zy­ka ra­do­sna, przy­pra­wio­na so­wi­cie sek­cją dętą nie po­zwa­la nam na mo­ment wy­tchnie­nia. Prze­słu­chu­jąc po­szcze­gól­ne "ka­wał­ki" nie do­świad­cza­my chwi­li nudy, a to dzię­ki mno­go­ści róż­nej eks­pre­sji wo­kal­nej zgro­ma­dzo­nych gości. To wszyst­ko na tle lek­kich i ni­czym nie­skrę­po­wa­nych zabaw dźwię­ka­mi.

Płyta skie­ro­wa­na jest przede wszyst­kim do osób głod­nych ta­necz­nych zabaw z naj­wyż­szej półki. Ci, któ­rzy wolą jed­nak bar­dziej spo­koj­ne, in­stru­men­tal­ne jazz-roc­ko­we fuzje pro­po­nu­ję za­po­zna­nie się ze wspo­mnia­nym de­biu­tem grupy. I choć kie­ru­nek, jaki ob­ra­li mu­zy­cy nie do końca mnie sa­tys­fak­cjo­nu­je, to i tak przy­zna­ję, że ”Ya-Ka-May” jest wy­ma­rzo­nym ma­te­ria­łem na go­rą­cy wa­ka­cyj­ny czas.

środa, 21 lipca 2010

Por­cu­pi­ne Tree - 17.07.2010, Łódź (Klub Wy­twór­nia)

Nie od dziś wia­do­mo, że grupa pro­gre­syw­nych "je­żo­zwie­rzy" darzy nasz kraj sym­pa­tią. Świad­czy o tym za­rów­no wy­daw­nic­two pt. "War­sza­wa", na któ­rym to usły­szy­my kon­cert za­re­je­stro­wa­ny w stu­diu im. Agniesz­ki Osiec­kiej, jak i fakt, że pa­no­wie czę­sto od­wie­dza­ją nas z kon­cer­ta­mi. Przed­ostat­ni odbył się w 2009 roku we Wro­cła­wiu zaraz po uka­za­niu się ostat­nie­go krąż­ka grupy pt. "The In­ci­dent". Wtedy, co zro­zu­mia­łe, se­tli­sta była na­sta­wio­na na nowy album.

Tym razem, mimo że trasa nie była z góry prze­wi­dzia­na na pro­mo­cję ostat­nie­go krąż­ka, usły­sze­li­śmy więk­szość no­we­go ma­te­ria­łu. Przy­znam, że ostat­nie wy­daw­nic­two nie jest moim fa­wo­ry­tem, nie­mniej jed­nak kon­cert w łódz­kiej wy­twór­ni za­li­czam do bar­dzo uda­nych.

Rów­nież licz­ba fanów była dużo mniej­sza niż na wspo­mnia­nym wro­cław­skim kon­cer­cie. Dzię­ki sto­sun­ko­wo ma­łe­mu au­dy­to­rium wy­two­rzył się miły, in­tym­ny kli­mat. I choć zróż­ni­co­wa­nie wie­ko­we pu­bli­ki było nie­sa­mo­wi­cie duże, to wszy­scy bez resz­ty dali się po­rwać trans­owo­ści wy­stę­pu.

Punkt dwu­dzie­sta mu­zy­cy stali już na sce­nie go­to­wi do wy­da­nia pierw­szych dźwię­ków. Bez sup­por­tu, bez spóź­nie­nia. Per­fek­cja jest tu pew­nym sło­wem-klu­czem. Ste­ven Wil­son, mul­tiin­stru­men­ta­li­sta oraz mózg wielu pro­jek­tów mu­zycz­nych, jest jedną z ta­kich po­sta­ci, po któ­rych wia­do­mo, czego można się spo­dzie­wać - rze­tel­no­ści i per­fek­cji. Z tego wzglę­du moje wy­ma­ga­nia co do tego kon­cer­tu były dość wy­so­kie. Jed­nak już po pierw­szych kilku pio­sen­kach dało się za­uwa­żyć, jak wy­so­ko pa­no­wie z Por­cu­pi­ne Tree sta­wia­ją sobie wy­ko­naw­czą po­przecz­kę.

Na po­czą­tek kilka utwo­rów z ostat­niej płyty - a do­kład­nie pięć pierw­szych otwie­ra­ją­cych płytę. Pierw­szy utwór to "Occam's Razor". Swo­ista roz­grzew­ka i próba na­gło­śnie­nia, które było świet­nie do­sto­so­wa­ne do roz­mia­rów sali. Je­dy­nie w tym nu­me­rze gi­ta­ra li­de­ra za­ni­ka­ła w zgieł­ku sek­cji ryt­micz­nej, a wokal był zbyt mocny. Jed­nak szyb­ko na­pra­wio­no ten błąd i już do końca było ide­al­nie. Z gło­śni­ków po­pły­nę­ły ko­lej­ne dźwię­ki, świet­nie przy­ję­te "Great Expec­ta­tions" oraz "Dra­wing the Line". Warto po­wie­dzieć, że tylko utwo­rom z ostat­niej płyty to­wa­rzy­szy­ły spe­cjal­nie spre­pa­ro­wa­ne krót­kie filmy. Na­krę­co­ne w psy­cho­de­licz­nym kli­ma­cie, za­ska­ki­wa­ły dy­na­mi­ką i świet­nie pa­so­wa­ły do utwo­rów, do­peł­nia­jąc je.

Po trze­cim ka­wał­ku na­stą­pi­ło krót­kie przy­wi­ta­nie, w któ­rym Ste­ven nie omiesz­kał wspo­mnieć o pa­nu­ją­cych w Pol­sce upa­łach ("It's f...​in hot out here, what the hell is going on?" - Jest strasz­nie go­rą­co, co tu do cho­le­ry się dzie­je?). W isto­cie pa­nu­ją­cy na ze­wnątrz upał dało się od­czuć w nie­kli­ma­ty­zo­wa­nej sali łódz­kie­go klubu. Ko­lej­ne utwo­ry to już mie­szan­ka sta­re­go z nowym. Do­sta­li­śmy świet­ne wy­ko­na­nia tak do­brze znany z war­szaw­skie­go kon­cer­tu "Ha­te­song" czy prze­dłu­żo­ną wer­sję "Rus­sia on Ice". Nie­ma­łe po­ru­sze­nie wy­wo­łał rów­nież utwór ty­tu­ło­wy z naj­now­sze­go wy­da­nia DVD grupy pt. "Ane­sthe­ti­ze".

Pierw­sza po­ło­wa kon­cer­tu trwa­ła równo go­dzi­nę. Mu­zy­cy ogło­si­li, że wra­ca­ją za równo dzie­sięć minut. Na ekra­nie po­ja­wi­ło się od­li­cza­nie, a więk­sza część pu­blicz­no­ści udała się w tym cza­sie po zimne na­po­je, by ochło­dzić nieco żar, jaki za­pa­no­wał pod sceną. Równo po dzie­się­ciu mi­nu­tach i zbio­ro­wym od­li­cza­niu se­kund ze­spół po­wró­cił na drugą po­ło­wę wy­stę­pu. Znów roz­po­czę­li od no­wych nu­me­rów, od­gry­wa­jąc pra­wie cały drugi krą­żek. Po­ja­wi­ły się rów­nież star­sze nu­me­ry, takie jak "Buy­ing New Soul", czy "Way Out of Here", które swo­bod­nie in­ter­pre­to­wa­ne prze­ro­dzi­ły się w świet­ne pro­gre­syw­ne po­rdó­że o za­bar­wie­niu roc­ko­wym, a cza­sem nawet i me­ta­lo­wym. Tutaj mniej było już wo­ka­lu, który roz­my­wał się ni­czym oni­rycz­ne plamy na tle cięż­kich rif­fów. W tej czę­ści otrzy­ma­li­śmy to, co w ze­spo­le ko­cha­my naj­bar­dziej. Dużo roz­kosz­nej za­ba­wy gi­ta­ra­mi i kli­ma­tem, który dzię­ki swo­bo­dzie mu­zy­ków udzie­lił się rów­nież pu­blicz­no­ści.

Za­mknię­cie kon­cer­tu było iście pro­fe­sjo­nal­ne. Bra­wu­ro­we wy­ko­na­nie "Nor­mal" wspar­te ge­nial­nym świetl­nym fi­na­łem oraz fil­mi­kiem przed­sta­wia­ją­cym udaną próbę sa­mo­bój­czą mło­dej dziew­czy­ny oraz wy­ci­sza­ją­ce "Bon­nie the Cat" za­koń­czy­ły re­gu­lar­ny wy­stęp grupy. Po dosyć dłu­giej na­mo­wie pu­blicz­no­ści ze­spół po­wró­cił na scenę by za­grać krót­ki bis. Na py­ta­nie ze sceny "To co mamy jesz­cze dla was za­grać" padło wiele róż­nych pro­po­zy­cji. W końcu mu­zy­cy zde­cy­do­wa­li się na jeden z wielu swo­ich szla­gie­rów pt. "Tra­ins".

So­bot­ni kon­cert był przede wszyst­kim ucztą dla wier­nych fanów grupy. Prze­kro­jo­we spoj­rze­nie na nową płytę prze­pla­ta­ne mu­zy­ką z dłu­giej ar­ty­stycz­nej drogi. Je­że­li cho­dzi o wy­ko­na­nie, mu­zy­cy spi­sa­li się na piąt­kę. Żad­nych wpa­dek czy nie­tra­fio­nych dźwię­ków. Po raz ko­lej­ny po­ka­za­li klasę.

Warto rów­nież wspo­mnieć, że był to jeden z ostat­nich wy­stę­pów przed pla­no­wa­ną prze­rwą. I choć pa­no­wie nie myślą na razie o nowym ma­te­ria­le, to wiemy, że Ste­ven Wil­son nie ma za­mia­ru próż­no­wać i bę­dzie kon­ty­nu­ował pracę nad swo­imi po­bocz­ny­mi pro­jek­ta­mi. I chwa­ła mu za to, gdyż z tak kre­atyw­nym umy­słem i per­fek­cją wy­ko­na­nia, le­ni­stwo by­ło­by grze­chem cięż­kim.

sobota, 10 lipca 2010

The Che­mi­cal Bro­thers - Fur­ther (2010)



Tym al­bu­mem zo­sta­wia­ją kon­ku­ren­cję da­le­ko w tyle. Po­ka­zu­ją rów­nież, że ich po­zy­cja na sce­nie elek­tro­nicz­nej nie jest za­gro­żo­na. Stwo­rzy­li świet­ną markę, a teraz po­ka­zu­ją na co ich stać.

Dawno tak nie wy­cze­ki­wa­łem żad­nej pre­mie­ry. Po tym, co za­fun­do­wa­li nam "che­micz­ni bra­cia" na po­przed­nim krąż­ku "We Are The Night" ape­tyt bar­dzo mi się za­ostrzył. Po usły­sze­niu pierw­sze­go sin­gla pt."Esca­pe Ve­lo­ci­ty" wie­dzia­łem, że pa­no­wie nie na­sta­wia­ją się na prze­bo­jo­wą bombę, wy­pcha­ną hi­ta­mi. Tym razem Tom Row­lands i Ed Si­mons wra­ca­ją do ko­rze­ni tj. trans­owych, mocno elek­tro­nicz­nych opo­wie­ści. Choć po­rów­ny­wa­nie "Fur­ther" z krąż­ka­mi z po­cząt­ku ka­rie­ry ta­ki­mi jak choć­by "Dig your own hole" by­ło­by prze­sa­dą, to pa­no­wie nie za­wo­dzą. Myślę, że naj­now­szy krą­żek, choć może nie zro­bić ko­mer­cyj­ne­go suk­ce­su po­przed­nicz­ki, to jest ma­te­ria­łem rów­nie uda­nym.

Ca­łość roz­po­czy­na się le­ni­wie i dosyć cięż­ko. Elek­tro­nicz­ne piski wzbo­ga­co­ne o żeń­ski wokal, tak mija pierw­szy utwór. Jed­nak nie dajmy się zwieść. Owa kom­po­zy­cja ma nas je­dy­nie wpro­wa­dzić w cięż­ki elek­tro­nicz­ny kli­mat jaki za­fun­do­wa­li nam na "Fur­ther" Row­lands i Si­mons. W tym miej­scu warto wspo­mnieć o sam­plach, któ­rych użyli przy pro­duk­cji tego ma­te­ria­łu. Nie wszyst­kie bo­wiem to świe­żyn­ki. Część po­cho­dzi z pu­bli­ko­wa­nych na­grań z serii "Elec­tro­nic Bat­tle We­apon". Dla­te­go nie­któ­re dźwię­ki mogą wydać się, szcze­gól­nie za­go­rza­łym fanom, zna­jo­me.

Płyta przy­po­mi­na nieco kon­cer­to­wy set grupy, mia­no­wi­cie dłu­gie nu­me­ry z prze­pla­ta­ją­cy­mi się róż­ny­mi mo­ty­wa­mi opar­te na mo­to­rycz­nym be­acie nie­ustan­nie za­chę­ca­ją­cym do tańca. Nie bra­ku­je tu rów­nież wo­ka­li, za­rów­no mę­skich jak i żeń­skich. Nie są one jed­nak dla wy­daw­nic­twa klu­czo­we. To, co bar­dzo po­do­ba mi się w nowym ma­te­ria­le, to fakt, iż pa­no­wie nie zre­zy­gno­wa­li z brzmie­nia ży­wych in­stru­men­tów i mamy oka­zję usły­szeć cie­ka­we per­ku­syj­ne przej­ścia czy chwy­tli­we gi­ta­ro­we riffy. I choć te dźwię­ki to je­dy­nie smacz­ki, to bar­dzo umi­la­ją słu­cha­nie.

Pod­su­mo­wu­jąc, jest to bar­dzo dobry i, co ważne, równy ma­te­riał. Jest to bar­dziej im­pre­zo­wy krą­żek niż ostat­nie wy­daw­nic­twa, co do­brze wróży kon­cer­tom grupy. Warto wspo­mnieć, że i my w Pol­sce bę­dzie­my mieli szan­se zo­ba­czyć duet na żywo, już w sierp­niu w Kra­ko­wie. Pa­no­wie będą jedną z głów­nych gwiazd fe­sti­va­lu Coke Live Music.

The Dead We­ather - Sea of Cowards (2010)



Wy­cze­ki­wa­ny drugi album pt. "Sea of Co­wards" trzy­ma po­ziom ge­nial­ne­go de­biu­tu. Wielu uwa­ża­ło, że na­gra­nie jesz­cze lep­szej płyty jest zwy­czaj­nie nie­moż­li­we. Nie­moż­li­we stało się jed­nak fak­tem.

Wielu fanów Jacka White'a uzna­ło The Dead We­ather za naj­lep­sze, co do tej pory stwo­rzył. Co jest ich fe­no­me­nem? Co spra­wia, że grupa ze­bra­nych na­pręd­ce mu­zy­ków prze­bi­ja nawet kul­to­wy The White Stri­pes oraz tro­chę mniej udany, choć nadal świet­ny pro­jekt, The Ra­co­un­teurs?

Po pierw­sze i naj­waż­niej­sze, na­tu­ral­ność. Słu­cha­jąc ich mu­zy­ki, czuję się jak­bym uczest­ni­czył w sesji na­gra­nio­wej, a mu­zy­cy w każ­dym mo­men­cie mogą wstać i wyjść choć­by na kawę. Luz, który pa­nu­je wmu­zy­ka stu­diu, udzie­la się słu­cha­czom, dzię­ki czemu tak chęt­nie wra­ca­my do tych na­grań.

Po dru­gie, tan­dem White - Mos­shart. Po­mi­mo tego że wiemy, kto trzy­ma wszyst­kich w ry­zach, to Ali­son Mos­shart, po­przez swoją eks­pre­sje wo­kal­ną, wnosi dużo od sie­bie. Wspa­nia­ły roc­ko­wy wokal o du­żych moż­li­wo­ściach i dużym dy­stan­sem do sie­bie i do mu­zy­ki. To w po­łą­cze­niu ze świet­ną grą in­stru­men­ta­rium daje wy­bu­cho­wą mie­szan­kę, którą po­ko­cha­ły mi­lio­ny ludzi na całym świe­cie.

Jako sin­giel otrzy­ma­li­śmy na­gra­nie "Die by the Drop" zbu­do­wa­ne na wy­my­ślo­nym przez White'a mo­ty­wie do filmu o przy­go­dach Ja­me­sa Bonda. Mocno roc­ko­wy ka­wa­łek nie do końca od­da­wał jed­nak kli­mat płyty, która mocno osa­dzo­na jest w blu­eso­wej tra­dy­cji. Dużo tu spo­koj­nych nu­me­rów, które opar­te na chwy­tli­wych rif­fach prze­peł­nio­ne są prze­róż­ny­mi smacz­ka­mi. Mamy rów­nież ostrzej­sze mo­men­ty z barw­ny­mi so­lów­ka­mi gi­ta­ro­wy­mi. Jed­nak ca­łość jest ra­czej spo­koj­na i wła­śnie w tym spo­ko­ju siła. Nic na tym krąż­ku nie jest wy­mu­szo­ne. I to wła­śnie wy­da­je się być klu­czem do serc i gło­śni­ków mi­lio­nów fanów na całym świe­cie.

Po raz ko­lej­ny pa­nu­je tu ab­so­lut­na de­mo­kra­cja, za­rów­no kom­po­zy­tor­ska jak i wo­kal­na. Każdy z czte­rech mu­zy­ków ma wpływ na koń­co­wy kształt na­grań, a za mi­kro­fo­nem wy­mien­nie stają Jack White oraz Ali­son Mos­shart. Dużym plu­sem tej grupy jest trzy­ma­nie się sta­ro­mod­ne­go już mo­de­lu na­grań. Dużo gry na żywo, mało pro­du­cenc­kiej dłu­ba­ni­ny. Model ten rów­nież tyczy się szyb­ko­ści na­grań, na które nie mu­si­my cze­kać 3 lata jak przy nie­któ­rych gru­pach, a je­dy­nie pół roku.

Warto rów­nież wspo­mnieć o sym­pa­tii, jaką Jack darzy nasz kraj. Wpraw­dzie ową sym­pa­tię mo­że­my za­uwa­żyć do­pie­ro od re­la­tyw­nie nie­dłu­gie­go czasu, jed­nak ta­ko­wą muzyk de­kla­ru­je już od wcze­snych na­grań The White Stri­pes. Czym ob­ja­wia się wspo­mnia­na sym­pa­tia? Sys­te­ma­tycz­ny­mi wi­zy­ta­mi w na­szym kraju. W 2005 roku mo­gli­śmy zo­ba­czyć jego fla­go­wy pro­jekt na dużej sce­nie Open'era. Póź­niej w 2008 roku mie­li­śmy szan­se ob­co­wa­nia z pro­jek­tem The Ra­con­teurs rów­nież na sce­nie głów­nej. I tym razem Jack, który ma ko­rze­nie pol­skie, nie omiesz­kał po­chwa­lić się swoim nowym pro­jek­tem. The Dead We­ather już 4 lipca jako jedna z głów­nych gwiazd fe­sti­wa­lu.

NAS & Da­mian Mar­ley - Distant Relatives (2010)



Odkąd po­ja­wi­ła się in­for­ma­cja o współ­pra­cy tych dwóch panów, cze­ka­łem z nie­cier­pli­wo­ścią. Od po­cząt­ku pro­jekt bu­dził duże za­in­te­re­so­wa­nie. Ar­cy­cie­ka­we zde­rze­nie dwóch mu­zycz­nych świa­tów, luźno ze sobą po­wią­za­nych.

NAS, jedna z waż­niej­szych po­sta­ci na ame­ry­kań­skiej rap sce­nie, oraz Da­mian Mar­ley, jeden z synów le­gen­dar­ne­go Boba Mar­leya. Głę­bo­ko osa­dzo­ny w tra­dy­cji rdzen­ne­go, ja­maj­skie­go reg­gae. Warto po­wie­dzieć, że ja­ka­kol­wiek współ­pra­ca mu­zy­ków z róż­nych śro­do­wisk twór­czych jest świet­nym uka­za­niem uni­wer­sal­ne­go ję­zy­ka jakim jest mu­zy­ka. W tym przy­pad­ku owy język cał­ko­wi­cie się spraw­dza.

Po prze­słu­cha­niu ma­te­ria­łu byłem po­zy­tyw­nie za­sko­czo­ny, gdyż żaden z mu­zy­ków nie prze­jął he­ge­mo­nii nad pro­jek­tem. Tym de­mo­kra­tycz­nym spo­so­bem po­wstał ma­te­riał ab­so­lut­nie ory­gi­nal­ny. Wbrew prze­wi­dy­wa­niom, płyta nie jest zbyt ostra, za­rów­no mu­zycz­nie jak i ze wzglę­du na tek­sty. Ma­te­riał, ani stric­te reg­gae, ani hip-ho­po­wy (choć do tego dru­gie­go ga­tun­ku jest tu nieco bli­żej).

Cha­rak­te­ry­stycz­ny, mo­men­ta­mi beł­ko­tli­wy wokal Da­mia­na, oraz na­wij­ka NAS-a na tle w miarę pro­stych hip-ho­po­wych pod­kła­dów na­zna­czo­nych ra­do­snym pul­sem reg­gae i po­tęż­nym basem punk­tu­ją­cym każdy numer. I tak do­świad­czy­my tu za­rów­no spo­koj­nych pio­se­nek z kli­ma­tycz­ny­mi chór­ka­mi, jak i tych bar­dziej dra­pież­nych, ze świet­ny­mi prze­pla­ta­ją­cy­mi się wo­ka­la­mi oby­dwu panów. Co cie­ka­we, przy dużym zróż­ni­co­wa­niu ma­te­ria­łu, ca­łość jest nad wyraz spój­na.

Yeasay­er - Odd Blood (2010)



Grupę Yeasay­er po­zna­łem tylko i wy­łącz­nie za spra­wą te­go­rocz­ne­go Open'era. Prze­dzie­ra­jąc się przez mno­gość bar­dziej lub mniej uda­nych pro­jek­tów, ten za­in­te­re­so­wał mnie naj­bar­dziej. Druga płyta wzmac­nia ich po­zy­cję na sce­nie al­ter­na­tyw­nej.

Na po­czą­tek muszę się do cze­goś przy­znać. Nigdy nie byłem za­go­rza­łym fanem słod­kich me­lo­dii i chór­ków wy­ję­tych żyw­cem z płyt Bee Gees. Dla­te­go po pierw­szym prze­słu­cha­niu al­bu­mu uzna­łem go za prze­cięt­ny na­wrót tra­dy­cji lat 80', który nie wart jest zła­ma­ne­go gro­sza. Jed­nak po wy­łą­cze­niu mu­zy­ki wciąż pod nosem nu­ci­łem sobie ich nu­me­ry, a po gło­wie ko­ła­ta­ły mi się chwy­tli­we me­lo­die. Dla­te­go wła­śnie po­sta­no­wi­łem dać krąż­ko­wi "Odd Blood" drugą szan­sę. I trze­ba przy­znać, że wy­ko­rzy­stał ją. To nie­zwy­kle ważne by mu­zy­ka, oprócz na­tu­ral­nej ra­do­ści słu­cha­nia, od­zna­cza­ła się w świa­do­mo­ści i za­pa­da­ła w pa­mięć. I tak wła­śnie dzie­je się przy naj­now­szej, a dru­giej z kolei, pły­cie Yeasay­er.

Krą­żek z po­wo­dze­niem mógł­by zo­stać so­und­trac­kiem do ekra­ni­za­cji ja­kiejś baśni. Ra­do­sne dzwo­necz­ki, ko­lo­ro­we me­lo­die i pełne gra­cji chór­ki prze­pla­ta­ne z od­gło­sa­mi na­tu­ry two­rzą nad wyraz ra­do­sny i ba­jecz­ny kli­mat. Co rów­nież ważne, płyta nie nudzi się nawet po wie­lo­krot­nym prze­słu­cha­niu i na dobre roz­gasz­cza się w na­szych gło­śni­kach. W od­róż­nie­niu od "All Hour Sym­bals", czyli de­biu­tanc­kie­go krąż­ka grupy, jest to album bar­dziej prze­bo­jo­wy, zatem rów­nież bar­dziej po­po­wy. Tym razem jed­nak na­le­ży za­pi­sać to chło­pa­kom na plus i ze spo­koj­nym su­mie­niem uznać, że zdali tak zwany test dru­giej płyty.

Choć fani, któ­rzy po­ko­cha­li grupę za ich pierw­szy krą­żek mogą być nie­ja­ko za­wie­dze­ni, uwa­żam, że do­brze się stało, gdyż dzię­ki nowo przy­ję­tej for­mu­le mu­zy­ka tra­fia do więk­sze­go au­dy­to­rium. Praw­do­po­dob­nie dzię­ki temu rów­nież bę­dzie­my mieli oka­zje zo­ba­czyć chło­pa­ków już nie­ba­wem na Fe­sti­wa­lu He­ine­ken Open'er.

Ozzy Osbourne - Scream (2010)


Czyż­by Ozzy Osbo­ur­ne spu­ścił z tonu? Nie­ste­ty tak. O ile na­le­ży uni­kać tu ja­kich­kol­wiek po­rów­nań z grupą Black Sab­bath, o tyle na­wią­za­nie do po­przed­nie­go krąż­ka pt. "Black Rain" jest jak naj­bar­dziej na miej­scu. Po­mi­mo tego że przed­ostat­niej pły­cie za­rzu­ca­no wtór­ność, da­wa­ła ona po­rząd­ne­go roc­ko­we­go kopa, któ­re­go po "Księ­ciu Ciem­no­ści" można było się spo­dzie­wać. Jed­nak czas pły­nie nie­ubła­ga­nie, a z cza­sem nawet naj­mrocz­niej­szy ła­god­nie­je.

Już od chwi­li uka­za­nia się sin­gla "Let Me Hear You Scre­am" było wia­do­mo, że płyta bę­dzie bar­dziej po­po­wa niż jej po­przed­nicz­ka. Dużo tu dźwię­ków aku­stycz­nej gi­ta­ry i spo­koj­ne­go, łka­ją­ce­go wo­ka­lu. Wpraw­dzie nie zdo­mi­no­wa­ły one ca­ło­ści, jed­nak świad­czą dość do­sad­nie o zwol­nie­niu tempa. I tak, obok har­droc­ko­wych prze­bły­sków: "Dig­gin' Me Down" z uro­kli­wy­mi smycz­ka­mi, czy opar­te­go na po­wol­nie to­czą­cym się ni­czym walec me­ta­lo­wym rif­fie "Soul Suc­ker", znaj­dzie­my śred­nie bal­la­dy. Są to na przy­kład kom­plet­nie prze­strze­lo­ny utwór "Cru­ci­fy", czy pro­sty do prze­sa­dy hymn w imię mi­ło­ści "I love You All". Jed­nak Ozzy to przede wszyst­kim głos, jego znak roz­po­znaw­czy. I ten, choć z wie­kiem na­tu­ral­nie ulega zmia­nie, to zmia­na jest to nie­wiel­ka i wciąż cza­ru­je barwą, a w moc­niej­szych nu­me­rach po­ka­zuj swój po­ten­cjał.

Przy­znam, że po tym krąż­ku spo­dzie­wa­łem się o wiele wię­cej. Jest to je­dy­nie śred­niak ja­kich teraz wiele na mu­zycz­nym rynku. Mimo tego że jest to je­dy­nie po­zo­sta­łość po har­droc­ko­wej po­tę­dze, to mam na­dzie­je, że "Scre­am" nie bę­dzie ła­bę­dzim śpie­wem Osbo­ur­ne'a. Fakt jest taki, że, co by się nie dzia­ło, Ozzy nadal nie­za­prze­czal­nie po­zo­sta­je ikoną mu­zy­ki roc­ko­wej i nadal ma za­stę­py wier­nych fanów, któ­rzy bez na­my­słu ku­pu­ją wszyst­ko, co ten zrobi. Jed­nak jeśli nie ma się to skoń­czyć jed­nie na od­ci­na­niu ku­po­nów od sławy, osła­wio­ny "Ksią­żę" musi za­pro­po­no­wać nam o wiele wię­cej. Zatem płytę z czy­stym su­mie­niem po­le­cam fanom głosu Ozzy'ego oraz tym na­sta­wio­nym na roc­ko­we bal­la­dy śred­niej ja­ko­ści, które są je­dy­nie mo­men­ta­mi na­zna­czo­ne cięż­kim roc­ko­wym pa­zu­rem.