poniedziałek, 25 kwietnia 2011

Nowy blog

Z możliwością pobierania:

http://dzwiekochlonny.blogspot.com/

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Wywiad z Pioterm Cichockim (Long Long, Artybishops)

Rozmowa z Piotrem Cichockim, współzałożycielem Artybishops i współtwórca projektu Long Long ( Artybishops, zespół alternatywno popowy poruszający się w różnych stylistykach, Long Long projekt muzyczny poruszający się w okolicach ethno, trans przyp. red.) Rozmowa o obu projektach , jak również o stanie polskiej fonografii i głównych motywach tworzenia muzyki.

Newstelegraf: Często robicie wywiadyMówię o Tobie, o Long Long, o Artybishops.
Piotr Cichocki: Tak, działamy dość regularnie. Po wydaniu płyty z Artybishops (debiut fonograficzny pt. „Take The Artybishops” z maja 2010 przyp. red.) mieliśmy regularną trasę. Druga część tej trasy będzie jesienią. Tak samo z Long Long'iem. Poza FAMĄ za półtora tygodnia jedziemy na Festiwal Rytmu i Ognia do Gdyni, w skrócie FROG.
NT: Przeglądając wasz profil na portalu Myspace, mało było koncertów, ciężko było was zobaczyć na żywo. Nie za dużo gracie z Long Long?
P.C.: To się wiąże głównie z tym, że mieliśmy dość gorący okres z Artybishops i nagrywaliśmy płytę, później ją promowaliśmy. Z LL często gramy próby, przygotowujemy materiał na płytę. Myślę, że za jakiś czas będziemy ją nagrywać.
NT: Jeżeli chodzi o oba zespoły, dużo osób pokrywa się w obu składach?
P.C.: Trzy osoby grają w obu grupach, to znaczy ja, Igor, który obsługuje różne instrumenty rytmiczne typu kongi, tzw przeszkadzajki i Janek, który w Artybioshops gra na basie i instrumentach elektronicznych, natomiast w LL na kontrabasie. Jednak mimo wszystko te zespoły różnią się dość sporo, bo LL to jest taki koncepcyjny projekt, odjazd z pewną myślą przewodnią. To, co graliśmy na eliminacjach do FAMy jbyło mocno skróconym programem, natomiast nasze koncerty, i w ogóle to, co staramy się przekazać, jest ułożone, uporządkowane. Jest to inscenizacja pewnego tekstu, który powstał około pięćdziesięciu lat temu.
NT: Teraz może z innej strony, kto natchnął Cię do tworzenia muzyki? Rodzice dali Ci gitarę do ręki, czy jakaś ulubiona płyta czy muzyk, który miał na Ciebie duży wpływ?
P.C.: Ciężko mi powiedzieć... Moje najwcześniejsze wspomnienia muzyczne to walkman, który miałem w wieku pięciu, sześciu lat, pod koniec lat 80-tych i kasety nagrywane z radio; Europe, Kylie Minogue.
NT: To Cię natchnęło ?
P.C.: To są pierwsze wspomnienia muzycznie. Trudno jednoznacznie powiedzieć. Były różne momenty i wydaje mi się, że to wszystko wpłynęło na decyzję, by później zajmować się muzyką.
NT: Kiedy zacząłeś grać ?
P.C.: Chyba wtedy, kiedy miałem pierwszą gitarę, czyli jakoś koło dziesiątego roku życia. Wtedy też miałem magnetofon z opcją nagrywania, włączało się go i brzdąkało…
NT: Kim jest twój ulubiony artysta, od zawsze na zawsze?
P.C.: Chyba nie mam takiego, jednej bezpośredniej osoby. Long Long ma kogoś, kogo można nazwać patronem. Jednak nie jest to muzyk. To facet, który jest bardziej filozofem, antropolog Antoin De Peru, który zaginął w latach 60-tych na Papui Nowej Gwinei. Robił tam badania dotyczące rzeczywistości duchowej. Istnieje parę artykułów jego autorstwa, które nie są niestety przetłumaczone na język polski. Są za to fragmenty dziennika terenowego. Jako antropolog prowadził dziennik i tuż po jego zaginięciu odnaleziono dość obszerne fragmenty. Nasze koncerty i to, co staramy się przekazać, to pewna ekranizacja tego. Szamańskie rytuały, które on opisał, rytuały plemion Papuaskich, które badał, których filozofie poznawał. A wracając jeszcze do pytania o inspiracje muzyczne - słucham bardzo dużo muzyki, bardzo rożnej, od DJ Hell'a, który gra, powiedzmy sobie, ostre techno, po bardziej jazzowe rzeczy typu Archie Shepp czy Albert Tayler i tego rodzaju wykonawcy, w każdym razie coś, co ma w sobie specyficzną energię.
NT: Pytam, gdyż ciężko przyporządkować waszą muzykę. Nazwałbym to, co tworzycie muzyką eksperymentalną, jednak trudna sprawa z tymi szufladkami. Jak byś nazwał waszą muzykę ?
P.C.: To tak samo jak z Artybishops. Naszym głównym celem jest grać muzykę, która nie wpasowuje się w żaden schemat. Z jednej strony jest tym, co chcemy robić i jest dla nas sposobem komunikacji, nas między sobą. Pochodzimy z rożnych miejsc, mówię również o słuchaczach, i mieszamy ze sobą różne inspiracje, ale nie w celu stworzenia czegoś, co by się wpasowywało w jeden jednoznaczny gatunek, tylko raczej tworzyło ramę komunikacji. To, tak jak mówi się o muzyce etnicznej Afryki, w muzyce nie chodzi o to, by była sztuką, lecz by dawała się porozumieć , by była narzędziem właśnie komunikacji. Czymś, w czym jedna osoba stara się przekazać coś drugiej. Moim zdaniem, kiedy tak do tego się podchodzi, to nie ma sensu myśleć nawet w kategoriach stylu.
NT: Zabawa i misja, to nie za duże słowo?
P.C.: Nazwijmy to misją (śmiech). Mamy po prostu wewnętrzny głos.
NT: Po części odpowiedziałeś już na kolejne pytanie. Czy powołując do życia LL myśleliście jedynie o swojej wizji artystycznej czy jednak trochę o stronie finansowej?
P.C.: Raczej o misji artystycznej, chcieliśmy coś zrobić z naszą muzyką, „pomuzykować”. Pierwszy raz, wystąpiliśmy na papuaskim wieczorze w Jadłodajni Filozoficznej, jeszcze wtedy istniejącej. Był to projekt, który zaistniał przez przypadek. Okazało się, że wszyscy mamy podobne zainteresowania muzyczne i to kontynuowało się od koncertu do koncertu, nie było mowy o jakimś wykalkulowanym planie zarobienia 100 tysięcy złotych, co mi się jeszcze nie zdarzyło, niestety. Ale teraz czujemy taką energię, że chcemy grać, grać i grać. Nie musimy już czekać na kolejne okazje, by po prostu pograć, mamy wystarczająco tej energii i możliwości, żeby to robić.
NT: W takim razie jakie są dalsze plany koncertowe?
P.C.: Jeśli chodzi o LL będziemy grali latem jeszcze na FAMIE i planujemy już kilka następnych koncertów na jesieni. Ale gdzie i kiedy to będę mógł zdradzić za dwa trzy tygodnie. Na pewno w Warszawie coś zagramy.
NT: Grasz teraz w dwóch zespołach. Czy masz oprócz nich jakąś zarobkową pracę, czy można się utrzymać jedynie z grania koncertów, muzyki?
P.C.: Jestem wykładowcą, wykładam antropologię kulturową. Ponadto jestem doktorantem, także nie próżnuję (śmiech).
Ja: Stąd wzięło się Twoje zainteresowanie? Podróżowałeś w tamte kierunki, mówie o Australii?
P.C.: Tak, byłem rok w Australii i badałem plemiona aborygeńskie, które jak się okazało zahaczają jakoś o ten rejon. Z kolei kontrabasista Janek ponad rok mieszkał w Papui.
NT: W waszej muzyce słychać luz kompozycyjny. Stąd moje pytanie, jak wygląda proces twórczy? Jak tworzycie kawałki, czy ktoś przynosi na próbę zarys utworu i wy z tego wychodzicie improwizacyjnie czy kompletnie od podstaw; wchodzicie, bierzecie instrumenty i gracie, co w was „siedzi”?
P.C.: Wydaje mi się, że jest to troszeczkę pomiędzy jednym a drugim. Zarysy są, jak najbardziej, tylko my wychodzimy z założenia, że nie ma nigdy takiego samego wykonania i nie staramy się wykonywać tego w identyczny sposób. Myślimy o każdym koncercie jak o jednorazowej całości, która musi mieć swój własny klimat. Każdy koncert jest w pewnym sensie dwuwymiarowy. Żeby zagrać dobry trans trzeba dużo grać i dużo ćwiczyć. To właśnie robimy na próbach, opracowujemy sobie formę. Utwory mają tytuły, teksty, mają przesłanie, ale są luźne o tyle, że chcemy „lecieć” na tym, co gramy, a nie być podporządkowani pewnemu mechanizmowi. Na przykład Artybishops jest zespołem, w którym funkcjonuje zupełnie innym mechanizm, tam formy są zamknięte co do taktu. Wszystko wyćwiczone na tyle, że kiedy jest zwrot, to wszyscy muszą wiedzieć na początku kawałka, kiedy to zrobić. Natomiast tutaj, kiedy zaczynamy utwór, to tak naprawdę nie wiemy, jak on się skończy. Wiemy, jak się zacznie, jakie będą pierwsze słowa, ale nie wiemy, jakie będą ostatnie. No i dzięki temu, dzięki takiej otwartej formie granie koncertów jest dla nas niesamowitą przyjemnością. Być może nie można rozpatrywać tego nawet w kategorii przyjemności, a bardziej w formie transu właśnie. Te stroje, które mamy na scenie, to nie jest tylko i wyłącznie folklorystyczny sztuczny dodatek, my w pewnym sensie się jednoczymy na scenie, kiedy wyglądamy tak samo, poruszamy się tak samo, mamy takie same makijaże, czujemy się rzeczywiście jak część jednego plemienia. Mamy wrażenie, że ten wspólny lot może porywać również słuchaczy.
NT: Teraz trochę o gatunku ethno, Waszą muzykę można po trosze pod niego podpisać. Ta muzyka, zarówno polski folk jak i muzyka etniczna, pozostają w naszym kraju nieco w cieniu, w pewniej niszy. Stąd moje pytanie. Jak jest z fanami, czy nie zawodzą, macie oczekiwaną frekwencję na występach?
P.C.: Jeśli chodzi o LL to publicznośc raczej dopisuje. Wydaje mi się, że środowisko ethno jest pewną niszą, ale jest to nisza bardzo szczelnie wypełniona. Jest tam masa ludzi, którzy świetnie znają się na muzyce, w dodatku sami często organizują pewne rzeczy. Jest to środowisko ludzi aktywnych, którzy organizują wiele imprez, grają w różnych projektach. Nie byłbym pesymistą jeżeli chodzi o środowisko muzyki etniczej w Polsce. Tam naprawdę dużo się dzieje.
Ja: Wszyscy z zespołu są tak blisko tematów antropologicznych jak Ty, jako doktorant?
P.C.: Tak, choć wiedza i praktyka to czasami co innego. Antropologowie zazwyczaj analizują pewne fakty z naukowym dystansem, natomiast tutaj mówię o muzyce. Muzyka jest czymś, co moim zdaniem nie do końca może się poddać analizie i w taki sposób właśnie działa LL. Mogę się zastanawiać, spod różnych kątów, czym jest właśnie LL w kategoriach kulturowych, ale tak naprawdę niewiele da się powiedzieć o muzyce i o transie, a tym właśnie jest ten zespół.
Ja: Słuchając waszej muzyki słyszymy język polski, angielski, ale i inny język, jest on związany z Australią ?
P.C.: Nie, Ifi (wokalistka zespołu Long Long przyp.red.) pochodzi z Nigerii, jest Polką nigeryjskiego pochodzenia. Śpiewa w języku Ibo, plus wspomniane fragmenty w języku angielskim i polskim. Nie ma jednego języka na świecie, nie ma jednej muzyki. Long Long działa na zasadzie odbiornika radiowego, który ściąga różne fale. Jakbyś przesuwał gałkę strojenia. Słyszysz różne fragmenty w kilku językach. Trochę to jak nasłuchiwanie fal kosmicznych, my tak to rozumiemy.
NT: Teraz wróćmy na ziemię, pytanie dotyczące płyty. Zbieracie już na nią kawałki?
P.C.: Mamy sporo materiału, zastanawiamy się nad studiem, producentem, nad pewnymi koncepcjami. Mówię o koncepcji tego, co chcemy przekazać tą płytą, która już jest w miarę określona. Pozostaje jeszcze kilka decyzji i muzycznych i przede wszystkim tych strategicznych: studio, producent i, co jest najtrudniejsze w naszym kraju, wydawca.
NT: A nie myśleliście wcześniej o wydaniu płyty EP własnym nakładem? I od razu drugie pytanie, jest taki polski portal MegaTotal.pl (portal na którym fani zbierają pieniądze na wydawanie ulubionej muzyki przyp. red.), myśleliście żeby tam wejść ze swoją muzyką?
P.C.: Na pewno Artybishops jest na tym portalu, zdaje się że LL jeszcze nie, ale nie ma go tylko dlatego że jeszcze nikt się tym nie zajął. Będzie pewnie niebawem. Jak i na zachodnich portalach tego typu.
NT: Czasem bywa tak, że wydawnictwa na zachodzie chętniej wydają młode zespoły. Wydaje mi się, że ludzie mają bardziej otwarte głowy. Nie myśleliście, by powysyłać próbki materiału na zachód?
P.C.: Wytwórnie to ciężki orzech, powiem Ci, jak ja widzę ten problem. Wydaje mi się, że na zachodzie jest ciągłe poszukiwanie nowości. Zespół, który startuje zewsząd słyszy takie komunikaty: „Super, grajcie dalej, może to nie jest perfekcyjne, ale zaraz pokażecie nam coś nowego. Damy wam możliwość zagrania koncertu, damy wam możliwość wejścia do studia, będziecie mieli super sprzęt, po prostu się rozwijajcie”. W związku z tym jest tam wiele zespołów, które powodują, że oni nie koniecznie chcą coś szukać na zewnątrz.
NT: W takim razie wróćmy do kraju. Uważam, że muzyka, jaką gracie, nie jest za bardzo u nas rozpropagowana. Pomysł z większą promocją może pomóc.
P.C.: Wiesz, w naszym przypadku wydaje mi się, że jest również ważna taka forma, w której tą muzykę się dostaje. Gramy koncerty, które są z założenia pewną zamkniętą całością, koncept to nie tylko muzyka, to także ubranie, obraz, dym, cała atmosfera. Z tego względu trudno mi jest powiedzieć, jak słucha się naszej muzyki pojedynczo, poszczególnych kawałków. Mamy póki co nagrania koncertowe i nie ukrywam, że LL jest czymś zupełnie innym, czego można posłuchać w radiu. Tam numery są na tyle "przykrajane", żeby w ciągu tych trzech minut zmieściło się wszystko, co ma Cię wciągnąć, zachęcić do kupienia, co jest taką pobieżną znajomością. Natomiast LL to wciągnięcie w dziwny świat, który może udałoby się przedstawić za pomocą tej dwu-, trzyminutowej piosenki. Ale póki co jest to działanie na takiej płaszczyźnie przedstawienia, muzycznego obrzędu.
NT: A propos tego, o czym mówisz, co sądzisz o polskim komercyjnym przemyśle fonograficznym?
P.C.: Na to pytanie mogę odpowiedzieć jako członek i współmenadżer Artybishops. Gramy utwory, które trwają trzy, cztery minuty, i o to chodzi, żeby zrealizować się artystycznie w graniu takiej formy, wyszlifowanej formy, graniu różnymi konwencjami. Natomiast to, co sprawdza się w radiu i to, co jest puszczane w radiu to szczerze powiedziawszy jest to kwestia tylko i wyłącznie promocji. Tego, co chce się osiągnąć. Jeżeli ktoś marzy o tym, żeby być puszczanym w radiu i będzie do tego z premedytacją dążył, co nie zawsze wiąże się z taką "czystą" drogą artystyczną, raczej pójściem na bardzo wiele różnego rodzaju kompromisów, to w końcu to osiągnie. To kwestia pewnego wyboru. Każdy w końcu dostanie to, czego chciał ( śmiech).
NT: To, jaką ścieżkę obraliście z Artybishops, skoro gracie te trzyminutowe utwory i je szlifujecie to w pewnym sensie świadczy o tym, że chcecie dostać się do tego radia? Ale z drugiej strony chcecie robić to, co wam w duszy gra.
P.C.: W radyjku nas już trochę pograli, w różnych stacjach, więc pod tym względem mogę się uważać za człowieka spełnionego. Jednak nie do końca o to nam chodzi. Takim głównym motorem działania Artybishops, ideologią, jest coś, co można nazwać postmodernistycznym zespołem alternatywo- popowym. To znaczy gra konwencjami i panowanie nad stylami i nad swoją kariera muzyczną, a nie tak, by ta kariera panowała nad Tobą, by styl narzucał Ci to, co masz grać. Już pracujemy również nad nowym materiałem, i ta płyta będzie zupełnie inna. Także dla nas granie popowych utworów to raczej pewna gra konwencją muzycznym, aranżacyjnymi.
NT: Chcesz powiedzieć, że świetnie nad tym panujecie ?
P.C.: Nie wiem, na ile panujemy, każdy słuchacz musi sobie odpowiedzieć na to pytanie sam. Ale na pewno nie czujemy się zniewoleni co do tego, co mamy z tym zespołem robić.
NT: Teraz zmieniając temat, i wracając do LL. Obecnie w Internecie macie jedynie mały profil Myspace, nie myśleliście nad powiększeniem jego zawartości lub otworzeniem porządnej strony zespołu ?
P.C.: Jest taki projekt i podejrzewam, że za jakieś miesiąc, dwa, będziesz mógł obejrzeć nasze internetowe portfolio.
NT: Bardzo dziękuje Ci za rozmowę i za poświęcony czas.
P.C.: Również dziękuje za wywiad.

niedziela, 21 listopada 2010

Mikołaj Bugajak - Dziwne Dźwięki I Niepojęte Czyny(2010)


Fanom instrumentalnego hip-hopu Noon'a przedstawiać nie trzeba. Jednak już fanom jazzu należy przedstawić Mikołaja Bugajakę. Na początku, jeszcze przed wydaniem płyty zastanawiało mnie nieco co skłoniło artystę do zaniechania swego pseudonimu artystycznego i wydania płyty pod własnym nazwiskiem. Sprawa stała się jednak całkowicie jasna po wysłuchaniu materiału. Muzyka zawarta na debiucie Mikołaja jest bowiem kompletnie różna od tego do czego nas przyzwyczaił pod pseudonimem.

Nie są to oczywiście skrajnie różne muzyczne bieguny gdyż już na ostatniej płycie pt.”Pewne sekwencje” wyraźnie pokazywał swoje jazzowe ciągoty. Wtedy jednak było to poniekąd ograniczone, a bezpieczne granice wyznaczała artystyczna wolność oraz konwencyjna żonglerka. Tutaj natomiast materiał zostaje całościowo ubrany w dobrze skrojony garnitur o szerokiej nazwie minimal jazz. Klimatycznie płyta odpowiada okresowi w jakim się ukazuje. Melancholijne, instrumentalne jesienne kolaże dźwięków. Krótka pocztówka dźwiękowa, która trwa jedynie ułamek czasu który trwać powinna.

Już na początku obcowania z płytą zostajemy nieco ukierunkowani do jej odbioru poprzez okładkę która nieco parafrazuje motyw z wielu okładek jazzowej wytwórni ECM. Muzyka niemal ascetyczna, uboga w środki wyrazu samplowanych żywych instrumentów( na płycie pojawia się bowiem jeden dźwięk syntetyczny).

Jest to album dobry do chwilowej zadumy, zatrzymania w pędzie, jednak szybko się przejada i staje się męczący. Dla odbiorców dotychczasowej twórczości pana Bugajaka materiał stanie się ścianą nie do przejścia. Watro jednak pamiętać, że artysta nie porzuca swego hip-hopowego królestwa a jedynie postanawia wyrazić tę najwrażliwszą część swojej duszy w odpowiedni muzykowi sposób.

L.U.C. - Pyykycykytypff(2010)


Łukasz Rostowski, znany jako L.U.C. po raz kolejny stawia fanów przed trudnym zadaniem, jakim jest zapamiętanie tytułu jego nowej płyty. I choć nazwy „Haelucenogenoklektyzm” nie da się przebić, to i tak staniemy przed nie lada wyzwaniem wypowiadając ją. Na płycie „Pyykycykytypff” raper po raz kolejny porusza się w konceptualnej przestrzeni łączenia sztuk. Podobnie jak na „Planet LUC” wartości wizualne współgrać mają z fonicznym odbiorem dzieła.

Od strony muzycznej, najnowszemu dziełu najbliżej do kolarzy dźwiękowych z „39-89”. Jest to jednak porównanie jedynie poglądowe, gdyż nowy materiał tworzy nową jakość w polskim hip – hopie. Dzięki temu krążkowi, muzyka zaczyna wykraczać poza ramy gatunku i subtelnie łączy się z trip-hopem, oraz nacechowaną ciemnymi ambientowymi wstawkami elektroniką. Na album składają się dwie płyty. Jedna, to właściwe utwory. Druga zaś, to ich wersje bez wokalu. Abstrahując od werbalnego poziomu odbioru tej sztuki, krążek drugi jest genialnym kawałkiem instrumentalnego hip-hopu z trip-hopowymi aspiracjami, który świetnie sprawdziłby się również, jako samodzielne wydawnictwo.

Atmosfera całego wydawnictwa jest ściśle określona od samego początku. Od samego wejścia w nasze uszy trafiają ciężkie, mroczne i niemal duszne kompozycje, których kręgosłupem staje się potężny bas oraz beat box. Wszytko to wsparte przez oszczędnie przemyconą elektronikę oraz hipnotyczne wokalizy. Cała ta oprawa pozostaje jednak ilustracją dla samego rapera, który w gąszczu wersów rozpościera przed słuchaczem wspaniały świat opowieści, o tematyce zarówno aktualnej( jak choćby walka o krzyż) jak i uniwersalnej.

Podsumowując, L.U.C. Nagrywając sam tą płytę wykonał kawał solidnej roboty. Muzyka za którą stoi oprawa graficzna z konceptualnym kontekstem całości dzieła. Tym krążkiem artysta umacnia swoją pozycje jednego z najciekawszych twórców młodego pokolenia i dla mnie pozostaje artystą numer jeden polskiej awangardy.

Shearwater - The Golden Archipelago(2010)


Zaczynając recenzję tej płyty pragnę odnieść się do myśli autorytetu w dziedzinie muzyki i przytoczyć fragment tekstu nieodżałowanego Tomasza Beksińskiego opublikowanego na łamach „Tylko Rocka” w listopadzie 1991. Odnosi się on do słów w piosenkach i do dużej komercjalizacji tychże tekstów: „ są z premedytacją preparowane przez wykonawców do osiągnięcia określonego efektu. (…) Na pewno jest tak w przypadku piosenek pisanych wyłącznie w celach komercyjnych. Jednakże wielu prawdziwych artystów, serio traktujących swoje powołanie, pragnie nam coś przekazać nie tylko za pomocą muzyki”

O ten właśnie przekaz chodzi. Dzieje się w przypadku najnowszego dzieła Shearwater pt.”The Golden Archipelago”. Płyta która odniosła duży sukces artystyczny jest swoistym drogowskazem. Artyści z powołaniem pragną zwrócić uwagę ludzi na kierunek w jakim podąża matka ziemia. Płyta jest pewnym konceptem ściśle połączonych ze sobą i przenikających się puzzli ukazujących nieciekawy obraz ginące planety.

Od strony muzycznej jest to świetnie wyważony indie rock. Jednak słuchając materiału, w którym każda minuta obfituje w subtelne smaczki, trudno się oprzeć wrażeniu jakoby muzycy chcieli wyjść poza ramy gatunku. Jesteśmy świadkami świetnego wypośrodkowania nastroju i tępa. Z jednej strony rockowe riffy, z drugiej zaś spokojne akustyczne granie momentami wzbogacone dźwiękami orkiestry. A wszystko to spięte klamrą charakterystycznego głosu wokalisty Jonathana Meiburg'a oraz zaangażowanych tekstów.

Trzecią sztuką, która gra tu ważną rolę jest fotografia. Piękna, oddająca klimat okładka, a ponadto poligrafia zawierająca pokaźną książeczkę, w której to oprócz tekstów znajdziemy mnóstwo urokliwych zdjęć natury. Płytę polecam miłośnikom indie dźwięków, ale i ludziom lubiącym muzykę zaangażowaną tworzoną przez „prawdziwych artystów”.

Tricky - Warszawa(Palladium) - 04.11.2010

Postać absolutnie precedensowa. Artysta, który nie zwracając uwagi na mody robi swoje, i świetnie mu to wychodzi. Jeden z założycieli kultowego Massive Attack powraca ( ostatnio na Opener Festival 2010) do polski na trzy klubowe koncerty. Trasę rozpoczął 4 listopada w warszawskim klubie Palladium i od razu zaczarował publiczność. Jeden z najlepszych klubowych koncertów roku.

Dawno nie byłem na koncercie, który rozpoczął by się punktualnie. Równo o 20 na scenę wkroczyli muzycy Tricky'ego. Od początku spełnili oczekiwania publiczności. Ciężki bas, świetna perkusja i eteryczny głos wokalisty, który jak zwykle niezwykle ekspresywnie wyśpiewywał swoje utwory. Na scenie wspomagała go, uczestnicząca również w nagraniach, świetnie dysponowana Franky Riley. Jak już wspomniałem, występ był częścią trasy promującej najnowsze wydawnictwo pana trip – hopu pt: ”Mixed Race”. Jednak, ku uciesze publiczności nowe utwory nie zdominowały koncertowej setlisty,a jedynie przeplatały się z dobrze osłuchanym, starszym materiałem.

Pod względem muzycznym i wykonawczym zdarzyło się kilka zgrzytów ,jednak jest to efektem spontaniczności artysty na scenie. Widać, że show tworzy na żywo będąc jednocześnie wokalistą oraz dyrygentem zespołu wydającym ciągłe dyspozycje. Warto tu również wspomnieć o miłych gestach jakie Tricky wykonał w stronę polskich fanów. Nie zadzierając nosa wykazał się rzadko spotykaną w artystycznym światku normalnością i zszedł ze sceny by przespacerować się między fanami. Ponadto podczas trwania coveru utworu grupy Motorhead pt; „Ace of Spades” zaprosił na scenę ogromną liczbę fanów i bawił się razem z nimi w takt muzyki granej nieustannie przez zespół.

Tego wieczoru usłyszeliśmy przekrój twórczości. Od numerów z pierwszych płyt, które spokojnym tempem wytworzyły niesamowity, duszny klimat. Do tych szybszych, nieco tanecznych (świetnie zagrany „Puppy Toy”, śpiewany do jednego mikrofonu). Na zakończenie całości, otrzymaliśmy świetne ponad dziesięciominutowe wykonanie utworu „Vent”, który na płycie trawa około trzech minut. Brawurowe, i bardzo energetyczne spowodowało, że publiczność jeszcze długo po zejściu artystów ze sceny próbowała sprowadzić ich z powrotem, niestety bez skutecznie. Koncert trwał jednak niecałe dwie godziny, co w dzisiejszych realiach pozwala nasycenie . A biorąc pod uwagę, częste wizyty artysty, możemy się spodziewać, że przy okazji kolejnej płyty zapowiadanej na przyszły rok artysta również odwiedzi nasz kraj.

środa, 20 października 2010

Tricky - Mixed Race(2010)



Oj­ciec trip - hopu prze­mó­wił, po raz dzie­wią­ty. Bo, kto bar­dziej za­słu­gu­je na to miano, jeśli nie on. To wła­śnie Ad­rian Thaws, obok ta­kich grup jak Mas­si­ve At­tack (któ­rej był człon­kiem) i Por­ti­she­ad, jest jed­nym z naj­bar­dziej za­słu­żo­nych przed­sta­wi­cie­li ga­tun­ku.

Tric­ky w swej ka­rie­rze mie­wał gor­sze mo­men­ty, jed­nak chude lata ofi­cjal­nie mi­nę­ły. Po do­brym „Know­le West Boy” przy­szedł czas na po­wrót do szczy­to­wej formy. Al­bu­mem „Mixed Race” Tric­ky udo­wad­nia, że wciąż jest nie­za­stą­pio­ny. Z nie­cier­pli­wo­ścią ocze­ku­ję pre­zen­ta­cji nowej płyty na li­sto­pa­do­wym kon­cer­cie ar­ty­sty w War­sza­wie.

Re­cen­zen­ci za­czę­li opi­sy­wa­nie no­we­go al­bu­mu od okre­śle­nia „ta­necz­ny”. Jest to jed­nak ocena wiel­ce prze­sa­dzo­na, chyba, że na za­cho­dzie tań­czy się w spo­wol­nio­nym tem­pie. Nowy ma­te­riał, po­dob­nie jak ten wcze­śniej­szy ma mrocz­ny, dusz­ny kli­mat. Ca­łość opie­ra się na moc­nym krę­go­słu­pie ma­syw­ne­go bri­sto­lo­we­go bitu, od­po­wied­nio pod­bi­te­go przez dud­nią­cy w gło­śni­kach bas. Jed­nak jak sama nazwa al­bu­mu wska­zu­je, nowy krą­żek miał być czymś na kształt skrzy­żo­wa­nia kul­tur, ja­kie­go na wła­snej skó­rze do­świad­czył ar­ty­sta. Udało się uzy­skać ten efekt dzię­ki dużej róż­no­rod­no­ści wo­ka­lu oraz roz­ma­itym do­dat­kom jakie fun­du­je nam płyta.

Tak oto przez sek­cję ryt­micz­ną prze­dzie­ra­ją się różne dźwię­ki: od kla­wi­szy, przez orien­tal­ne in­stru­men­ty stru­no­we do jaz­zo­wej trąb­ki i gi­ta­ry. Warto po­wie­dzieć, że gi­ta­ra od­gry­wa tu bodaj naj­więk­szą in­stru­men­tal­ną rolę. Jako przy­kład wy­star­czy podać choć­by chwy­tli­wą za­gryw­kę nio­są­cą cały ka­wa­łek „King­ston Logic”, czy nieco agre­swyw­ny riff w „Mur­der We­apon” brzmią­cy ni­czym z Pulp Fic­tion. Rów­nie cie­ka­wie sy­tu­acja przed­sta­wia się w war­stwie wo­kal­nej. Oprócz świet­nie dys­po­no­wa­ne­go Tric­kie­go usły­szy­my śpiew rodem z Indii, nieco gang­ster­skie na­wij­ki, oraz nie­sa­mo­wi­ty głos ja­maj­skiej diwy Terry Lynn.

Pły­nie ta mu­zy­ka, cie­sząc ucho. I tak do­cho­dzi­my do je­dy­ne­go zgrzy­tu, który dla mnie jest nie do przej­ścia. Otóż ca­łość ma­te­ria­łu tu za­war­te­go to nie­speł­na trzy­dzie­ści pięć minut. Przy tak wy­so­kim po­zio­mie al­bu­mu czuję ogrom­ny nie­do­syt. Jed­nak po cichu liczę na to, że forma nie prze­mi­nie i już mo­że­my wy­pa­try­wać ko­lej­nej pe­reł­ki, od tego jakże płod­ne­go ar­ty­sty.