niedziela, 27 grudnia 2009

John Frusciante - The Empyrean(2009)


Po pierwszym wysłuchaniu tego krążka z moich ust popłynęła salwa ochów i achów. Bez wahania odpaliłem płytę jeszcze raz i jeszcze raz. Choć jestem pełen szacunku dla muzyki którą stworzył z Red Hot Chili Peppers, to uważam że dopiero z nadejściem tego materiału pan Frusciante spełnił się muzycznie. Najprościej określić The Empyrean jako wypadkową tego wszystkiego co do tej pory wydał solowo. Zdecydowanie John osiągnął swoje opus magnum. Połącznie tego co najlepsze, w jeden spójny, konceptualny materiał.

Gdy słucha się tych spokojnych fuzji jazzowej wręcz perkusji i przesterowanej gitary wydać się to może niewiarygodne. Aż trudno uwierzyć mi w to, iż człowiek który włożył w tę muzykę całe serce, jeszcze kilka lat temu drapał ściany i przewracał się w pogoni za kolejną dawką heroiny która nieustannie zasilała jego żyły. Można się zastanawiać skąd wzięła się moc i natchnienie nagrania takiej płyty. Teraz już wiem, że to arcydzieło mógł wydać tylko ktoś umarł i powrócił do żywych. Jedynie ktoś kto ceni życie i muzykę dużo bardziej niż większość innych ludzi. Tekstowo, dostajemy opowieść o życiu człowieka. Człowieka który upada i wstaje szukając sensu. Gdy jego życie wypala się jak pozbawiona parafiny świece, a płomień wygasa, on znajduje nową siłę. Pokonuje sam siebie. Pokonuje śmierć. A od strony muzycznej? Genialne wyczucie. Utwory budują klimat i napięcie. Od powolnych przygrywek do soczystych solówek w zgiełku instrumentów tła. Oprócz gitary elektrycznej, przyjemny bas, znakomitej i różnorodnej perkusji mamy również partie chóru oraz nadające niezwykły klimat: klawisze i partie skrzypiec. Moim absolutnym faworytem na liście utworów z tego krążka jest „Central”. Genialne wprowadzenie, napięcie jest tak zbudowane, że gdy następuje wyciszenie wokalu i w końcu wchodzi solówka, tak subtelna a zarazem tak pełna i mocna, przechodzi dreszcz i pojawia się gęsia skórka. Ta piosenka wiodąca prym, jak i cała świetna płyta potrzebują wyciszenia i uwagi. Jedyny słuszny sposób na jej wysłuchanie to wygodny fotel i szczelne otulenia się jej dźwiękami.

The Empyrean – według samego autora oznacza „najwyższą sferę w raju”. Absolutna trafność co do tytułu i poligrafii. Okładka zawiera niemal tak dużo smaczków co sama muzyka. Dzieło które można oglądać bez końca, a dzięki swojej złożoności a zarazem spójności, wciąż zachwyca. Podsumowując. Genialna płyta, świetnie wydana. Co tu dużo gadać, brawa dla tego pana.

środa, 23 grudnia 2009

Holdcut - Inept Vision(2007)


Po pierwszym wysłuchaniu tego albumu pojawiła mi się w głowie jedynie jedna myśl: „Jaką świetną muzykę tworzą na tym zachodzie”. I jakież wielkie było moje zdziwienie gdy dowiedziałem się że Inept Vision jest dziełem syna polskiej ziemi. Co ciekawe artysta kryjący się pod pseudonimem Holdcut wszystkie swoje dotychczasowe albumy wydał jedynie do Internetu. Dostępne są one do pobrania za darmo i całkowicie legalnie ze strony artysty. Tym sposobem ominięty został cały komercyjny proces dystrybucji.

Jak określić ten rodzaj muzyki? Jest to fuzja trip-hopu, instumentalnego hip-hopu, downtempo a po trosze muzyki filmowej i agresywnego ambientu. Połączanie świetnych sampli z dźwiękami sekcji dętej, różnego rodzaju bębnów i gościnnego wokalu tworzy niepowtarzalny klimat. Tutaj każdy utwór jest oddzielną, opowieścią składającą się na jedną historię. Narracje prowadzona jest tu przewrotnie. Częste zmiany tępa, i klimatu utworów nie pozwalają nam się od niej oderwać. Momentami mroczne i brudne dźwięki tworzą klimat spod znaku najlepszych dokonań Dj'a Krush'a. Muzyka całkowicie pochłania naszą uwagę, więc włączanie jej jedynie jako tła, kompletnie odpada. Przekryj od wesołych szybkich rytmów, do monumentalnych podszytych wzniosłymi smyczkami i genialnym głębokim basem. Trzeba tu również pochwalić wkład gości. Oprócz słodkich i sennych wokali pani Magdaleny Dziegiel, dostajemy również dobrze wpasowujące się w klimat wersy Pana Duże Pe. Warto również wspomnieć że materiał na ten krążek został wyselekcjonowany, jako najlepszy, z ponad 200 godzin nagrań.

Niestety jedyną częścią poligrafii jakiej możemy doświadczyć jest okładka, która według mnie nie do końca pasuje do muzyki. Powinno być to coś bardziej mrocznego, a zarazem bardziej tajemniczego. Polecam fanom takich artystów jak RJD2, DJ Shadow, Noon, DJ Cam czy wspomniany DJ Krush. Ale również i tym z otwartymi umysłami i gotowymi na nowe muzyczne doświadczenia. Polska płyta na światowym poziomie, gratulacje.

wtorek, 22 grudnia 2009

New Century Classics - Natural Process(2009)


Zanim wydali swój pierwszy materiał długogrający, zostali zauważeni w Internecie. Mimo tego że nie mają przebojowego wokalisty. Nie piszą przebojów pod stacje radiowe. To wypuścili dwie, bardzo ciepło przyjęte ep'ki. Debiut płytowy Natural Process powala na kolana wspomniane wcześniej ep'ki. Ponad to jest jednym z ciekawszych wydawnictw ostatnich miesięcy, na polskiej scenie alternatywnej.

Co ciekawe płyta nie weszła do oficjalnej sprzedaży sklepowej. Była ona częścią przedsięwzięcia przeprowadzonego przez wydawnictwo FDM (Fabryka Dźwięków z Muz). Akcja „Muzyka bez ceny” stanowiła protest przeciwko komercjalizacji przemysłu fonograficznego. W ramach jej trwania wydawcy oddali w ręce fanów, cały nakład płyt, za darmo. Ale dosyć już o sprawach pozamuzycznych, gdyż to muzyka jest tu prawdziwą perłą.

Krążek przynosi nam dwanaście instrumentalnych utworów. Świetnie rozplanowany materiał przechodzi od onirycznych pejzaży do monumentalnych uniesień muzycznych. W skład instrumentarium wchodzą: gitary elektryczne, gitara basowa, perkusja oraz fragmentarycznie skrzypce i klawisze. I choć ich styl określany jest mianem indie alternatywy, to pokuszę się o dookreślenie ich stylu jako soft/dream rock. Muzyka ta świetnie wpasowuje się w spokojny klimat. W przedstawieniu jakim jest nasze życie może zagrać drugoplanową rolę tła, ale i z powodzeniem poradzi sobie z rolą główną. Nie znudzi się nawet po wielokrotnym wysłuchaniu.

Jeżeli chodzi o wydawnictwo jako produkt który trafia w nasze ręce, jest to piękna rzecz. Poligrafia i okładka utrzymane w pastelowych kolorach jest skromnym, minimalistycznym wręcz dziełem sztuki. Oprócz debiutu polecam również zapoznanie się z wcześniejszym materiałem dostępnym na stronie grupy. Płyta dla ludzi ceniących ckliwe, miłe dla ucha utwory, a ponadto ciekawych co tam nowego dzieje się w polskiej muzyce.

Archive - Controlling Crowds - Part IV (2009)


Grupa Archive bardzo się ostatnimi czasy uaktywniła. Po trzy letnim studyjnym milczeniu powrócili dobrym wydawnictwem Controlling Crowds. Wyruszyli w tournee podczas którego prezentowali nowy materiał, z którym zawitali również do Polski. Teraz zapowiadają kolejne koncerty, tym razem również nie ominą naszej ojczyzny. Ponadto nie czekali długo z wydaniem swojego kolejnego dzieła, a zarazem dopełnienia poprzedniego, mianowicie Part IV.

Wielce dziwie się rozwiązaniu jakie wybrali artyści i powstałej przerwie czasowej. W okresie pół roku został wydany album podstawowy a chwilę po tym rozszerzona wersja tegoż wydawnictwa bogatsza o nowy krążek. Osoby które zakupiły podstawową wersję , jeszcze przed wydaniem dopełnienia, mogę czuć się w pewien sposób oszukane. Trudno powiedzieć by takim działaniem miał rządzić jakiś przemyślany artystyczny koncept, prędzej postawiłbym na czysto marketingowy zabieg.

A teraz o muzycznej stronie. Gdyby ten zestaw utworów od początku stanowił by integralną część Controlling Crowds to zaniżył by jedynie poziom całości ale byłby do zaakceptowania. Natomiast ukazując się jako oddzielny produkt przynosi jedynie rozczarowanie i niepotrzebną powtarzalność. Podczas słuchania tego materiału czułem się jakby był on tylko nieudaną próbą kontynuacji wcześniejszego, dobrego brzmienia. Te same pomysły, podobne rozwiązania. Brak jakiejkolwiek świeżości czy próby pokazania nowego oblicza. Oprócz braku muzycznej inwencji strona wokalna stoi również na dużo niższym poziomie.

Zespół nauczył się nas zaskakiwać, nie porzucając przy tym swojego wypracowanego stylu. I choć jestem niepoprawnym fanem ich genialnego debiutu, to uważam że ich wydawnictwa, aż do tego momentu oscylowały w granicy oceny: dobry. Teraz, spada nieubłaganie do stopnia dopuszczającego. Ani poligrafia, ani muzyka nie wnoszą ze sobą nic i są niepotrzebnym zawracaniem głowy. Płytę mogę polecić ostatecznie absolutnym fanom zespołu, dla których każda nuta spod znaku Archive jest święta.

Guns N' Roses - Chinese Democracy(2008)


Możecie odnieść wrażenie że na recenzje tej płyty jest już za późno, że wszystko już zostało powiedziane. Po części tak jest, ale jak tu się nie zgubić skoro połowa wychwala nową płytę Axl'a Rose'a pod nieboskłon, a druga miesza go z błotem. Niesmak we mnie budzi fakt iż wokalista posunął się do dosyć ryzykownego kroku wydania krążka pod nazwą Guns N' Roses. Nie ma co ukrywać, grupa do legend rocka przeszła niewątpliwie. Lecz wtedy był to pełen skład, a dzisiaj równie dobrze mianem G n'R możemy nazwać grupę Velvet Revolver, i wywoła to mniejsze oburzenie niż „Chinese Democracy”.

Teraz gdy emocje opadły możemy już na trzeźwo spróbować ocenić. Czy płyta jest dziełem wiekowym i opus magnum rudowłosego rockmana czy zmarnowanym czasem i pieniędzmi? Argumentów zwolenników Axla i dość pokaźnej grupy muzyków sesyjnych jest zdecydowanie więcej niż tych którzy owych skazują na wieczne potępienie. Po pierwsze wokal pana Rose. Już nie tak bardzo charakterystyczny jak za czasów „ Appetite for Destruction”, lecz nadal świeży i gotowy do wyciągania najwyższych dźwięków. I choć momentami brzmi tu jak Ozzy Osborne na swojej ostatniej solowej płycie to są przebłyski dawnego fenomenu. Kolejna sprawa to ciekawe i rozbudowane aranżacje. Słychać tu, iż utwory długo były szlifowane a ostateczny kształt przyszedł dopiero po wielu poprawkach. Oprócz ciężkich bębnów i dobrych gitarowych solówek usłyszymy również dźwięki pianina, sekcję dętą i chór. A to wszystko suto zakrapiane soczystą elektroniką. Kolejnym plusem jest zróżnicowanie emocjonalne. Obok iście rockowych gitarowych tyrad, spokojne i przyjemne dla ucha ballady. Widać że album jest od początku do końca przemyślany w najmniejszych szczegółach. I nie ma się co dziwić. W końcu powstawał 15 długich lat.

Przyszedł czas na głos sceptyków. Jednym z głównych argumentów jest przekombinowanie i przeładowanie płyty. Muzyka rockowa powinna swoją prostotą wyzwalać spontaniczną dziką energie. Tutaj, mimo że trochę tej energii znajdziemy, to jest to o wiele za mało. Według mnie płyta powinna być krótsza i prostsza. Mnogość pomysłów na minutę czasami aż boli w ucho. To tak jakby w jednym utworze zamknąć pomysły na których spokojnie zrobili byśmy 3 oddzielne kawałki. Ponadto fani nastawieni na NIE są w stanie obalić każdy, nieważne jak dobrze merytorycznie uzasadniony argument, jednym zdaniem: „To już nie to samo”.

Podsumowanie jest jedno. Nie ma tu tragedii ale do zachwytu również daleko. Gdyby płyta była by sygnowana jedynie jako Axel Rose, pewnie zebrała by lepsze recenzje, bo materiał nie jest zły. Widząc nazwę Guns N' Roses. Która jakby nie było, zobowiązuje. Nie unikniemy porównań ze wcześniejszymi dokonaniami sygnowanymi tą nazwą. A tu nie ma co porównywać bo to jak niebo do ziemi. Tylko obiektywnie wsłuchać się w muzykę i dać jej szanse, bo nie taki Axel zły jak go malują.

niedziela, 20 grudnia 2009

Salif Keita - Folon...The Past(1996)


Salif Keita miał w życiu pod górę od samego początku. Jego wielodzietna rodzina i wrodzony albinizm dawały mu kiepskie proroctwo na przyszłość. Ponadto choroba dyskryminowała go w jego własnej ojczyźnie. Mimo tego w jego muzyce nie usłyszymy utyskiwań na zły los, a piosenki nie oscylują w klimatach smutku i zadumy. Jest wręcz przeciwnie. Wesołe rytmy, chórki, mnogość instrumentów. Udało mu się wybić, i obecnie stał się ambasadorem Republiki Mali na świecie.

Polscy słuchacze mieli okazje poznać tego niesamowitego muzyka głównie dzięki obecności na pierwszej części Siesty, Marcina Kydryńskiego. Głównym czynnikiem spajającym jest charakterystyczny wokal artysty. Z wielką pasją wyśpiewuje on testy w których jego ojczysty język miesza się z francuskim. Czasami jest to czysty śpiew, innym razem gardłowe krzyki. Na albumie przeplatają się spokojne przygrywki z żywiołowymi zrywami. Oprócz typowych dla afrykańskiej muzyki wesołych bębnów usłyszymy tu spokojne rytmy trąbki, jazzujące gitary, wesołe reggae klawisze oraz dużo żeńskich chórków. Ten rodzaj muzyki możemy nazwać afro-popem, ze względu na lekki charakter muzyki i popularność jaką zyskuje na świecie. Płytę polecam szczególnie zimą. Oprócz powiewu gorącego afrykańskiego powietrza jaki wnosi ze sobą to również pozytywnie nastraja, w ponure dni.

Okładka, mimo że prosta, jest małym dziełem sztuki. Widzimy tu młodą osobą, chorą na albinizm. Tło jest całe brązowe, co daje niesamowity kontrast między kolorem skóry jaki jest a jaki być powinien. Cała poligrafia utrzymana w podobnym klimacie, a w środku objaśnienia piosenek w języku angielskim i francuskim. Wydawnictwo dla osób lubiących afrykańskie rytmy oraz dużo pozytywnej energii rodem z czarnego lądu.

Pablopavo & Ludziki - Tele-Hon(2009)


Szerokiej publiczności dał się głównie poznać jako jeden z nawijaczy warszawskiego, lecz znanego na cała Polskę zespołu, Vavamuffin. Ponadto skory do współpracy, często wchodzi w kolaboracje i gościnne występy na krążkach innych artystów. On i Dj Krzaku dają w stolicy cykliczne koncerty klubowe pod nazwą Reggae Faza, na których można zobaczyć jak świetnym freestylowcem jest Pablopavo. Teraz wydaje swoją pierwszą solową płytę, i od razu ustawia poprzeczkę bardzo wysoko.

Dla osób które znają jego twórczość jedynie ze współpracy z Vavamuffin, płyta mogła być nie lada zaskoczeniem. Zamiast wesołych i skocznych reggae rytmów dostaliśmy coś co muzycznie jest bardzo trudne do zdefiniowania. Czasami to reggae, hip-hop, czasem niemal poetycka recytacja jedynie przy subtelnych dźwiękach gitary. Na pewno może określić ten krążek mianem folku miejskiego. Pablopavo nie ukrywa skąd pochodzi, a co więcej jest dumny ze swojego miasta i to głównie Warszawie poświęca swój debiutancki materiał. Opowieści o drobnych cwaniaczkach, miłości zwykłych ludzi i ogólnie o życiu nasączone są warszawsko-praskim klimatem. Artysta prowadzi nas, jak za rękę, swoim wokalem przez ciągle zmiany stylistyczne. Po pierwszym przesłuchaniu tego materiału mamy dwa wyjścia. Może nam się nie spodobać, a płyta może przejść w niepamięć. Lub drugie wyjście które zdecydowanie bardziej polecam. Włóżmy płytę do odtwarzacza ponownie i posłuchajmy jej drugi i trzeci raz. Dopiero wtedy odkryjemy jaka jest naprawdę. Pomysłowa, ciekawa i nietuzinkowa.

Podoba mi się bardzo pomysł na okładkę. Skromne czarno białe zdjęcie, zamiast krzyczącej ferii barw. Cała poligrafia zapełniona jest od środka, podziękowaniami. Natomiast w środku znajdziemy mały plakat ze zdjęciem z okładki oraz z tekstami wszystkich piosenek. Podsumowując. Świetna, zaskakująca różnorodnością płyta. Polecam fanom zarówno reggae jak i tym lubiącym artystów z niecodzienną wizją.

Ras Luta - Jeśli Słyszysz(2009)


Choć to pierwszy krążek sygnowany pseudonimem Ras Luta, to ten 27 letni reggae nawijacz jest już dobrze znany przez fanów gatunku w naszym kraju. Początkowo pojawił się na krążku „Dread za dreadem” oraz jako część składowa kolektywu East West Rockers . Ponadto dał dobrze przyjęty występ na jednej z większych halowych imprez reggae w Europie, mianowicie One Love Fest we Wrocławiu. Pokazał że ma potencjał. Niestety na swojej płycie nie wykorzystał go w 100 procentach.

Muszę z przykrością przyznać iż zawiodłem się na tym wydawnictwie. Mimo tego iż wiedziałem jako że szanse na to by ten krążek mnie czymkolwiek zaskoczył są znikome. To i w tym przypadku potwierdziło się że, nadzieja umiera ostatnia. Przed wydaniem płyty można było bez pudła określić jaka płyta będzie i niestety, wszystko się potwierdziło. Choć muzyka tu zawarta jest skoczna i wywołuje mimowolne rytmiczne przytupywanie, to nie wnosi nic nowego. Wesołe, chwytliwe rytmy,dużo dubowego basu, przyjemne klawisze. W tekstach mamy echa tak częstych tematów jak: miłość, jedność, szacunek czy zrozumienie dla drugiego człowieka. Natomiast obowiązkowe wzmianki o złym Babilonie, Hajle Sellasje i zielonym dymie potęgują jeszcze uczucie przewidywalności. Jednak oprócz tych banalnych i powtarzanych na każdym kroku motywów, Ras Luta zawarł na swoim krążku ciekawe spojrzenie na aktualne wydarzenia polityczne. Pokazuje ona jak artysta zadziera nosa i co myśli o narodowych wydarzeniach na wyższych szczeblach władzy. Od wokalnej strony jest dobrze, acz nieco monotonnie. Brakuje mi tu gości z prawdziwego zdarzenia którzy swoją reggae nawijką dali by nam odpocząć od głosu Luty. Natomiast z doborem osób zaproszonych autor trafił nie przymierzając, jak kulą w płot. Ani Hemp Gru ani Mrozu a już na pewno panowie z Pokahontaz nie wpasowali się w obecną stylistykę.

Okładka jak i cała poligrafia również bez fajerwerków. Niestety prostota również nie zagrała tym razem na korzyść naszych estetycznych odczuć. Wydawnictwo polecam wszystkim fanom artysty i tym którzy po prostu lubią się pobujać. Jeżeli szukasz czegoś świeżego i ambitnego, to szkoda Twojego czasu i pieniędzy. Całość zaledwie średnia, a szkoda bo mogło być celująco.

The Prodigy - Invaders Must Die(2009)


Kiedyś w pewnym wywiadzie reporter zapytał Maxim'a : „Czy nie uważasz że The Prodigy zaczyna być kopią samych siebie? „Na co wokalista oburzony odpowiedział: „Nie możemy niczego kopiować bo to my stworzyliśmy ten styl i możemy robić z nim co chcemy.” I to święta prawda. To oni są ojcami rave'u.
Choć dla ludzi uwielbiających ich twórczość z samych początków kariery, czyli dobrą elektroniką z momentami mroku i psychodelii, najnowsza płyta to zło. Dla tych którzy jednak już przy płycie : Always Outnumbered, Never Outgunned zauważyli ścieżkę którą zaczyna podążać zepół, nie będą zaskoczeni. Ich najnowsze dzieło a zarazem piąty studyjny album podąża wcześniej utorowaną ścieżką. Przeważa tu rytm i mnogość weselszych dźwięków. Niestety można się w takiej zmianie dopatrywać puszczenia oczka w stronę komercjalizacji. Nie ulega wątpliwości że na początku ich audytorium zamykało się na ludziach lubiących ciężkie elektroniczne granie, przyprawione humorystycznym pieprzem ciekawych wstawek. Dzisiaj The Prodigy staje się zespołem komercyjnym, grającym lekką elektronikę. Zmianę tę widać głównie na koncertach grupy. Brakuje tu dawnej spontaniczności i zwariowania które czyniło ich tak wyjątkowymi. Dzisiaj to tylko dobrze przemyślany show z udawanym obłędem w oczach liczące na łatwy poklask. Płytę oczywiście warto nabyć, a do wyboru mamy mnogość wydań. Najciekawszym z nich jest dwupłytowe, zawierające remixy wykonane przez innych artystów. Tam dopiero widać jak duży wpływ wywarła ich muzyka na twórców z całego świata. Z całej track listy wyraźnie wyróżniają się 3 utwory. Po pierwsze „ Take Me To The Hospital” gdzie możemy usłyszeć echo dawnych psychodelicznych dokonań grupy. Po drugie kawałek „Warrior's Dance” w którym słyszymy niemal dyskotekowy wokal, nie pasujący do ich stylu. I w końcu po trzecie. Utwór perła w całym zestawie : „Stand Up”. Pełen słońca i radości. Gdy pierwszy raz go usłyszałem nie mogłem uwierzyć że nagrali to właśnie oni. Jest on zdecydowanie moim ulubionym w całej stawce.
Na podsumowanie, wyrażę nadzieje iż panowie ockną się z komercyjnego snu i powrócą do swojej dawnej świeżości. I choć wiem że to mało realne, bo ludzie szybko się przyzwyczajają do dobrego. A wciąż przybywający fani to raczej zaleta niż wada. To jak mówią : Nadzieja matką głupich”, lecz pamiętajcie że i ta jak każda matka, kocha swoje dzieci.

piątek, 18 grudnia 2009

One Day as a Lion - One Day as a Lion(2008)


Rozpad Rage Against The Machine był wielkim ciosem dla fanów rapcoru. Ale jak widać nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Gdy Zack de la Rocha odzyskał artystyczną wolność, ani myślał siedzieć bezczynnie. Fanom macierzystego RATM nie trzeba mówić że jest on kopalnią skrajnie lewicowych politycznych tekstów i świetnych muzycznych pomysłów. Oprócz nagrania, w dość nietypowej kolaboracji z DJ'em Shadow'em protest songu przeciwko wojnie w Iraku, zabrał się za inny projekt. Wraz z byłym perkusistą The Mars Volta mianowicie Jonem Theodorem stworzył świetny projekt One Day as a Lion. A dzieckiem ich wspólnej współpracy jest krótki czasowo, acz świetny album o tym samym tytule.

Formuła gry w RATM była z reguły prosta. Wyciszenie na zwrotkę, i dzikie szaleństwo na refren. Tego się trzymali, tak grali i tym kupili publiczność na całym świecie. Tutaj jest nieco inaczej. Wyobraźmy sobie że wyrzucamy jakiekolwiek wyciszenia i pozostawiamy tylko solidny przykop rockowego grania i świetnych tłustych riffów. Tak właśnie w skrócie przedstawia się płyta nowego projektu Zacka de la Rochy. Cały materiał trwa nieco ponad dwadzieścia minut. I muszę przyznać że oprócz powiewu świeżości przynosi nieopisywalny niedosyt. Choć płyta się nie nudzi, i można jej słuchać na okrągło to jednak szkoda że to jedynie ponad kwadrans nowego materiału. Wokal, głównego sprawcy tego zamieszania, jest równie świetny jak za dawnych dobrych lat a teksty jak zawsze nasączone jadem i nienawiścią do złego świata. Musimy liczyć na to że reaktywowany Rage nie przeszkodzi Zackowi w kontynuowaniu tego projektu i że doczekamy się kolejnej, tym razem dłuższej płyty.

Poligrafia ma bardzo fajny klimat i wydanie cieszy oko swoim profesjonalizmem i pomysłowością. W książeczce dostajemy wszystkie teksty wypisane charakterystycznym rodzajem pisma wokalisty, i możemy próbować śledzić to co śpiewa, choć nadążyć za tym tempem to nie lada wyzwanie Dla fanów jego głosu i dla tych ceniących soczysty rock 'n' roll. Świetna zapowiedź dla dalszej współpracy.

wtorek, 15 grudnia 2009

L.U.C. - Warszawa(CDQ) - 11.12.09


Poziom artystyczny każdego wykonawcy powinien być oceniany nie po płytach które wydaje ale po występach na żywo. Zarówno po ich ilości jak i jakości. To co prezentuje nam ten zwariowany nawijacz na swoich płytach jest niczym przy kunszcie i poziomie na jakim gra swoje koncerty. I choć w piątkowy wieczór w klubie CDQ w Warszawie pojawiło się niespodziewanie mało fanów wykonawcy to on ani myślał odpuścić sobie ten występ.
Planowane godzina rozpoczęcia koncertu rozminęła się, i to dosyć pokaźnie, z godziną realnego rozpoczęcia koncertu. Jako support na scenie zobaczyliśmy zwycięzców konkursu „Remixuj Planeta L.U.C.” jaki na swojej stronie ogłosił sam artysta. Pierwszy na scenie pojawił się Ragaboy. Był to krótki ale bardzo dobry i zaskakujący występ. Artysta do świetnie przygotowanych, miksów utworów grał na sitarze i na dilburze. Te indyjskie instrumenty świetnie wkomponowywały się w muzykę, a całość wprowadzała w niezwykły trans. Po jego występie i gromkich brawach na scenę wszedł drugi tego wieczoru support a zarazem drudzy zwycięscy, zespół: Gitbit Papilot. Ten występ wzbudził już mniejsze emocje. Nie dosyć że w całości 6 osobowego składu na scenie pojawiło się tylko dwóch członków to ich występ był monotonny i co tu dużo mówić: nudny.
W końcu doczekaliśmy się i na scenie zainstalowali się artyści tworzący koncertowy skład Planety L.U.C.. Gitara, trąbka, komputer, beatbox i wreszcie showman wieczoru: Łukasz Rostkowski. Zaczęli spokojnie od okolicznościowej piosenki o zimie. W tle świecącej za sceną śnieżynki, artysta ubrany w biały kapelusz i odziany białą płachtą wypowiedział się niepochlebnie o porze roku która coraz szybciej się do nas zbliża. Po tym jakże optymistycznym wstępie rozpoczęła się nasza podróż po bezkresnych muzycznych polach. Dzięki temu że stosunkowo mało ludzi pojawiło się na publiczności koncert uzyskał niesamowity kameralny klimat i ułatwił artystom świetny konak z publicznością. Muszę przyznać że to jak muzycy odnoszą się ze sceny do artystów jest bardzo ważne, tutaj stworzyła się więź nie do powtórzenia. Swobodne rozmowy, żarty i zero skrępowania pozwalały czuć się prawie jak na występie w rodzinnym gronie. Niesamowite konferansjerskie i showmanskie umiejętności dały się poznać w świetnych przemowach i niezliczonych żartach, nie pozwalających uśmiechowi zniknąć z twarzy.
Po około połowie koncertu ze sceny padło pytanie: Chcecie do Witu ? Na co rozentuzjazmowana publiczność odpowiedziała z niecierpliwością : Tak. Wtedy to muzycy na chwilę udali się na backstage i przebrali się w swoje Witu stroje. Trębacz stał się wielkim kurczakiem, gitarzysta: Elvisem, Nemy obsługujący komputer przepowiadaczem przeszłości zamkniętym w automacie, beatboxer opasłym waszmościem w eleganckim a zarazem szykownym stroju, a sam L.U.C bohaterem słonecznego patrolu. Druga część koncertu również obfitowała w abstrakcyjne opowieści i zabawne sytuacje. Zarówno muzycy jak i publiczność już się rozkręcili dzięki czemu energii płynąca ze sceny rosła z minuty na minutę. Warto również wspomnieć o opowieści jaką zaserwował na beatboxer. Traktowała ona o tym jak to Bóg stworzył beatbox i była wprost mistrzowskim pokazem umiejętności na światowym poziomie. Mottem tego wieczoru było zdanie wypowiedziane niejednokrotnie przez gospodarza:”Wspierajmy polskich młodych producentów”. To bardzo ważne że są ludzi którzy wspierają muzykę z miłości do niej a nie dla pieniędzy.
Na koncercie usłyszeliśmy cały materiał z płyty Planeta Luc. Z jednej strony szkoda że pojawiło się tak mało osób z drugiej zaś chwała dla muzyków że dali z siebie 100% a nawet więcej. Wszyscy Ci którzy odstraszeni zimową aurą postanowili odpuścić mają czego żałować bo rzadko zdarza się by między muzykami a publicznością budowała się tak piękna nić porozumienia.

niedziela, 13 grudnia 2009

Żywiołak - Warszawa(Polskie Radio, Program Trzeci) - 29.11.09


Dawno już nie widziałem przy Myśliwieckiej tylu ludzi czekających w kolejce, z nadzieją dostania się na koncert polskiej kapeli. Większość z tych osób obeszła się smakiem, ponieważ tym razem na wejściówki dostało się jedynie kilkoro fanów.
Po tym koncercie doszedłem do wniosku, że organizowanie koncertów tak żywiołowych kapel, w sali, w której z założenia przyjmuje się muzykę na siedząco, mija się z celem. Ci ludzie mają moc. Samo to, jak daleko zespół ten zaszedł na Woodstockowej scenie pokazuje, potencjał koncertowy jaki w nich drzemie. A pokazali go, w pełnej krasie, tego wieczoru.
Po dosyć długim wprowadzeniu i wielu ciepłych słowach, projekt Żywiołak zainstalował się na scenie i bez kolejnych zbędnych słów ze strony muzyków zaczął grać. Pierwszy numer, z płyty Nowa Ex-Tradycja, otworzył ten ponad godzinny show. Nagłośnienie od samego początku było nienaganne oraz odpowiednio głośno ustawione co potęgowało jeszcze wrażenie, jakie wywiera ich muzyka na żywo. Na początku, wszyscy grzecznie siedzieli na swoich miejscach. Po około czterech utworach, grupa najbardziej nieokiełznanych fanów zebrała się pod sceną. Dopiero wtedy mogli w pełni oddać się muzyce i praktykować wręcz rytualne tańce. Klimat, jaki tworzy ta muzyka słuchając płyty jest niczym w porównaniu do magii, jaka zrodziła się na tak kameralnym koncercie. Śpiewy, jęki, sapania i pierwotne okrzyki przeszywały do szpiku kości. Ponadto, wokalistki jak i cały skład świetnie czuli muzykę i siebie nawzajem.. Bębny w połączeniu z przeszkadzajkami, lirą korbową, skrzypcami i gitarą tworzyły niesamowite tło dla wokali, opowiadających przedchrześcijańską, iście słowiańską historię naszych ziem. Widać było, że muzycy spełniają się grając muzykę na żywo i czują się jak ryba w wodzie, gdy wysyłana do nich energia wraca ze zwielokrotnioną siłą.
Podsumowując. Świetny kontakt z publicznością, żywiołowy koncert z niemal nieopisywalną pierwotną energią, mnogość bisów i trzymanie poziomu. I choć muzycy nie zwalniali tempa przez cały występ, pod koniec cięgle byli gotowi na jeszcze więcej muzyki. Pozostaje czekać na kolejny krążek, a przede wszystkim na kolejne dawki żywego grania.

wtorek, 8 grudnia 2009

Them Crooked Vultures - Them Crooked Vultures(2009)


Trzeba przyznać, że napięcie budowali długo i w mistrzowskim stylu. Już w 2005 roku pojawiły się pierwsze doniesienia, jakoby Dave Grohl, Josh Homme i John Paul Jones mieli chytry plan zmajstrowania super grupy i zrobienia porządku na rockowej scenie. Co jakiś czas sami muzycy lub też osoby z otoczenia sukcesywnie dolewały oliwy do ognia. W końcu coś musiało eksplodować.

Można powiedzieć, że ta muzyka to wypadkowa Queens of the Stone Age, Nirvany, Led Zeppelin. Jednak takie twierdzenie byłoby wielce niesprawiedliwe i krzywdzące dla Them Crooked Vultures . Sugerowałoby ono jakąś muzyczną powtarzalność czy artystyczne kopiowanie. Nic podobnego, gdyż wieje tu bardziej wichrem przemian i świeżości niż zatęchłymi powtórkami sprzed lat. Złośliwi mogliby nazwać tę płytę kolejnym wydawnictwem Queens of the Stone Age, ale poza głosem Homma, nie ma co szukać nawiązań do ich muzyki. Patrząc na przeszłość artystów, nie dziwi nas, że na krążku znajdujemy kawał czystego rockowego grania. Trzynaście utworów z mocnym przykopem. Nowe pomysły z uznaniem własnych korzeni i rockowych klasyków. Każdy utwór dopracowany i osobliwy, co sprawia, że płyta może być podawana w całości, ale i równie wyśmienicie smakuje w kawałkach. Mamy tu żywiołowe bębny, pulsujący bas i wreszcie gitarowe wyczyny doprawione wokalem Josha. Czasem aż trudno uwierzyć, że taka muzyka powstaje przy udziale jedynie trzech muzyków. Długo czekaliśmy, lecz było warto. A dla tych, którym wciąż mało, dobre wieści. Nie będzie to jedynie bitwa, a prawdziwa wojna, gdyż grupa już zabiera się za nowy materiał, nie marnując czasu i potencjału. A z czym będą walczyć? Walka z masową wyobraźnia, która od tak dawna karmiona jest pseudorockowymi, nic nieznaczącymi wybroczynami. A po wysłuchaniu płyty już wiem, że wynik tej walki jest z góry przesądzony.

Okładka, minimalistyczna, acz z pomysłem. Widzimy na niej znak rozpoznawczy TCV: stwora z korpusem mężczyzny, a głową ptaka. Tylko tyle i aż tyle. Bo po co więcej, skoro muzyka broni się sama. Rock 'n' roll nie umarł, a co więcej, ma się bardzo dobrze.

sobota, 5 grudnia 2009

O.S.T.R. - Jazzurekcja: Addendum(2009)


Adam Ostrowski a.k.a. O.S.T.R. Jest muzykiem znanym nie tylko w kręgach muzyki hip- hop. Ten oto skromny skrzypek oprócz pionierskiego podejścia do rapu świetnie czuje się w jazzie czy chociażby funku. Oprócz tego że regularnie wypuszcza swoje, wypchane po brzegi świetną muzyką, płyty to jeszcze produkuje bity dla niezliczonej ilości młodych muzyków. Pojawia się gościnnie na płytach innych artystów. Oraz chętnie wspomaga na koncertach takich artystów jak chociażby Michał Urbaniak czy Sofa. Tuż przed wydaniem swojej kolejnej płyty, oddaje hołd płycie która wstrząsnęła 5 lat temu polską rap grą, mianowicie Jazzurekcji.

Gdy pierwszy raz usłyszałem o tym projekcie moja wizja tej płyty była prosta. Podkłady z oryginalnego wydawnictwa,a pod to świeży flow. Tymczasem Adam daje nam kawał kompletnie nowej muzyki. Oczywiście słychać tu echa pierwotnego wydawnictwa, ale są to bardziej skróty myślowe i inspiracje niż jakiekolwiek kserowanie samego siebie. Nowe bity na których jak zwykle szaleje Dj Haem są wyszukane i wyjątkowo dobre. Tekstowo, to opowieści o muzyce, o życiu i o prawdziwym jazzie. Mamy tu hymn pochwalny dla wspomnianego Dj'a ale i skuteczny diss na wszystkich fałszywych MC'is. Płyta jest spokojniejsza niż jej poprzedniczka O.C.B.. Bardzo fajne wyciszenie pozwala mieć nadzieje na to, że kolejny materiał będzie trzymał żywiołowość i flow do jakiego już przyzwyczaił nas O.S.T.R. Tak więc zakupując Jazzurekcja: Addendum, zarówno w dwupłytowym jak trój winylowym wydaniu dostajemy album z nowym materiałem oraz instrumentalne wersje pierwotnych kawałków wydanych w 2004 roku.

Okładka jest zmienioną wersją tej sprzed pięciu lat. Utrzymana w podobnej konwencji, przynosi skojarzenia z nazwijmy to, pierwszym wydaniem. Całość estetycznie wydana, a poligrafia utrzymana została w klimacie oryginału. To kolejne dzieło które pokazuje że nie na daremno pan Ostrowski dzierży koronę i berło najlepszego MC w tym kraju. Zaostrzenie apetytu i umilenie czasu w oczekiwaniu na nowe, soczyste wydawnictwo z którego kawałki można było słuchać na ostatniej trasie koncertowej artysty.. Świetny krok marketingowy ale i dobre, trzymające poziom wydawnictwo. Chylmy czoła i co tu więcej gadać, „Reprezent, reprezentuj Bałuty!”

Norah Jones - The Fall(2009)


Po premierze najnowszej, czwartej z kolei płyty Norah Jones spłynął na nią deszcz pochwał. Niestety, nie wiem do końca, za co ją chwalić. Za rozważne zatrudnienie świetnego producenta, czy za zmianę stylistyki, która musiała nastąpić. W końcu, jak tu utrzymać słuchaczy (przy sobie) wydając kolejny album, który z łatwością można pomylić z poprzednimi.

Zmiana, jaka nastąpiła, na pewno wyjdzie na dobre. Dla jej fanów nowa stylistyka może być nie lada zaskoczeniem i przy pierwszym obcowaniu z krążkiem może budzić niesmak. Jednak, po kilku podejściach widzimy, że tak naprawdę to ta sama dziewczyna, którą pokochały miliony. Jedynie opakowanie nieco inne. Nie wiem, czy znieślibyśmy kolejny krążek tej wystającej zza fortepianu młodej damy, gdyby nie urozmaicenie, jakie wprowadziła do swojej muzyki. Muszę przyznać, że gdyby nie ta słodycz głosu i kolejny zbiór opowiastek o niczym, płyta była byłaby dla mnie czymś absolutnie dobrym. A tak, pozostaje na poziomie przeciętności. Ciężkie i momentami mroczne podkłady podszyte leniwymi gitarami, ciekawą perkusją, ciepłym basem i dźwiękami elektronicznych klawiszy przesterowanych na różne sposoby są moimi zdecydowanymi faworytami na „The Fall”. Nie można odmówić pani Jones chęci i ambicji. To dobry krok do zmiany wizerunku smoothjazzowej przygrywajki, a to bardzo się chwali. Mam nadziej, że na kolejnym krążku Norah będzie dalej kroczyć wytyczoną na tej płycie ścieżką i oprócz eksperymentów muzycznych zacznie również eksperymentować ze swoim głosem i pokaże pazur, którego namiastkę dostajemy tutaj.

Poligrafia jest nieco myląca. Sugerowała by że będzie to kolejna spokojna płyta słodkiej księżniczki. Po takim wstępie spodziewałbym się wszystkiego, ale nie zejścia w taki, daleki od jej początkowej stylistyki, klimat. Płyta przeciętna, ale powinna się spodobać amatorom poprzednich dokonań piosenkarki i tym lubiącym zatopić się w ciepłych i kojących dźwiękach, gdy za oknem pogoda nie rozpieszcza.

niedziela, 29 listopada 2009

The Car is on Fire - Warszawa(Polskie Radio, Program Trzeci) - 28.11.09


Nie było wyjścia, koncert musiał rozpocząć się punktualnie, gdyż jego transmisja nadawana była na żywo w polskim radiu. Konferansjer bardzo chwalił zespól, jednocześnie usprawiedliwiając, czemu dopiero teraz grają w programie trzecim. Tak długo, od wydania ostatniej płyty: Ombarrops ! Po krótkim wprowadzeniu, na scenę wkroczył jeden, z naszych lepszych towarów eksportowych: The Car is on Fire.

Pięciu młodych mężczyzn. Perkusja, klawisze, dwie gitary elektryczne i bas. Tego wieczoru kompletnie zaczarowali publiczność, nie tylko swoją muzyką, ale i swoimi pogodnymi osobowościami. W większości usłyszeliśmy piosenki z nowego albumu. Dopiero na koniec oraz na bis dostaliśmy kilka numerów, z obsypanej nagrodami, drugiej płyty: Lake & Flames. Muzyka jaką tego wieczoru zaprezentowała nam grupa była różnorodną przeplatanką nastrojów. Od spokojnych rozmarzonych gitar do soczystego rockowego grania. To wszystko przyprawione świetnie dysponowanymi wokalami i mnóstwem smaczków. Widać było, jak wielką przyjemność sprawia im granie na żywo. Od samego początku wszyscy uśmiechnięci i wyluzowani. Najbardziej ‘rozbijał’ nieschodzący z twarzy głównego wokalisty/basisty szczery uśmiech, z którym wyśpiewywał kolejne numery. Na początku, dźwiękowcy nie popisali się, gdyż wokale były źle nagłośnione i ginęły przy akompaniamencie instrumentów. Na szczęście, szybko naprawiono ten mankament i do końca było już dobrze. Panowie płynęli przez kolejne kawałki wzniecając co i róż burze oklasków. Po około czterech piosenkach nastąpiła chwila ciszy, którą przerwał dźwięk przesterowanej gitary. Potężna ściana dźwięku zarysowała genialny instrumentalny kolaż gitarowy. Oprócz podstawowych instrumentów słyszeliśmy całe mnóstwo przeszkadzajek, którymi zajmował się ‘człowiek orkiestra’, podstawowo grający na klawiszach. Grał on również na drugim, małym, zestawie perkusyjnym oraz na skrzypach. Ponadto, usłyszeliśmy solówkę na harmonijce, której nie ma na płycie, w wykonaniu drugiego gitarzysty. Zespół był tego wieczoru świetnie dysponowany i łączył improwizacje ze studyjnymi wersjami utworów. Po godzinie zespół w glorii nieustających braw zszedł ze sceny. Lecz nie trzeba było ich długo prosić, by powrócili na bisy. Ze strony konferansjera padło hasło: „Nie jesteśmy już na antenie” – wtedy, dopiero, zaczęło się. Zespół doszedł do wniosku, że nie przywykli do grania dla osób, które tylko statecznie siedzą i zaprosił wszystkich pod scenę, a w końcu również i na nią. Zagrali jeszcze dwa kawałki, a muzycy grali razem z fanami klaszczącymi i tańczącymi na scenie. Widać było, że to ich prawdziwy żywioł, bliskość fanów zdecydowanie im sprzyja.

Po bisie panowie skromnie podziękowali i zeszli ze sceny, a oklaski jeszcze długo po tym wypełniały studio imienia Agnieszki Osieckiej przy ulicy Myśliwieckiej.
Podsumowując. Koncert był żywiołowy, przebojowy i klimatyczny. Nie ma co się dziwić, chłopaki są świetnym towarem eksportowym i robią karierę również za granicą. Świetne koncertowe przedstawienie, oby panowie dalej byli tak otwarci i wyluzowani, a będzie bardzo dobrze.

darmowy hosting obrazków

darmowy hosting obrazków

darmowy hosting obrazków

darmowy hosting obrazków

poniedziałek, 23 listopada 2009

96project - Hypertension(2009)


Polacy jako naród mają swojego rodzaju kompleks. Wszystko, co zachodnie jest z założenia lepsze i może liczyć na większy poklask w naszym kraju. Sprawdza się powiedzenie: „Cudze chwalicie, swojego nie znacie”. Gdyby ten singiel został wydany, dajmy na to w USA to podejrzewam, że nie tylko w Stanach chłopaki zrobili by niemałe zamieszanie, ale i my tu nad Wisłą byśmy o nich usłyszeli.

Zespół „96project” to klasyczny rockowy skład: gitara elektryczna, basowa, perkusja i wokal. W prawdzie to dopiero pierwsze wydawnictwo grupy,ale wróżę im sukces, bo mają ogromny potencjał. Bardzo trudno jest zagrać prosto i skocznie, a nie zniżyć się przy tym do poziomu popowej szmiry. Im nie dosyć że się to udaje to dodatkowo zachowują przy tym świeżość. Krążek jest bardzo klimatyczny, a zaczyna się potencjalnym przebojem jakim jest zdecydowanie tytułowy utwór: „Hypertension”. Na całej płycie przeplatanie wyciszeń, z kawałkami mocniejszego grania z rockowym przytupem, nie pozwala ani na chwilę nudy. Warto również zwrócić uwagę na zabawę efektami gitarowymi, która świetnie dopełnia całości. Tym singlem grupa rozpala nasze nadzieje na więcej, nadzieje na longplaya i na sukces.

Ponadto panowie mieli fajny pomysł na tę trwającą trochę nieco ponad dwanaście minut wizytówkę grupy. Poligrafia choć utrzymana w konwencji minimalistycznej, to przyciąga wzrok i spełnia swoje zadanie: zachęca do zapoznania się z materiałem.. Jesteśmy właśnie świadkami narodzin świetnego polskiego zespołu. Nie przegapmy tego.

niedziela, 22 listopada 2009

Riverside - Anno Domini High Definition 44: 44(2009)


Warto pochylić się nad tym krążkiem i bić brawa dla jej autorów. Oto zespół, który obecnie jest jednym z naszych lepszych towarów eksportowych, a co płyta to wyższy poziom. Najnowszy krążek jest jeszcze bardziej rockowy i jest kompletnym potwierdzeniem definicji brzmienia zespołu. Płyta trwa jedynie czterdzieści cztery minuty i tyle też samo sekund, lecz można jej słuchać na okrągło i wciąż odnajdujemy w niej nowe smaki.

To dopiero czwarty długogrający krążek w ich karierze, a panowie już dochodzą do perfekcji. Bardzo ważne jest w ich muzyce to, iż zespół zdefiniował już swoje brzmienie na przestrzeni poprzednich płyt i teraz swobodnie może grać swoje i eksperymentować. Bardzo byłem ciekaw jaka będzie pierwsza płyta wydana po osławionej trylogii Reality Dream, która zamknęła się na Rapid Eye Movement. Owy tryptyk był ze sobą ściśle połączony. Zarówno muzyka, jak i pomysły potrafiły się na tych krążkach powtarzać. Natomiast Anno Domini High Definition 44: 44 jest czymś kompletnie świeżym, a o powielaniu pomysłów z poprzednich płyt nie może być mowy. Trzeba pochwalić muzyków za luz z jakim podeszli do nagrań. Będzie jeszcze jedna pochwała, tym razem personalna, dla basisty, lecz przede wszystkim wokalisty. Mariusz Duda bardzo fajnie rozwinął tu swój wokal, jest bardziej wszechstronny i niekiedy bawi się głosem. Kawał porządnego progresywnego rocka na najwyższym światowym poziomie. Dla tych którzy nie pożałują na płytę dodatkowych kilku złotych, mogę polecić wydanie z płytą DVD, na którym zarejestrowany został bardzo dobry koncert Live in Amsterdam, i choć ten również nie jest za długi, bo trwa około 40 minut, to warto zapoznać się z tym materiałem.


Projekt graficzny przygotował po raz kolejny Travis Smith, i po raz kolejny odwalił świetną robotę. Okładka bardzo klimatyczna, jak i cała pięknie wydana poligrafia. Wydaje mi się, że udało się zespołowi pokazać to zagubienie ludzi w czasach społeczeństwa informacyjnego, gdzie na każdym kroku czają się najnowsze zdobycze technologii. Dzieło pod każdym względem świetne. Dla smakoszy i dla tych mniej obytych: ADHD.

So Quiet - Summer and Winter(2007)


Motto labelu Gusstaff Records brzmi: Wydajemy muzykę (nie) potrzebną. I z jednej strony, po trosze, to prawda. Z drugiej jednak, nie do końca. Bo jeśli nie oni, to kto wydawałby tak świeże zespoły? Mało jest u nas w kraju ludzi inwestujących w młodych zdolnych artystów. A płyta zespołu ‘So Quiet’? Długo szukałem właśnie takiej muzyki. Bez fajerwerków, ale na równym poziomie i w świetnym onirycznym klimacie.

Na początek rada dla zaczynających przygodę z tym wydawnictwem: upewnijcie się czy wasz sprzęt grający jest wystarczająco głośno, gdyż to cicha muzyka i może wam przemknąć mimo ucha. Na pierwsze wysłuchanie płyty proponuje ‘zasadzić się’ pod ciepłym kocem, w miarę możliwości przy kominku i z ciepłym kakao w dłoni. Muzyka ta tworzy niesamowity, wręcz oniryczny klimat. Boje się jednak, że przez wielu uznana zostanie za świetną muzykę, ale jedynie tworzącą tło. Oczywiście, można postąpić i tak, a muzyka jak najbardziej do tego zachęca tląc się i aż rozpalając chętkę na chwile żywszego grania. Ale mam nadzieje, że znajdą się i tacy, którzy postanowią zatopić się w tych dźwiękach, bo warto jej posłuchać nie tylko jako grajka zapychającego przestrzeń. Spokojne smyczki, powolne dźwięki pianina budują przestrzenie, które są przepięknym tłem, a leniwe gitary dopełniają całości. Oczywiście znajdą się i tacy, którzy po wysłuchaniu z oburzaniem krzykną: Nuda! Ale mam nadzieje, że tych będzie o wielu mniej, niż tych, którzy z uśmiechem na ustach pochylą się nad twórczością ‘So Quiet’.

Nazwa zespołu, okładka oraz cały digipack oddają w pełni klimat, jaki prezentują muzycy. Pastelowe kolory są doskonałym wizualizowaniem owej ciszy. A o cisze właśnie tu się rozchodzi. W świecie gdzie tony decybeli przygniatają nas na co dzień, oddanie się takiej przyjemności jest niczym miód na skołatane hałasem uszy. Podsumowując, użyje motta, świetnego jazzowego labelu z Niemiec, ECM: To, czego tu doświadczamy to dźwięki najpiękniejsze, zaraz po ciszy.

wtorek, 17 listopada 2009

Lenny Kravitz - It Is Time For A Love Revolution(2008)


Ambicja i ego to chyba największe atrybuty jakie posiada Lenny. Nie brakuje mu zapału do gry, ani do tworzenia nowych rzeczy. Ale co powiedzieć, jeśli owe ‘nowe rzeczy’ są niemal takie same, jak rzeczy stare? Trzeba postawić sobie pytanie czy to ma sens. I choć nasza odpowiedź brzmi: nie, to kasa robi swoje. A ludzie kupują płyty, czemu? „Ach, bo on tak przyjemnie gra”.

Według mnie Lenny Kravitz nigdy nie robił wielkich rzeczy. Oczywiście mógłby, gdyż nie można odmówić mu talentu, ale nie robił. Często nagrywał utwory chwytliwe, które zapadały w pamięć i stawały się niemałymi hitami. Lecz ostatnimi czasy zaległ na jednym muzycznym poziomie i wydaje muzykę nijaką. Ni to wielkie dzieło z artyzmem związane, ni to badziewny pop. Coś na pograniczu stylu, na pograniczu smaku i gustów jego wiernych słuchaczy. Mogę powiedzieć, że dość dobrze znam twórczość, jak go na początku nazywano, Mr. Lisa Bonet. Owszem lubię słuchać jego płyt, ale to z prostego powodu, ta muzyka po prostu wpada w ucho. Niestety, od dawna Lenny nie zrobił nic świeżego i powoli zaczyna stawać się parodią samego siebie. Na płytach dalej nagrywa wszystkie instrumenty sam co uważam za zbytni egoizm. Gdyby w jego zespole był jeszcze ktoś więcej, wtedy to co robi mogłoby wejść na wyższy poziom. Po raz ósmy dostajemy odgrzewany kotlet. Niestety.

Okładka. Ważna rzecz przy promocji płyty. Zarówno okładka jak i poligrafia są tu bardzo estetyczne. Jednak mi osobiście ona się nie podoba. To już kolejna próba promocji muzyki za pomocą wizerunku, kolejny akt egoizmu. Ponadto, wszystko tu wydaje się jakieś plastikowe, nienaturalne i nieprawdziwe. I choć po obejrzeniu płyty skusimy się na jej kupno, a później nawet przesłuchamy ją kilka razy, to po chwili namysłu położymy ją na półkę i wrócimy do starych nagrań. W końcu to ta sama muzyka ale jednak hity mają swoją moc przyciągania.

Peeping Tom - Peeping Tom(2006)


Kolejny z artystycznych wiercipiętów. Człowiek, który w miejscu, nie usiedzi. Oprócz reaktywowania swojej macierzystej grupy Faith No More tworzy wiele różnych projektów i działa gdzie tylko się da. Mowa tu oczywiście o panu Mike'u Pattonie. Płyta pod tytułem ‘Peeping Tom’ powstawała bardzo długo, ale w końcu, jest. Gdy wziąłem ją do ręki po raz pierwszy, nie zdawałem sobie sprawy, że trzymam w rękach tak wielki ładunek różnorodnej mocy. Warto było czekać.

Na krążku znajdziemy, oprócz Patrona, jedenastu gości, których wypada nazywać bardziej współtwórcami. Niesamowity jest sposób, w jaki płyta powstawała. Otóż Mikre nigdy nie spotkał się z żadnym z obecnych gości osobiście. Cała współpraca odbywała się na odległość, a głównym medium był Internet. Warto dodać, że nie byle jacy muzycy brali udział przy powstaniu ‘Peeping Toma’. Wśród sław, jakie zagościły na tym krążku wystarczy wymienić chociażby: Massive Attack, Amona Tobina, Norah Jones, Kid'a Koala'e czy Dub Trio. I choć wydawać by się mogło, że jakakolwiek muzyczna współpraca na odległość jest niemożliwa, to można powiedzieć, że pan Patton stawił czoła niemożliwości i stworzył świetny kawał muzyki. Jednym z największych zalet tego wydawnictwa jest różnorodność. Każdy kawałek ma swój własny, zależny od zaproszonego do współpracy artysty klimat. Całość natomiast spięta jest klamrą artystycznej wizji i głosu Mike'a. Mamy tu trochę hip-hopu, trip-hopu elektroniki, ale i rocka a momentami nawet popu. Na ogół jest spokojnie i ciepło, choć są momenty, w których do głosu dochodzi stary dobry ostry wokal Faith No More. To około trzy kwadranse różnorodności zamkniętej w dziele Patton przedstawia.

Poligrafia utrzymana w kolorze żółtym została zrobiona w minimalistycznej konwencji. Nie ma tu fajerwerków, prostota wieńcząca bądź co bądź kawał rozbudowanej muzyki. Co do okładki, to sądzę, iż tylko autor może wiedzieć, co miał na myśli umieszczając na niej dziurkę od klucza. Może po prostu pozwala nam zajrzeć do swojego magicznego świata? Coś w tym jest.

Kwadrofonik - Folklove(2008)


Konwencja na płytę była zgoła folkowa, lecz znów pojawia się kłopot z klasyfikacją jej do jakieś szufladki. Najogólniej można by ją ‘wrzucić’ do tej, z napisem polski folklor i nikt by nie mógł się przyczepić, bo zamysł na płytę był właśnie taki. Jednak, co jeśli zapragniemy zamiast do tej wspomnianej, wrzucić to nagranie do tej z napisem: ”elektronika”. Myślę, że jedno bez drugiego tu nie istnieje, a muzyka, jaką tworzy kwartet jest czymś więcej niż folkiem podszytym elektronicznym wykończeniem.

Warto wspomnieć, że artyści, jacy tworzą Kwadrofonik, to nie byle jacy grajkowie, a wykwalifikowani muzycy po Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina. Pomysł był tu dosyć prosty, chodziło o przedstawienie i interpretacje melodii zasłyszanych na polskiej wsi. Płyta jest swoistą przeplatanką. Najpierw oniryczne i spokojne tła prowadzone przy pomocy fortepianu i całej gamy przeszkadzajek, nagle przemieniają się w szybkie i niespokojne, pulsujące rytmem perkusji frazy pełne nerwowości, wspomagane przez różne gwizdy i walenia talerzy. Od czasu do czasu pojawiają się tu nieodłączne od polskiego folku przyśpiewki. Jedno jest pewne, nie da się przy tej płycie nudzić, bo choć duża część to spokojne, niemal senne opowiastki muzyczne, to nastrój zmienia się jak w kalejdoskopie. Każdy utwór prowadzi tu swoją własną narrację, a całość spajana jest wspólnym tematem przewodnim: muzyki ze wsi.

Okładka oraz poligrafia, choć utrzymane na pograniczu czerni niosą ze sobą pozytywną energię, co pasuje do muzyki, bo i ta ma w sobie swoisty mocny ciepły przekaz. Krążek dla tych, którzy szukają czegoś nowego, lubią muzykę nagrywaną z uczuciem i przede wszystkim podoba im się polski folk.

Blockhead - Uncle Tony's Coloring Book(2009)


No co dzień Anthony "Tony" Simon mieszka i pracuje na Manhattanie. Oprócz wydawania płyt w wysoce cenionej angielskiej wytwórni Ninja Tune, Tony produkuje również w Aesop Rock i rapuje dla niezależnego labelu Definitive Jux. Znamy go pod pseudonimem Blockhead. Już 3 płyta Uncle Tony's Coloring Book, a bardziej chciało by się powiedzieć dopiero 3, pokazuje to co w trip-hopie i hip-hopie instrumentalnym najlepsze.

Muzycznie spotkamy tu wszelką różnorodność pociętych instrumentów np.: harmonijki, instrumenty dęte, gitary. To połączone ze chórkami i wokalami z bardzo starych płyt na tle screchingu oraz samplingu na najwyższym poziomie. Niestety, w porównaniu z poprzednimi krążkami płyta wypada nieco gorzej, hierarchizując postawiłbym ją na trzecim miejscu. Czegoś tu brakuje. Wydawnictwo jest bardzo dobre jako produkt lecz patrząc na całość kariery brakuje mi tu trochę ciepła. Poprzednie płyty były polane charakterystycznym dla artysty ciepłym miodem który świetnie spajał całość i sprawiał wrażenie jak gdyby muzyka płynęła leniwie, a jeden kawałek mozolnie odklejał się od drugiego.

Jeżeli lubicie klimaty bardzo starych nagrań i jesteście fanami takich artystów jak Mr. Scruff czy DJ Cam i wasz portfel nie świeci pustkami to z ręką na sercu mogę wam polecić nie tylko ostatnią płytę ale i całą dyskografie Blockhead.

Wolfmother - Cosmic Egg(2009)


Z jednej strony to ten sam zespół, z drugiej natomiast kompletnie inny. Jak to optymistycznie ujmują portale muzyczne: ze względu na różne wizje artystyczne zespół opuścili perkusista oraz basista. Ale co powiedzieć, jeżeli całość składu liczyła trzech członków? Nowy zespół pod starą nazwą? Nie do końca. Od początku ich istnienia główną wizję artystyczną przekazywał Andrew Stockdale, i tak też było tym razem. Głównie, to sprawiło, że płyta nie stała marnym tchnieniem, a zapowiedzią obiecującej kariery i nadzieją na kolejne dobre płyty. To właśnie wokalista jest świetnym spoiwem tworzącym zespół. Tak więc Stockdale i nowa spółka przedstawiają Cosmic Egg.


Pomimo wymiany prawie całego składu muzyka broni się wchodząc w świetny, wcześniej wypracowany klimat grupy. Płyta jest dobrze rozplanowana, a umiar jest tutaj bardzo ważny. Obok szybkich i mocnych rock 'n' rollowych riffów mamy i spokojne kompozycje. Głos wokalisty daje radę, nawet lepiej niż na płycie poprzedniej. A o ten aspekt martwiłem się najbardziej, gdyż po obejrzeniu koncertowego DVD jaki grupa dostarczyła ostatnimi czasy usłyszałem, że wokal na żywo radzi sobie gorzej niż na płycie. A nie ma co się oszukiwać, głos Stockdale jest zdecydowanie znakiem rozpoznawczym grupy. Muzycznie jest mocniej, choć wciąż dosyć prosto. Sami artyści przyznali, że riffy mogą dawać skojarzenie z muzyką Black Sabbath i faktycznie są podobne, mroczne i jęczące. Oprawa albumu również rysunkowa jak w przypadku debiutu. Przy pierwszym krążku zarówno okładka, cała poligrafia jak i wszystkie single były w jednej spójnej tematyce graficznej. Tutaj , jak do tej pory grupa trzyma się podobnej reguły i uważam to za świetny ruch.


Podsumowując, płyta jest bardzo dobrym produktem. Nie sprawdza się zdecydowanie w tym przypadku teoria jakoby druga płyta zawsze była tą najgorszą. Tak więc: przebojowo, ze smakiem i przystępnie.

niedziela, 15 listopada 2009

In - Inside(2005)


Owa płyta jest owocem improwizacji, która odbyła się w sylwestra na przełomie XX i XXI wieku. Informują nas o tym artyści, we wpisie, zamieszczonym na tyle okładki.Gdyby nie to zdanie, trudno byłoby się domyślić, że tak rozplanowany materiał jest dziełem spontanicznego, artystycznego zrywu kilku kolegów.

Pomimo tego iż młodzi to panowie, zadziwiający jest poziom, jaki prezentują na tym krążku. Choć daleko im jeszcze do światowej czołówki, to mamy tu muzykę bardzo dojrzałą i świetnie się jej słucha. Wkładając do odbiornika płytę In – Inside pozwalamy sobie na prawie siedemdziesięciominutową elektroniczną podróż po kolażu muzycznym, jaki rozpostarli przed naszymi uszami muzycy. Bardzo podoba mi się różnorodność przedstawionych form. Ambient w połączeniu z industrialem i trance polany świetnie spreparowanym elektronicznym sosem, w którym znajdujemy elementy ethno oraz wokal. Do tego wszystkiego mamy tu fajne improwizacje zarówno syntezatorowe jak i na żywych instrumentach. Głównie płyta opiera się na spokojnych, miarowych dźwiękach, ale momentami pokazuje pazur, co wprowadza różnorodność. Całość kończy ponad dwudzistopięciominutowa kompozycja, która w niemal Hitchcock' kowski sposób buduje napięcie i godnie zwieńcza dzieło. Krążek polecam niepoprawnym przeszukiwaczom bezkresnych pól elektroniki.

Na okładce widnieje łóżko do opalania. Nie wiem, czy muzycy są jakoś wewnętrznie z solarium związani, wydaje mi się, że nie, a dobór zdjęcia był przeprowadzony bardziej pod względem kolorystyki, która zarówno na okładce jak i całej poligrafii utrzymana pozostaje w jednakowych barwach. Podsumowanie tej płyty nasuwa mi się jedno: Polak (również) potrafili. Możemy być dumni.

Air - Love 2(2009)


Muzycy wyznali, że nowa płyta „Love 2” była poniekąd poligonem doświadczalnym i próbą możliwości dla ich nowego studia nagraniowego. Czy nagranie nowej płyty w pełni, we własnym studiu wyszło im na dobre? Nie powiedziałbym. Płyta wyszła ‘płaska’ i w bezpośrednim porównaniu z jej poprzedniczką „ Pocket Symphomy” wypada bardzo słabo.

Najbardziej boli to, że wydawnictwo to jest bardzo krótkie. Pozostawia wielki niedosyt zarówno pod względem długości trwania jak i muzyki. Duet tym razem zmniejszył rolę, tak rozpoznawalnych w ich muzyce klawiszy. Jak tłumaczą muzycy, płyta ta rozpoczyna ich poszukiwania nowych rozwiązań, choć bez utraty ich unikalnego stylu. Czy na pewno, bez utraty? Uważam, że jednak najnowsze wydawnictwo z ich stylem ma niewiele wspólnego a gdybym wcześniej nie wiedział czego słucham, to w życiu nie domyślił bym się, że to właśnie nowe dzieło Air harcuje na membranach. Jedynym pocieszeniem może być fakt, że ze względu na niedługi czas trwania płyty panowie na koncertach będą grać również inne kawałki.

Okładka jest kolejną porażką. Poligrafia ostatniej płyty miała bardzo fajny pomysł, natomiast poligrafia „Love 2” jest dla mnie kompletnie bezpłciowa. Na okładce widzimy muzyków na nic nie przedstawiającym tle, zdjęcie to wygląda jakby na szybko zrobione zostało u pierwszego lepszego fotografa.. Wszystko utrzymane w szarych kolorach. Żadnego klimatu. Biorąc pod uwagę dość częste wydawnictwa grupy, wyrażam nadzieje, iż kolejna płyta będzie lepsza, chociaż trochę, a już będzie dobrze.

Lady Aarp - Soma(2007)


Mało takiej muzyki na polskim rynku. A szkoda. Minimalistyczny a jednak tak dużo wyrażający album. Pierwszy, debiutancki krążek Lady Aarp pod tytułem Soma, stworzony przez parę muzyków. Parę zarówno w świecie muzycznym jak i w życiu prywatnym. Ich występ na największym polskim festiwalu, mam na myśli Opener, zrobił na słuchaczach wielkie wrażenie, gdyż muzyka na żywo ma w sobie jeszcze więcej uczucia niż na krążku.

Choć płyta pełna jest dźwięków które puszczone same, dla wielu ludzi nie uznane byłyby za muzykę, to w połączeniu z elektroniką i pięknym dźwiękiem harfy są genialnym tłem. Płyta jest bardzo intymna, i choć z powodzeniem może służyć za przyjemną muzykę tła to polecam również skupić się na niej od muzycznej a nie tylko estetycznej strony. Dać się ponieść tej minimalistycznej acz pełnej radości narracji. Polecam szczególnie na upojny wieczór z naszą drugą połową. Trzeba przyznać że harfa jest raczej mało spotykanym instrumentem na polskiej scenie muzycznej, tutaj za to mamy jej pod dostatkiem. Mimo tego nie przesyca nam się a nawet pozostawia niedosyt więc płyty można słuchać kilka razy pod rząd i nie przejada się. Umiejętnie wprowadzana elektronika i przyjemne sample świetnie pasują do onirycznych dźwięków. Mamy tu nawet chwile śpiewane, a nawet mówione. Są one pięknym dopełnieniem i potwierdzeniem mistycyzmu albumu. Przy drugim i kolejnych przesłuchaniach płyta ta może wprowadzić w trans co jest bardzo klimatyczne. Trudno jest ich zaszufladkować, i nawet nie będę próbował tego robić. Porównania do innych artystów są również bezcelowe, gdyż nie słyszałem jeszcze równie nietypowego połączenia.

Okładka jest małym dziełem sztuki. W subtelnych pastelowych kolorach zachęca do kupienia, nie tylko tych znających już muzyczną wartość ale i tych którzy cenią jedynie estetyczne walory poligrafii. Ciepło polecam w ten zimowy czas.

środa, 11 listopada 2009

Pearl Jam - Backspacer(2009)


Grunge. Seattle. Kurt Cobain. Sub Pop. Eddie Vedder. Od początku Cobain krytykował lidera Pearl Jam w każdej możliwej sytuacji. Ale co z tego, że krytykował jak to Vader podźwignął miliony sprzedanych płyt i ogólny bum na ich muzyką, a front man Nirvany nie. Na tę płytę przyszło nam czekać długo. Zbawienne, było tu ponowne zatrudnienie producenta Brendana O'Briena, który produkował między innymi ich nieoceniony debiut jak i płytę, która przewróciła myślenie młodych ludzi o mocnym brzmieniu, mianowicie „Vs”. Na dziewiątej płycie, są wyluzowani, spokojni i cholernie profesjonalni. Na scenę zapraszamy stare nowe Pearl Jam.

Jak przyznał wokalista, a zarazem główny i jedyny songwriter grupy, muzycy powrócili do starego systemu pracy, który niechybnie zmienił się przed laty. Artyści znów usiedli razem i wymyślali nowe rzeczy, a pierwsze pomysły uznawali za najważniejsze. Finałem, powstało tyle materiału, że muzycy już planują wydanie płyty z odrzutami z sesji. „Backspacer” jest powrotem do gry. Wielu fanów twierdziło, że grupa oficjalnie skończyła się na krążku „Pearl Jam”, po części mieli racje. To już nie byłą ta muzyka, ta moc. Na najnowszym wydawnictwie mamy powrót do lat świetności, i nawet głos Veddera tak piękny jak za czasów płyty „Ten”. Muzycznie, to przeplatanka żywiołowości ze spokojem. Są tu potencjalne, szybkie, chwytliwe przeboje jak na przykład pierwszy singiel „The Fixer”, ale mamy i wyciszające zwolnienia. Materiał różnorodny, a spajany szczypta magii, jaką znów od tak długiego czasu, muzycy posypali swoje nagrania. Kupując płytę oprócz zawartej na niej muzyki otrzymujemy jeszcze dodatkową możliwość pobrania z Internetu dwóch z jedenastu dostępnych koncertów, nagranych przez ostatnie trzy lata.

Płytę postanowili wydać w ‘kartoniku’ zamiast powszechnego plastikowego pudełka. Pokazuje to, iż ich działania w gestii ochrony natury nie są żadnymi chwytami marketingowymi, a im po prostu zależy na środowisku. Okładka jest ciekawa i składa się z kilku różnych obrazków. Ponadto litery w kształcie klawiszy na maszynie są osobistym hołdem Eddiego dla maszyny, na której do dzisiaj pisze swoje teksty. Świetny album, ładnie wydany, Pearl Jam znów w formie, teraz tylko pozostało nam modlić się o koncerty w naszym kraju.

niedziela, 8 listopada 2009

Sting - If On A Winter's Night(2009)


Co tu dużo pisać, kim jest Sting każdy wie. Ma już na koncie to, co dla wielu jest celem nie osiągalnym: sławę, uznanie, pieniądze, przeboje i nagrody. To przykład artysty wyzwolonego, który nie robi nic dla innych, przy czym robi tak wiele dla samego siebie. Jestem pod wielkim wrażeniem tego artystycznego hołdu. Aż chciałoby się zacytować pana Marka Grechutę „ Zima, wchodź że szybciej, ogrzej się na parę chwil”.

Mimo, że Sting już jakiś czas temu ogłosił, że traci słuch, to nie uważam by było to jakkolwiek słychać na tym albumie. Tym razem widzimy artystę jako potulnego baranka przekazującego nam swoje uczucia związane z najpiękniejszą porą roku, jaką jest zima. Krążek jest zdecydowanie dedykowany ludziom z duża wrażliwością. Sting jawi się nam tu jako bard i wykonuje nie tylko swoje kompozycje, ale również na przykład XIV wieczną kolędę czy angielską pieśń żebraków. I choć krążek tworzy chłodny klimat, to swoją malowniczością, którą rozpościera nad naszą wyobraźnią może złapać za serce nie jednego fana ciepłych, klimatycznych brzmień. Na płycie muzyk nie był oczywiście sam. Mamy tu na przykład znakomitego jazzmana Chrisa Bottiego czy chociażby wyśmienitego wiolonczelistę Vincenta Sugala. Muszę przyznać, że cieszę się, że ten wielki artysta uwolnił się od wszelakich schematów. Pierwsze zaskoczenie to "Pieśni z labiryntu", teraz mamy tą piękną, wymykającą się ścisłemu przyporządkowaniu i klasyfikacji, opowieść o zimie. W tym roku w sklepie z płytami nie połaśmy się o kolejny materiał z serii Christmas songs, bo to, co oferuje nam Gordon Sumner jest czymś dużo lepszym i przede wszystkim nietuzinkowym.

Jeżeli chodzi o okładkę, to mnie osobiście łapie ona za serce. Jest w swojej prostocie i minimalizmie tak piękna i wiele mówiąca. Przedstawia samotnego artystę na tle żywiołu, pięknego białego puchu, który jest wszechobecny i wszechmocny. Pokazuje małość ludzi naprzeciw naturze, ale i jego nieskończone i ckliwe piękno. Warto wspomnieć, iż cała poligrafia utrzymana została w kolorze bieli i delikatnych pasteli. Cudo, i to prosto na święta, idealne na prezent.

sobota, 7 listopada 2009

Miller, Shorter, Cobb at Tribute to Miles Davis - Warszawa(Torwar) - 4.11.09

Koncert został okrzyknięty jazzowym wydarzeniem roku jeszcze zanim doszedł do skutku. Shorter, Miller i Cobb na jednej scenie. Trzy koncerty wielkich muzyków jednego wieczoru. Wszyscy trzej mieli zaszczyt nagrywać z mistrzem. Wszyscy nagrywali z nim w różnych okresach jego twórczości. Zobaczyć ich z zespołami na jednej scenie, jednego wieczoru było czymś zdecydowanie pozamuzycznym, a nawet mistycznym.

Zaczęło się prawie równo, o 19.00. Jako pierwszy na scenę wkroczył zespół Wayne'a Shortera w składzie: Brian Blade- perkusja (grał on również na bębnach, na niedawnym świetnym koncercie Daniela Lanois w Łodzi) John Patitucci – kontrabas oraz Danilo Perez na fortepianie. Wayne współpracował z mistrzem od połowy lat 60, a Miles od samego początku bardzo pochlebnie się o nim wyrażał. Niestety, uważam, że ten występ niechybnie został postawiony na pierwszy miejscu w tym koncertowym tryptyku. Występ jaki dali był niesamowicie klimatyczny i pozwalał odpłynąć w takt muzyki. Na sali warszawskiego Torwaru utworzył się niesamowity klimat. Jednak wczucie się w muzykę wymagało chwili, a przy wciąż wchodzących spóźnialskich było to nieco trudne. Ponadto przy wejściu z ulicy, z całego natłoku spraw codziennych prosto na głębokie wody tak pięknej muzyki, która wymaga wyciszenia. Trudno było się przestawić. Jeżeli chodzi o nagłośnienie, jedynym mankamentem, lecz bardzo uciążliwym było to, iż prawie w ogóle nie słychać było kontrabasu. Jedynie, w momentach wyciszenia, kiedy to fortepian czy saksofon dochodziły do głosu. Występ trwał około godziny i dwudziestu minut. Odniosłem jednak wrażenie że pan Shoter pozostał tego wieczoru w cieniu kolegów. Muzycznie ustępował pola reszcie lecz gdy grał dawał z siebie wszystko. Po występie czułem mały niedosyt, czegoś mi brakowało. Może za krótko, a może zbyt mało intensywnie. Po zejściu ze sceny panowie przywoływani oklaskami wrócili, niestety nie na bis, a kolejny pokłon. Tak zakończyła się pierwsza część koncertu.

Przerwa miała trwać piętnaście minut lecz ze względu na kłopoty techniczne przedłużyła się do prawie pół godziny. Czekanie jednak w pełni się opłaciło. Konferansjer przeprosił za kłopoty i opóźnienia i zapowiedział występ Marcus Miller Band..Na scenę wkroczyli muzycy i bezzwłocznie zaczęli grać. Pierwsze dźwięki, „Tutu” świetna wariacja. Pan Miller jak zwykle nie zawiódł. Zespół z klawiszami, trąbką, saksofonem, perkusją i basem oczywiście płynął przez kolejne kawałki początkowo z płyty „Tutu”, którą wspólnie nagrał wraz z Davisem na początku lat 80-tych, by przejść w mieszankę z całej kariery Davisa. Marcus jak zwykle dużo mówił do publiczności i kilka razy prezentował swoich muzyków, wyraźnie z nich dumny. Swoje pięć minut mieli wszyscy. Świetnie wypadła improwizacja na saksofonie oraz trąbce. Jak zwykle nadworny perkusista Millera (grał z nim chociażby na trasie z projektem Thunder) dał wspaniałe perkusyjne show, które zakończył widowiskowym wyrzuceniem pałeczek. Ta część koncertu, według mojej oceny, powinna być jako pierwsza. Publiczność zdecydowanie rozruszała się i byłą gotowa na więcej. Gdyby Ci panowie wystąpili jako pierwsi, rozruszali by widzów i przygotowali ich na dalsze jazzowe emocje. Byłby to grunt pod dalsze dwie części. Ale nie stało się tak i grali jako drudzy. Po ponad godzinie i kwadransie muzycy w glorii niekończących się oklasków opuścili scenę. Oklaski nie cichły bardzo długo, aż w końcu doczekaliśmy się. Pierwszy i ostatni bis wieczoru. Miller Band wrócili i zagrali świetne, ponad piętnastominutowe dopełnienie swojego widowiska. I znów oklaski i podziękowania za ciepłe przyjęcie.

Druga, już ostatnia tego wieczoru przerwa również się przedłużyła. Tym razem mieliśmy okazję obcować z iście big bandowym jazzem. Jimmy Cobb wraz ze swoim So What Band, w którego skład wchodzą: Wallece Roney, Vincet Herring, Javon Jackson, Larry Willis oraz Buster Williams. Pan Cobb to lata 50 twórczości Miles'a, (brał on udział między innymi w sesji nagraniowej do legendarnego „Kind of Blue”). Dostaliśmy ponadgodzinny świetny występ. Muzycy w już dojrzałym wieku zachowywali się na scenie z takim spokojem i radością gry jakby każdy z nich urodził się już na scenie. Po koncercie Millera, ta część była miłym wyciszeniem i solidnym zakończeniem wieczoru. Tym razem niestety muzycy nie uraczyli nas bisem, ale trudno się dziwić,gdyż pora była już późna a ,całe widowisko trwało już ponad pięć godzin.

Podsumowując, chylę czoła organizatorom koncertu, gdyż wydarzenie było iście królewskie, a cena na koncert była w miarę ludzka (150 złotych za trzy koncerty, to jest 50 złotych od jednego występu, to niedużo jak na światową czołówkę jazzu). Ponadto, muszę pochwalić ochronę i ogólną organizacje, gdyż wszystko szło bardzo szybko i sprawnie. Co tu dużo mówić 4 listopada w Warszawie odbył się jazzowy koncert roku, a to wszystko ku czci największego jazzowego giganta Miles'a Davisa. Myślę że muzycy godnie uczcili mistrza. Kapelusze z głów, ta muzyka powala nawet w wykonaniu innych muzyków. Ponadczasowość. Panie Davis, padam do stóp.

Balduin - Creative Cookery(2001)


Ten młody szwajcar od samego swojego początku żył muzyką. Na początku były to ‘zabawkowe’ instrumenty i prymitywny komputer. Teraz Balduin tworzy trip-hop/jazz najwyższej próby. Szkoda tylko że tak mało znany to artysta w naszym kraju. Uważam, że Ci, którzy lubią spokojną a zarazem bardzo twórczą muzykę powinni bliżej zapoznać się z jego twórczością.

"Creative Cookery" , czyli w wolnym tłumaczeniu: Kreatywne gotowanie. Tytuł płyty świetnie oddaje to, co dzieje się na niej dzieje. Nie jest to po prostu muzyka. To prawdziwa sztuka kulinarna. W kuchni, w której półproduktami są sample i wszelkie instrumenty. Niespełna 31-latek tworzy muzykę, która jest świeżym oddechem dla ludzi znudzonych. Muzykę, w której jest radość i swoboda. I choć, to jeden człowiek, potrafi stworzyć prawdziwie bigbandowe brzmienie. Trudno jest go zamknąć w ramy, zaszufladkować. Nazwę to trip-hop/jazz/funk/easy listening, ale tak naprawdę, jest to kawał świetnie skrojonego materiału muzycznego, odpowiedniego na długi zimowy wieczór, jak i na letni wyjazd. Balduin świetnie wyczuwa klimat, a płyty komponuje z odpowiednim wyważeniem. Głównie, to spokojna muzyka z niezliczoną ilością smaczków, lecz znajdziemy tu szybsze momenty.
Polecam każdemu, komu twórczość chociażby DJ Cam'a nie jest obojętna.

Okładka przedstawia młodziutkiego DJ, co jest nie do końca przeze mnie pochwalane. Uważam, że płyty jak i ogólnie muzyka powinna bronić się sama, a dawanie na okładkę własnych zdjęć jest objawem próżności. Ten błąd jednak zostaje poprawiony na kolejnych krążkach. W środku poligrafia widzimy całą „kuchnie”, której muzyk użył do ugotowania tej przesmacznej duchowej strawy. Prawdę mówiąc, aż nie chce się wierzyć, że tak dobra muzyka powstaje w takim małym i niepozornym pokoiku.

RATM - Live at the Grand Olympic Audytorium(2003)


Rage Against the Machine nie wydali w swojej karierze składanki z największymi hitami. Z jednej strony, to wielki pozytyw gdyż chłopaki nie rozmienili się na drobne. Z drugiej jednak strony, zespół nie ma swojego kompendium najbardziej nośnych piosenek, a takowe wydawnictwa zazwyczaj najlepiej się sprzedają i są świetnym wstępem w dalszą twórczość grupy.

Koncert „Live at the Grand Olympic Audytorium” może być, po części traktowany jako taki właśnie przewodnik po ich karierze. Zagrany w Los Angeles był ostatnim koncertem przed rozwiązaniem grupy. Miał stać się również ostatnim w historii zespołu, lecz grupa wróciła do wspólnego grania i od 2007 roku regularnie koncertuje. Na krążku usłyszymy pomieszane utwory ze wszystkich czterech płyt. Choć wersje koncertowe są zawsze nieco inne niż studyjne, to w tym przypadku nie przeszkadza muzyce zarażać energią. Żywiołowość i swoboda, z jaką muzycy zachowują się na scenie i z jaką grają wychodzi zdecydowanie na dobre. Zack de la Rocha świetnie radzi sobie z zawiłymi tekstami, a publiczność dziarsko dośpiewuje brakujące teksty. Tom Morello podobnie jak w studiu robi z gitarą to, na co ma ochotę. Bawi się przesterami i dźwiękiem na żywo, przed tysiącami oczu i uszu. Płyta jak najbardziej godna polecania zarówno fanom zespołu, jak i nowym słuchaczom, którzy znają jedynie cząstkę muzyki RATM.

Owe widowisko wydane zostało zarówno na płycie CD jak i w serii” Visual Milestones” na płycie DVD. Na obydwu wydawnictwach poligrafia trzyma się jednej kolorystyki, czerwieni. Natomiast motywem przewodnim jest znak rozpoznawczy Rage, wielka gwiazda, również w kolorze czerwonym. W wersji płytowej dostajemy ładnie wydaną książeczkę z mnóstwem zdjęć z koncertu i opisami. Wersja DVD jest już mniej sowita, choć z drugiej strony, po co dodawać zdjęcia do wersji wideo. Oba wydania polecam, gdyż tego koncertu nie wystarczy usłyszeć, ale należy go również zobaczyć.

środa, 4 listopada 2009

Michał Urbaniak - Warszawa(Sala Kongresowa) - 25.10.09



Magia, to jedyne słowo, jakie znajduję na opisanie tego koncertu. Jest ono jednak zbyt ‘małe’, by przedstawić to, co działo się w niedzielny wieczór w Sali Kongresowej. Kto na koncert nie dotarł niech żałuje, bo naprawdę jest czego.

Koncert zaczął się z małym, bo półgodzinnym opóźnieniem. Na początek konferansjer łamaną polszczyzną przeczytał długą listę podziękowań. Gdy wreszcie skończył popłynęły pierwsze dźwięki. Dźwięki rozpoznawalne dla każdego, kto chodź trochę zna twórczość Milesa Davisa. Kontrabass i pianino z „So What”, pierwszej piosenki z Kind Of Blue. Wreszcie na scenę weszli muzycy. Szóstka magików, którzy zaczarowali całą sale na ponad dwie i pół godziny. Zaczęli od swojej prezentacji. Każdy z muzyków: klawisze, trąbka, skrzypce, gitara elektryczna bas i perkusja zagrali świetne solówki, a za ich plecami na telebimie pojawiały się ich nazwiska. Jakby muzycy chcielibyśmy zaznajomili się z nimi przed rozpoczęciem. Kolejnym utworem, w który przeszli niemal mimochodem było „Tutu”. Muszę przyznać, że jeszcze nigdy nie widziałem żeby muzycy grali z taką lekkością, naturalnością i humorem. Muzyka płynęła wprowadzając w niewerbalny trans. Serca rosły, gdy słyszeliśmy te niesamowite solówki na skrzypcach elektrycznych, które serwował nam mistrz ceremonii Michał Urbaniak. Uśmiech nieustannie gościł na twarzach zarówno muzyków jak i publiczności. Kolejnym utworem było: „Cats” w aranżacji naszego rodzimego giganta jazzu, pana Krzysztofa Komedy. Po tym utworze zaparło mi dech w piersiach. Wreszcie przemówił pan Urbaniak. Wspomniał o magii, jaka mimowolnie powstaje, gdy gra się muzykę Milesa. Kolejne utworu zadedykował właśnie jemu. „I just love You” i „Miles of Blue” . Nogi same chodziły, a ręce co i rusz składały się do oklasków. Po kolejnym utworze nadszedł czas na niespodziankę. Na scenę wkroczyła młoda Mika. Kolejne objawienie wieczoru. Jej głos oplatał wyobraźnie i nie pozwalał skupić się na czymkolwiek innym. Był niczym powiew ciepłego wiatru w chłodny dzień. Ta barwa i siła były nie do podrobienia. Kolejną niespodzianką był Adam Ostrowski, szerzej znany jako O.S.T.R. Na początek muzyk złapał za skrzypce i zagrał świetną solówkę, później jednak pokazał to, z czego jest powszechnie znany, freestyle. Adam nawijał świetne teksty i po raz kolejny udowodnił, że w wymyślaniu słów na prędce jest niekwestionowanym mistrzem. Można było dojrzeć ludzi w różnym wieku. Lecz jak to bywa na koncercie jazzowym dużo było tu ludzi dojrzałych wiekowo. Nie przeszkodziło to jednak Ostremu we wspaniałej zabawie z publicznością. Było wkręcanie żaróweczek, okrzyki i oklaski.

Zbliżając się ku końcowi muzycy zagrali „Funkin for Jamaica” z repertuaru grającego tego wieczoru na trąbce Toma Browne'a. Piosenka doszła swojego czasu do pierwszego miejsca list przebojów, i nic dziwnego. Było to wspaniały energetyczny funk połączony z jazzem. Po niemal dwóch godzinach muzycy w chwale zeszli ze sceny, by za moment powrócić na wspaniały bis, w którym hip-hop przeplatał się w doskonałych proporcjach z jazzem i funkiem.

Gdy nadszedł bis wszyscy wstali z miejsc, a część publiczności powędrowała w miarę możliwości pod scenę, by jeszcze pełniej przeżywać to, co się na niej dzieje. Energia, jaką udało się wytworzyć muzyką tego wieczoru była absolutnie niepowtarzalna. Po koncercie ludzie przyklaskując sobie i uśmiechając się wychodzili z sali kongresowej szczęśliwi i pewni, że na długo zapamiętają rozpoczęcie 51 już festiwalu Jazz Jamboree.

piątek, 30 października 2009

Agnieszka Chylińska - Modern Rocking(2009)


Nie pamiętam żeby ostatnimi czasy jakakolwiek płyta wywołała tyle kontrowersji. Pierwszy singiel od momentu pojawienia się w internecie był przez długi czas najczęściej odsłuchiwaną piosenką w Polsce. Bardzo trudno tą płytę zrecenzować, ponieważ każdy ma swoje racje. Dam tylko dobre rady. Ci którzy cenili Agnieszkę Chylińską za grę z O.N.A. i za jej rockowy pazur niech lepiej nie próbują wkładać tej płyty do odtwarzacza, po prostu szkoda nerwów. Ci którzy poznali panią Agnieszkę dopiero za pośrednictwem medium jakim jest telewizja i hitowego programu „Mam Talent” a ponadto lubią taneczne electro, powinni zdecydowanie szorować do sklepów i zaopatrzyć się w Modern Rocking.

Jak stwierdziła sama artystka, kierunek jaki obrała jej kariera został podyktowany przez jej synka. Gdy ta puściła dzieciątku mocnego rocka chłopiec zaniósł się płaczem, natomiast gdy usłyszał miły i rytmiczny pop, śmiał się i grzecznie słuchał. To właśnie nazywamy dorabianiem teorii. Według mnie i to nie żadna tajemnica, w tym przypadku główną rolę zagrały pieniądze. O.N.A. Nagrywało bardzo dobre płyty i było w kręgach rocka cenionym zespołem. Nie zdobyło jednak komercyjnego sukcesu, ergo: pieniędzy. Teraz kiedy pani Chylińska stała się celebrytką a jej twarz jest rozpoznawana w całej Polsce przyszedł czas to wykorzystać i wydać coś co się sprzeda.

Ale koniec teoretyzowania o genezie powstania. Stało się. Mamy na półce płytę. Trzeba oddać wydawnictwu co jego. Muzycznie to taneczne electro połączone z popem. Muszę przyznać że Plan B wykonał całkiem niezłą pracę produkując ten krążek, muzyka jest chwytliwa i miło jej się słucha. Martwi jednak trochę to iż Chylińska nawet w jednej setnej nie wykorzystała swojego głosu. Wiemy że może robić z nim rzeczy niesamowite ,a tu dostajemy jednostajny, powtarzalny śpiew z tą dziwną manierą której w jej śpiewaniu nie było wcześniej. Tekstowo, ciągle to samo. Miłość pożądanie, seks. Tematy w piosenkach powtarzane do znudzenia, tutaj cała paleta słów zamknięta w tych właśnie pojęciach. Poligrafia niczym nie zachwyca, chodziło raczej o to by płyta kojarzyła się z autorką, oraz by ociekała seksualnością.

Nie wiadomo czy artystka poważnie myśli w o poprowadzeniu ścieżek swojej coraz bardziej medialnej kariery w te właśnie strony. Może był to jednorazowy wyskok, chęć zrobienia czegoś innego i zarobienia przy tym niezłych pieniędzy i następna płyta będzie już kawałkiem dobrego rockowego grania a pani Agnieszka założy własna grupę? Pozostaje nam tylko mieć nadzieję.