wtorek, 29 września 2009

L.U.C. - 39-89(2009)


L.U.C. już dawno wyszedł poza wyznaczone granice. Jego dzieła są czymś wielowymiarowym, połączenie kilku dziedzin sztuki w jednym temacie daje niesamowity efekt. Dało się to zauważyć już przy projekcie „Planeta Luc” teraz w kolejnym „39-89 Poznać Polskę”. Płyta jest już na rynku a kolejne części z owego projektu ukażą się niebawem na rynku. Jednak sama płyta nie pozostawia żadnych złudzeń że jest to dzieło wielkie i bezkompromisowe.

Oto pierwsza książka historii polskiej podana w tak przystępny i ciekawy sposób. Wreszcie udało się komuś nagrać płytę z muzyką która będzie uczyć a ponadto dawać ogromną frajdę ze słuchania. Nie ma tu żadnych innych słów poza użytymi fragmentami ze starych taśm na których zapisani zostali spikerzy radiowi z okresu II wojny, przywódcy z kraju, politycy, zwykli ludzie a nawet papież Jan Paweł II. Moment w których wchodzi śpiew chóru wprowadza bardzo podniosłą atmosferę. Zaraz po nim słyszymy komunikaty o rozpoczęciu wojny, wywołujące ciarki na skórze .

Chwilami, mamy tu również patriotyczne pieśni, połączone z udanym scratchingiem. Aby odebrać to wydawnictwo w pełni trzeba na tą ponad godzinę trwania płyty wyłączyć się i dać muzyce zasiać ziarno. Już po chwili serce zaczyna rosnąć z dumy, a ziarnko kiełkuje skłaniając tych młodszych do przemyśleń, a tych starszych do wspomnień. I tak historia płynie i dochodzi do głosy. Oto trudne 50 lat polskiej historii od 1939 do 1989 roku kiedy to narodziła się demokratyczna II Rzeczpospolita. Musze przyznać że taka podróż to bardzo wzruszające doświadczenie i spokojnie mogę płytę polecić każdemu bez względu na wiek.

Muzycznie płyta oscyluje głównie w klimatach trip-hopu z domieszką jazzu czy muzyki filmowej. Mamy tu różnorodność instrumentów, od instrumentów smyczkowych poprzez gitary i wszelkie przeszkadzajki aż po instrumenty dęte.


Okładka płyty jest prawdziwym arcydziełem i w nietuzinkowy sposób ukazuje walczącą Polskę, natomiast w środku znajduje się plakat na którym widzimy powieloną okładkę w większej wersji i motywy jakie skłoniły muzyka do stworzenia dzieła. Uważam że każdy Polak przynajmniej raz winien tej płyty wysłuchać tej płyty w spokoju, a dla wielbicieli muzyki to wręcz pozycja obowiązkowa.

Daniel Lanois - Łódź(Klub Wytwórnia) - 12.09.2009

Na miejsce, kierowany wrodzonym sprytem, przybyłem niemalże pół godziny przed planowanym rozpoczęciem. Jednak, jak się okazało nie pomogło to, w znalezieniu lepszych miejsc. Zaowocowało natomiast możliwością obejrzenia większej części filmu, który przybliżył nam sylwetkę Pana Lanois.
W filmie przeważają sceny, które, ukazują Daniela jako wokalistę i instrumentalistę, lecz zobaczymy również takie, w których kunszt producencki bierze górę (sceny z Sinéad O'Connor czy U2). Tego zaś wieczoru, dał nam się poznać przede wszystkim jako świetny wokalistka i instrumentalista
Na koncert przeznaczonych zostało 500 biletów, wszystkie na miejsca siedzące. Niestety, duża grupa ludzi stała obok wejścia i to co najbardziej prawdopodobne, przez ludzką głupotę, a nie złą organizację. Ludzie chcąc siedzieć obok siebie zostawiali po jednym, dwóch miejscach gdzieś w środku rzędu a inni nie chcieli się tam przepychać. Ale co zrobić.
Czekaliśmy na rozpoczęcie kilkanaście minut, wkradało się zniecierpliwienie, gdyż wejście opóźniało się już o około 40 minut od planowego.
W końcu zaczęło się. Oklaski, weszli artyści. Pierwsze dźwięki, świetne nagłośnienie. Trzeba przyznać, że sala Łódzkiego klubu Wytwórnia, choć dosyć duża, to wykazuje się dobrą akustyką. Perkusja, bas oraz mistrz ceremonii gitara elektryczna. Zaczęli od gry, słowa powitania, jakiekolwiek słowa padły później. Pierwsze dwa kawałki, spokojne, kojące, były jak wprowadzenie do tego, co miało nastąpić za chwile. Po drugiej piosence na scenę wdrapała się raczej szczupła i niepozorna blondynka, wyraźnie onieśmielona nie patrzyła w stronę publiczności. Pierwsza moją myślą było to, iż na pewno jest to pani z nagłośnienia i że idzie poprawić coś na scenie. Ta zaś zatrzymała się przy mikrofonie i wydobyła pierwsze dźwięki. Głos ciepły, głęboki, głośny i pewny. Ani chwili zająknienia niepewności, jakby od początku czekała na chwile by wejść w muzykę. W prawdzie zdawałem sobie sprawę, iż Daniel grać będzie z muzykami ze swojego najnowszego projektu Black Dub , w czym również z wokalistką, ale pojęcia nie miałem, że będzie to dama, tak skromna w swoim talencie. Zespół płynął przez kolejne utwory. Wraz z wejściem wokalu muzyka zrobiła się bardziej drapieżna, zaczepna. I tym razem nie obyło się bez problemów technicznych, fakt niewielkich, ale zawsze. W gitarze, na której dzielnie malowniczymi solówkami Lanois doprowadzał publiczność w stany bliskie ekstazie, pękła struna. Reakcja była natychmiastowa, ktoś z obsługi przyniósł drugą gitarę, a popsutą zabrał. Kolejny kawałek został zadedykowany partnerce, a szerzej, osobą, z którymi zdarza się śpiewać w duecie. Piękny kawałek na dwa głosy. Ani się nie obejrzeliśmy a druga, wcześniej ‘popsuta’ gitara wróciła na scenę. Tym razem nie do rąk Daniela, a wokalistki Trixie Whitley . Tym razem 3 gitary cieszyły nasze uszy. W prawdzie pani Whitley łapała na swojej gitarze jedynie progi, ale i tak zrobiła bardzo przyjemne tło dla utworu. W około połowie koncertu pan Lanois powiedział, że teraz zagra na swoim ulubionym instrumencie, mianowicie Pedal Steel Guitar. Na scenie pozostał jedynie on i Brian Blade na perkusji. To była świetna możliwość improwizacji. Ciągnący się ładnych parę minut utwór wprowadzał w trans. Trzeba tu pochwalić perkusistę, który rozumiał dźwięki wyjątkowo dobrze i bez problemu zgrywał się z dźwiękami gitary używając przy tym wszystkich znanych rodzajów pałeczek, poczynając od miotełek, a na własnych dłoniach kończąc. Bębny były idealnym tłem dla pierwszoplanowych dźwięków gitary. Po tej wspaniałej, a momentami onirycznej improwizacji wokalista pozostał na scenie jedynie z perkusistą i zagrał spokojny kawałek. Dało to równowagę, która była potrzebna po długim instrumentalu.
Po kolejnym samotnym kawałku na scenę wrócili wokalistka i basista, tyle, że tym razem Trixie stanęła za klawiszami. Pod koniec koncertu perkusista próbował wykonać podrzut pałeczki, lub zwyczajnie pałeczka mu wypadła i jej nie złapał, lecz zamiast panicznie szukać kolejnej pałki ten z uśmiechem na ustach grał jedną pałeczką i dłonią. Każdemu życzę takiego zadowolenia z zajęcia, jakie wykonuje, gdyż perkusista non stop uśmiechnięty emanował uczuciem spełnienia artystycznego i było to widać w jego genialnej grze tego wieczoru.
W mojej ocenie, to zespół trochę przyćmił pana Lanois, choć i on sam trochę ustępował pola. Na koniec długie owacje na stojąco, doprawdy magiczny, muzyczny wieczór. Po zejściu ze sceny wrócił na nią jedynie wokalista by zagrać jeszcze dwa bisowe numery na gitarę i głos, piękne zakończenie. Z klubu wychodzili ludzie z uśmiechami na twarzach, zazwyczaj mówiący z podnieceniem i gestykulujący rękoma, a było o czym mówić, bo koncert był naprawdę wydarzeniem światowej rangi.

darmowy hosting obrazków

darmowy hosting obrazków

poniedziałek, 7 września 2009

Rafał Bryndal -VA - Rafał Bryndal Jazz Quartet(2009)


Zazwyczaj nie preferuję czym samym nie nabywam droga kupna jakiej kol wiek maści kompilacji. Tym razem sprawa miała się tak iż to płyta przyszła do mnie a nie ja do niej. Jest to kompilacja Jazzowa a jazz jak nie był by poskładany ma to do siebie że tworzy piękny ciepły klimat. I choć jest to typowa komercyjna płyta chcąca wejść na teren ostatnio bardzo często eksploatowany przez kompilacyjnych zdobywców, to trzeba przyznać że dobór utworów jest tutaj bardzo dobry. I mimo mojej niechęci do radia Chilli Zet przez które Jazz Radio musiało zniknąć z anteny, patrzę na to wydawnictwo przychylnym okiem. Oczywiście nie porównuje pełnych płyt artystów do tego co słyszymy n kompilacji bo to jak mówić coś o filmie na podstawie traileru. Ale wydawnictwo staje wysoko jako kompilacja.

Album jest dwu płytowy. Pierwsza płyta nazywa się „Popołudniowa melancholia” i jest spokojniejsza od krążka numer 2. Wśród wykonawców mamy tu takie nazwiska jak : Rollins, Coltrane czy Scofield. W numerach, na zmianę przeważają rożne instrumenty. A to saksofon, pianino czasem gitara. Bardzo zróżnicowana muzycznie trzyma podobny klimat. Trzeba przyznać że muzyka ta bardzo rozleniwia. Jest to bardzo dobra propozycja na romantyczny wieczoru z ukochaną czy upragnione momenty spokoju w miękkim fotelu, przy zgaszonym świetle po ciężkim dniu.

Drugi krążek zatytułowany „Wieczór pełen emocji” , wypełnia swą nazwę i daje nam żywsze granie. Tutaj również nie brakuje sław : Blaket, Wesseltoft, Burrell. No i na samym końcu, jakże mogło go zabraknąć, Miles Davis ze swoim Nature Boy. Ta piosenka idealnie wieńczy tą piękną podróż. Obie płyty ułożone zostały tak by utwory nie odstawały od siebie, by prezentowały równy, dobry poziom. Dlatego nie ma tu momentów słabszych i mocniejszych jak to na wydawnictwach poszczególnych artystów, bo przecież nei po to układa się kompilacje by prezentować to co akurat n płycie nam nie pasuje a na odwrót.
Poligrafia starannie wykonana, cała w klimacie. Na okładce zdjęcie zadymionego pomieszczenia instrumentów, muzyków i jazzu. W książeczce znajdziemy krótki opis każdego utworu spreparowany przez naszego mistrza ceremonii pana Rafała Bryndala. Podsumowując, ogólnie składanki nie do końca wskazane choć od czasu do czasu można zrobić wyjątek i zakupić jedną z wielu typu : „Best Jazz ever!” choć pamiętajcie że ich najlepsza muzyka nie musi być wasza najlepszą.

Funktor - Warszawa(Centralny Basen Artystyczny ) - 5.09.09

Zaczęło się z poślizgiem czasowym. Ale wiadomo, na scenie tego wieczoru nie grał jeden a aż cztery zespoły. Ustawienie instrumentów, dźwięku na mikrofonach. Trwało to jakiś czas. Tu za cicho, tu za głośno, a tu w ogóle nie działa. W końcu zaczęło i powitał nas charyzmatyczny wokalista Funktora. Pierwsze dwa kawałki, dużo energii, dużo pomysłów. Wydawało by się że już nic nie mogło ich powstrzymać, że ląd energetycznej bomby już płonął, zbliżał się do ładunku. Niestety, bas nie wytrzymał próby mocy. Poszła ostatnia z czterech basowych strun. Gorączkowe poszukiwanie struny. Nawiasem mówiąc muzycy powinni być przygotowani na taki obrót sprawy i mieć zapasowe, bo wiadomo struny jak i również prezerwatywy, zwyczajnie pękają. Po chwili znalazła się struna. Zły los chciał że była za krótka. Już drugi raz dalsze granie wisiało na włosku. Z pomocą przyszedł basista innego zespołu który również grał tego wieczoru i poświęcił się pożyczając swój pięciostrunowy bas. Funk wreszcie mógł dać upust energii. W międzyczasie na scenie pojawił się fan zespołu i starał się zapełnić lukę żartami, zapychacz dobry, ale wiadomo że wszyscy czekali na muzykę. Trochę jej było nawet w przerwie, gdyż saksofonista i gitarzysta zaczęli grać jeden z lepszych kawałków Herbiego Hankooka co było dla mnie nie małym zaskoczeniem, usłyszeć jazzowy klasyk na koncercie funkowym. W końcu udało się. Kolejne elektryzujące dźwięki, i ten saksofon, który świetnie wpasowywał się w całość. Kilka starych, znanych kawałków i kilka całkiem nowych. Trzeba przyznać że chłopaki nie spuszczają z tony gdyż nowy materiał zarówno siłą jak i dynamiką nie odstawał od starych kawałków. Chłopaki płynęli przez kawałki. Lecz niestety miała miejsce jeszcze jedna przerwa. Tym razem wahadełko od stopy perkusyjnej odmówiło posłuszeństwa i odpadło. Ten problem również został rozwiązany, tym razem szybciej niż kłopoty z basem. Niestety wspomniane problemy znacznie uszczupliły grupie czas jaki został przeznaczony na ich występ. Na swój czekała jeszcze jedna kapela więc nie było rady trzeba było kończyć. Wyśpiewywane refreny wspólnie s publicznością świetnie wpisały się w scenariusz koncertu. Przeprosin za problemy było wiele, lecz za złe mieć tego nie mogliśmy bo zespół świetnie czuje się na scenie i gdyby mogli grali by dla nas całą noc. Muzycznie chłopaki świetnie dają sobie radę. W takim zespole dużo zależy od wokalisty, ale ten nie dosyć że świetnie śpiewa to i z konferansjerką jest na Ty. Ostatni utwór, i finisz. Było wszystko, wierna publiczność, ludzie skaczący ze sceny na falę i dużo dobrej muzyki. Mimo tych wszystkich przeciwności które spotkały zespól tego wieczoru koncert była bardzo dobry i równy. Jedyne co mogę zaliczyć na minus to nagłośnienie które szwankowało. Muzyka była trochę za głośna. Nagłośnienie przygotowane było na większą sale, a te w Centralnym Basenie Artystycznym ze świetną akustyką nie jest za duża. Ale to już wina pracujących tam dźwiękowców. Zespół nie zawiniła wręcz stał się ofiarom kiepskiej organizacji nagłośnienia. Mimo to koncert był energetyczny i dynamiczny. A funktor to zespół którego karierę warto śledzić bo chłopaki mogą zajść wysoko, wystarczy by nie spuszczali z tony i robili swoje. Let da Funk begin.

środa, 2 września 2009

Łąki Łan - Warszawa(Hard Rock Cafe) - 1.09.2009

Starym polskim zwyczajem przybyłem godzinę przed planowanym rozpoczęciem. Ku mojemu zdziwieniu pan, który sprawdzał bilety poprosił mnie o okazanie dowodu w celu potwierdzenia pełnoletniości. Dziwna sprawa, gdyż zdyskryminowano małoletnich fanów zespołu. Ale nic to, końcem końców i Ci jakoś dali sobie radę, gdyż kilku pod sceną szalało.

Już godzinę przed rozpoczęciem było dużo ludzi. Wszystkie stoliki zajęte, plus ludzie siedzący pod ścianami ze zniecierpliwionymi minami. Gdy wybiła godzina 0, czyli w tym przypadku 22-ga, wszyscy byli już zwarci i gotowi, a podziemna sala Warszawskiego Hard Rocka pękała w szwach. I zaczęło się. Dosyć silnie powiało odchodzącym już latem. Kwiaty, rośliny, zieleń. Nie wiem czy to normalne, ale za każdym razem, gdy widzę chłopaków z Łąki Łan w swoich przebraniach, mimowolnie twarz cieszy mi się od ucha do ucha.

Zaczęli jak zwykle, mocnym głośnym drum ‘n’ base piosenki „ Aprokof”, później „ Wygon”, chwila odpoczynku i powoli zaczęli się rozkręcać. Rozpętał się funk. Płynęli przez kolejne energetyczne ładunki. Wokalista, jak zwykle wulkan mocy, popijał nieznany trunek ze swojego różowego słonika i wymachiwał pluszakami we wszystkich kierunkach. Domyślać się jedynie mogę, że w słoniku nie było zbyt mocnego trunku, gdyż obok stała również buteleczka Wódki Żołądkowej, równie sukcesywnie opróżniana. Lecz z drugiej strony, jak i zawodnik dobry, to wódkę wódką popije.

Tego wieczoru usłyszeliśmy wokal prawie wszystkich członków zespołu. Megamotyl wciąż wspominający o ważnej wiadomości: „ 50 groszy znów jest w mieście” ( parodia 50 cent’a) wyśpiewał „Wielkiego Edka”. Bonk z wielkim uśmiechem na ustach pokazał co potrafi w utworze „Love”. I tak, ta piękna i magiczna muzyka płynęła z każdym kawałkiem bujając wesoło cala sale. Aż tu nagle do majka dorwał się Cokictokloc i zaczął rapować. I trzeba mu przyznać, wyszło mu to bardzo dobrze. Śpiewa, śpiew i nagle refren: Jump! Jump! Jump!. I tak oto wszyscy jak jeden mąż skakali i krzyczeli. Nawet artyści nie oszczędzali się i skakali razem z publicznością. Ten moment był zdecydowanie epicentrum trzęsienia, jakie tego wieczoru te ‘polne ludki’ wywołały w centrum miasta stołecznego, Warszawy. Po tym szaleństwie nastąpiła chwila wyciszenia. Bonk świrował spokojne melodie na gitarze. Cokictokloc oraz Poń Kolny stojąc przy mikrofonie próbowali palcami wypstrykiwać spokojny rytm. Słowo próbowali jest tutaj kluczem. Ten spokój przeszedł w końcówkę, która była długa i owocna.

„ Nikt nie będzie ruchać Cię” - tak na koniec śpiewał gitarzysta i myślę, że ta właśnie sentencja powinna stać się mottem dnia. Po zakończeniu tego utworu, nasz żółty gitarzysta mówiąc: „Love” przypalił skręta i podał go w publiczność. Następnie przyszedł czas na serie różnych dziwnych i nie zrozumiałych ruchów scenicznych, oraz bisy.

Na koncercie, co uważam za bardzo pozytywne usłyszeliśmy kilka piosenek z pierwszej płyty. To miło, że chłopaki nie katują jedynie nowego materiału a wspierają się swoimi wcześniejszymi dziełami. Przy takim zespole trzeba również wspomnieć o interakcji z publicznością. Wiadomo, w tym akurat przypadku miejsce samo przez siebie dawało blisko kontakt, gdyż fani prawie dotykali artystów, ale i tak wielki pozytyw za rozmowy, żarty i ogólną porozumienie z publicznością.

Jest nie tylko koncertowo, dawka świetnej, pozytywnie zwariowanej energii. Wiadomo, że na żywo przekazują nam ją prosto do żył, co zdecydowanie działa lepiej.To muzyka, przy której można się wyszaleć, ale można i posłuchać i upajać się koncertowymi wersjami kawałków, jakie znamy z płyt, a te bardzo fajnie są rozwijane i momentami przerabiane.

Jeszcze na sam koniec musze wyrazić mój rosnący podziw dla basisty zespołu. Temperatura na sali rosła z minuty na minutę, robiło się coraz bardziej gorąco, a on dzielnie w swoim króliczym stroju, obudowanym od stóp do głów tłukł z niezmienną świetnością, bez pomyłek. Bardzo dobry koncert, bardzo dobra forma. Co tu więcej, trzeba iść na pole i zapodać sobie basów Łąki Łana.

darmowy hosting obrazków

darmowy hosting obrazków

darmowy hosting obrazków

darmowy hosting obrazków