poniedziałek, 24 maja 2010

Jónsi - Go (2010)


Muzyka pop na dzisiejszym rynku uzyskała miano sztuki niższej. Dzieje się tak za sprawą quasi-artystycznych zlepków, komputerowo wygenerowanych jęków połączonych w melodyjną całość. Jesteśmy zasypywani wielką liczbą muzycznych niewypałów, które niechybnie wrzucane są do szufladki z napisem "pop".

Przyznam, że na samą myśl o obcowaniu z tym gatunkiem krzywię się mimowolnie i spowalniam ruchy przy wkładaniu płyty do odtwarzacza. Tym razem wiedziałem jednak, że sprawcą płyty nie jest kolejna bezimienna gwiazdka, która zniknie po jednym przeboju, a muzyk jednej z najbardziej wpływowych grup alternatywnych, mianowicie Jónsi, lider Sigur Rós.

Ta płyta pokazuje nam jak dużego kontrastu stylistycznego możemy doświadczyć w ramach jednego gatunku. Nawet w tak topornych muzycznie czasach doświadczamy aktów ambitnego popu z najwyższej półki. Oto właśnie taki akt. Album, który rozgości się w głośnikach zarówno mas, jak i w towarzystwie osób związanych bardziej ze sceną alternatywną.

Muzyka zawarta na albumie "Go" jest bardzo przewrotna. Dużo tu mocnego pulsu i żywych piosenek, jednak nie obyło się bez spokojnych wycieczek w stronę dream popu podszytych dźwiękami orkiestry. Artysta otwiera przed nami drzwi do swojego kolorowego świata wszelkiej wesołości. Wyśpiewywane (tym razem po angielsku) radosne teksty na tle urokliwych chórków, mnogości dzwoneczków, pianina i przeróżnych bębnów. Piękne melodie i ciepłe brzmienia pozwalają na chwile odizolować się od świata i zapraszają w podróż.

Warto również wspomnieć, że produkcją płyty zajął się Alex Somers, prywatnie chłopak artysty. Czyni to album bardziej osobistym, nagranym w intymnej atmosferze, która udziela się słuchaczom zwłaszcza w spokojniejszych momentach krążka.

Wprawdzie stylistycznie Jónsi dość daleko odbiegł od dokonań swojej macierzystej formacji, jednak wydawnictwu niczego nie brakuje, a poziomem dorównuje świetnym płytom Sigur Rós. Jedyne, co zastanawia, to skąd taki młody chłopak czerpie takie pokłady radości, które wyraża w swojej muzyce. Przecież na Islandii zimno i ponuro - a tu jakby zupełnie na odwrót.

Coma - Live (2010)


Zespół – instytucja. Znamy już ich historię, od 0 do bohatera. Coma już drugi rok spija swoje „hipertroficzne” sukcesy. Chłopaki zdążyli przez ten czas koncertowo wypromować swoje ostatnie dzieło studyjne w całej Polsce. Ich kolejne wydawnictwo „Coma Live” to właśnie zwieńczenie koncertowych poczynań muzyków z Łodzi. Nagrany w Warszawskiej Arenie Ursynów koncert to połączenie starego, a nawet bardzo starego z nowym. Prezentowany materiał obejmuje piosenki ze wszystkich 3 albumów( ponadto jeden numer, który nie pojawił się dotąd na żadnym krążku). Nie uważam jednak, żeby było to do końca godne zwieńczenie ich twórczości. Jednak wątpliwości nie ulega, że tym wydawnictwem grupa przejdzie do historii, chociażby poprzez fakt, iż po raz pierwszy koncert polskiego zespołu zostaje wydany w technologii HD na BluRay.

Zacznę od strony wydawniczej, gdyż jako produkt jest to prawdziwe cudo. Dwie płyty DVD, które w rewelacyjnej cenie oferują naprawdę dużo oglądania i słuchania. Na pierwszej płycie znajdziemy opisany poniżej Warszawski koncert. Na drugiej zaś teledysk do piosenki „ Trujące Rośliny”, materiał „making of” oraz „mix plix”, które są obrazem zza kulis powstawania całego przedsięwzięcia. Dostajemy również nakręcony specjalnie na tę okazję, niestety mało udany film, pt:”W poszukiwaniu straconego czegoś”. Ponadto mamy szanse obejrzenia kilku fragmentów z jedynego koncertu Comy z orkiestrą symfoniczną, który odbył się w Gdańsku na Widowisku nocy świętojańskiej, czyli najkrótszej nocy w roku. Niestety nagrania nie oddają ducha, ani klimatu jaki panował na koncercie. Są to jedynie suche nagrania, bez ducha, i w średniej jakości. Natomiast lepsze to niż nic, gdyż grupa nie przymierza się na razie do wydania całego tego widowiska.

Wróćmy jednak do widowiska jakie chłopaki zgotowali swoim fanom w warszawskiej Arenie Ursynów. Jako długoletni fan zespołu zawiodłem się nieco na jakości wykonania kawałków z pierwszej i drugiej płyty. Panowie byli tak skupieni na prawidłowym wykonaniu numerów, że utracili gdzieś swój uwielbiany przez wszystkich luz wykonawczy. I choć pod koniec zaczęli się rozkręcać, to cały koncert należy zaliczyć do tych średnio udanych. Po pierwsze, zmieniająca się maniera wokalisty, Piotra Roguckiego, który śpiewa coraz płycej i jakby przez zęby, a po drugie, wykonania utworów. Były one zbyt szybkie, przez co wokal nienaturalnie gonił muzykę. Oczywiście, można to tłumaczyć większą dbałością, stresem i świadomością nagrywania koncertu, jednak zadziałało to na niekorzyść całości. I to największe mankamenty. Nie jest ich dużo, lecz są bardzo znaczące.

Przejdźmy teraz do pozytywnych stron. Ich album koncepcyjny (taki,w którym utwory są połączone jedną myślą przewodnią zarówno tekstowo jak i muzycznie), jakim bez wątpienia jest trzecie wydawnictwo zespołu pt:„Hipertrofia” nawiązuje do najbardziej znanego konceptu w historii muzyki, mianowicie płyty „The Wall” grupy Pink Floyd( w prawdzie jest to luźne i niebezpośrednie nawiązanie, ale wciąż wyraźne.) Tak i również na tym koncercie owego nawiązania nie mogło zabraknąć. Koncert zaczyna się wizualnym wstępem, które publiczność może oglądać na ogromnym ekranie. Gdy wreszcie zapalają się światła, okazuje się, że owy ekran to wielka ściana ( podobna do tej z koncertów The Wall Tour z lat 80-tych). Po chwili przez ścianę przebijają się muzycy i zaczynają grać „Zaprzepaszczone Siły Wielkiej Armii Świętych Znaków”. Spokojny, kameralny początek, jednak spokój nie utrzymuje się na długo, gdyż już w drugim kawałku pt.„Pierwsze Wyjście z Mroku”, mur upada, a publiczność zalana zostaje falą styropianowych cegieł.

Cały koncert przeplatany jest wizualnymi wstawkami, na których to muzycy grupy w dziwnych, psychodelicznych okolicznościach, poszukują drzwi prowadzących ich na scenę. W końcu, gdy każdy przekroczy próg tajemniczych drzwi, koncert zbliża się do końca. Jednak jak na każdym koncercie żywiołowej formacji i tu nie mogło zabraknąć bisów. Te cztery utwory kończące definitywnie występ są według mnie najmocniejszym punktem całego show. Dopiero tu muzycy odzyskują dawny luz i zapominają o dziesiątkach kamer krążących nad ich głowami. Właśnie tu najlepiej pokazane jest jak dobry kontakt i jak miłą atmosferę panowie stwarzają na swoich koncertach. Punktem kulminacyjnym staje się moment wejścia wokalisty w tłum fanów, ich serdeczne uściski, uśmiechy, a na koniec powrót Piotra na fali na scenę.

Jak wszędzie i tu można dopatrzeć się dobrych i złych stron. Jednak całość zapisałbym grupie na plus. Uważam to wydawnictwo za zamknięcie pewnego etapu w ich karierze. Etapu, rozwijającego się, nieopierzonego zespołu, który niezmordowanie wypełnia cały swój kalendarz setkami koncertów w całej Polsce. Jednak tam, gdzie coś się kończy, coś się również zaczyna. Praca na kolejną płytą i ogromne oczekiwania, jakie ciążą na barkach tych pięciu chłopaków z Łodzi. Czy podołają? Po tym, co usłyszałem i zobaczyłem w ich wykonaniu, jestem więcej niż przekonany, że jeżeli nie ulegną blaskowi komercji, pokażą nam jeszcze niejedno olśniewające show, o wiele lepsze niż to z Areny Ursynów w Warszawie.