niedziela, 27 grudnia 2009

John Frusciante - The Empyrean(2009)


Po pierwszym wysłuchaniu tego krążka z moich ust popłynęła salwa ochów i achów. Bez wahania odpaliłem płytę jeszcze raz i jeszcze raz. Choć jestem pełen szacunku dla muzyki którą stworzył z Red Hot Chili Peppers, to uważam że dopiero z nadejściem tego materiału pan Frusciante spełnił się muzycznie. Najprościej określić The Empyrean jako wypadkową tego wszystkiego co do tej pory wydał solowo. Zdecydowanie John osiągnął swoje opus magnum. Połącznie tego co najlepsze, w jeden spójny, konceptualny materiał.

Gdy słucha się tych spokojnych fuzji jazzowej wręcz perkusji i przesterowanej gitary wydać się to może niewiarygodne. Aż trudno uwierzyć mi w to, iż człowiek który włożył w tę muzykę całe serce, jeszcze kilka lat temu drapał ściany i przewracał się w pogoni za kolejną dawką heroiny która nieustannie zasilała jego żyły. Można się zastanawiać skąd wzięła się moc i natchnienie nagrania takiej płyty. Teraz już wiem, że to arcydzieło mógł wydać tylko ktoś umarł i powrócił do żywych. Jedynie ktoś kto ceni życie i muzykę dużo bardziej niż większość innych ludzi. Tekstowo, dostajemy opowieść o życiu człowieka. Człowieka który upada i wstaje szukając sensu. Gdy jego życie wypala się jak pozbawiona parafiny świece, a płomień wygasa, on znajduje nową siłę. Pokonuje sam siebie. Pokonuje śmierć. A od strony muzycznej? Genialne wyczucie. Utwory budują klimat i napięcie. Od powolnych przygrywek do soczystych solówek w zgiełku instrumentów tła. Oprócz gitary elektrycznej, przyjemny bas, znakomitej i różnorodnej perkusji mamy również partie chóru oraz nadające niezwykły klimat: klawisze i partie skrzypiec. Moim absolutnym faworytem na liście utworów z tego krążka jest „Central”. Genialne wprowadzenie, napięcie jest tak zbudowane, że gdy następuje wyciszenie wokalu i w końcu wchodzi solówka, tak subtelna a zarazem tak pełna i mocna, przechodzi dreszcz i pojawia się gęsia skórka. Ta piosenka wiodąca prym, jak i cała świetna płyta potrzebują wyciszenia i uwagi. Jedyny słuszny sposób na jej wysłuchanie to wygodny fotel i szczelne otulenia się jej dźwiękami.

The Empyrean – według samego autora oznacza „najwyższą sferę w raju”. Absolutna trafność co do tytułu i poligrafii. Okładka zawiera niemal tak dużo smaczków co sama muzyka. Dzieło które można oglądać bez końca, a dzięki swojej złożoności a zarazem spójności, wciąż zachwyca. Podsumowując. Genialna płyta, świetnie wydana. Co tu dużo gadać, brawa dla tego pana.

środa, 23 grudnia 2009

Holdcut - Inept Vision(2007)


Po pierwszym wysłuchaniu tego albumu pojawiła mi się w głowie jedynie jedna myśl: „Jaką świetną muzykę tworzą na tym zachodzie”. I jakież wielkie było moje zdziwienie gdy dowiedziałem się że Inept Vision jest dziełem syna polskiej ziemi. Co ciekawe artysta kryjący się pod pseudonimem Holdcut wszystkie swoje dotychczasowe albumy wydał jedynie do Internetu. Dostępne są one do pobrania za darmo i całkowicie legalnie ze strony artysty. Tym sposobem ominięty został cały komercyjny proces dystrybucji.

Jak określić ten rodzaj muzyki? Jest to fuzja trip-hopu, instumentalnego hip-hopu, downtempo a po trosze muzyki filmowej i agresywnego ambientu. Połączanie świetnych sampli z dźwiękami sekcji dętej, różnego rodzaju bębnów i gościnnego wokalu tworzy niepowtarzalny klimat. Tutaj każdy utwór jest oddzielną, opowieścią składającą się na jedną historię. Narracje prowadzona jest tu przewrotnie. Częste zmiany tępa, i klimatu utworów nie pozwalają nam się od niej oderwać. Momentami mroczne i brudne dźwięki tworzą klimat spod znaku najlepszych dokonań Dj'a Krush'a. Muzyka całkowicie pochłania naszą uwagę, więc włączanie jej jedynie jako tła, kompletnie odpada. Przekryj od wesołych szybkich rytmów, do monumentalnych podszytych wzniosłymi smyczkami i genialnym głębokim basem. Trzeba tu również pochwalić wkład gości. Oprócz słodkich i sennych wokali pani Magdaleny Dziegiel, dostajemy również dobrze wpasowujące się w klimat wersy Pana Duże Pe. Warto również wspomnieć że materiał na ten krążek został wyselekcjonowany, jako najlepszy, z ponad 200 godzin nagrań.

Niestety jedyną częścią poligrafii jakiej możemy doświadczyć jest okładka, która według mnie nie do końca pasuje do muzyki. Powinno być to coś bardziej mrocznego, a zarazem bardziej tajemniczego. Polecam fanom takich artystów jak RJD2, DJ Shadow, Noon, DJ Cam czy wspomniany DJ Krush. Ale również i tym z otwartymi umysłami i gotowymi na nowe muzyczne doświadczenia. Polska płyta na światowym poziomie, gratulacje.

wtorek, 22 grudnia 2009

New Century Classics - Natural Process(2009)


Zanim wydali swój pierwszy materiał długogrający, zostali zauważeni w Internecie. Mimo tego że nie mają przebojowego wokalisty. Nie piszą przebojów pod stacje radiowe. To wypuścili dwie, bardzo ciepło przyjęte ep'ki. Debiut płytowy Natural Process powala na kolana wspomniane wcześniej ep'ki. Ponad to jest jednym z ciekawszych wydawnictw ostatnich miesięcy, na polskiej scenie alternatywnej.

Co ciekawe płyta nie weszła do oficjalnej sprzedaży sklepowej. Była ona częścią przedsięwzięcia przeprowadzonego przez wydawnictwo FDM (Fabryka Dźwięków z Muz). Akcja „Muzyka bez ceny” stanowiła protest przeciwko komercjalizacji przemysłu fonograficznego. W ramach jej trwania wydawcy oddali w ręce fanów, cały nakład płyt, za darmo. Ale dosyć już o sprawach pozamuzycznych, gdyż to muzyka jest tu prawdziwą perłą.

Krążek przynosi nam dwanaście instrumentalnych utworów. Świetnie rozplanowany materiał przechodzi od onirycznych pejzaży do monumentalnych uniesień muzycznych. W skład instrumentarium wchodzą: gitary elektryczne, gitara basowa, perkusja oraz fragmentarycznie skrzypce i klawisze. I choć ich styl określany jest mianem indie alternatywy, to pokuszę się o dookreślenie ich stylu jako soft/dream rock. Muzyka ta świetnie wpasowuje się w spokojny klimat. W przedstawieniu jakim jest nasze życie może zagrać drugoplanową rolę tła, ale i z powodzeniem poradzi sobie z rolą główną. Nie znudzi się nawet po wielokrotnym wysłuchaniu.

Jeżeli chodzi o wydawnictwo jako produkt który trafia w nasze ręce, jest to piękna rzecz. Poligrafia i okładka utrzymane w pastelowych kolorach jest skromnym, minimalistycznym wręcz dziełem sztuki. Oprócz debiutu polecam również zapoznanie się z wcześniejszym materiałem dostępnym na stronie grupy. Płyta dla ludzi ceniących ckliwe, miłe dla ucha utwory, a ponadto ciekawych co tam nowego dzieje się w polskiej muzyce.

Archive - Controlling Crowds - Part IV (2009)


Grupa Archive bardzo się ostatnimi czasy uaktywniła. Po trzy letnim studyjnym milczeniu powrócili dobrym wydawnictwem Controlling Crowds. Wyruszyli w tournee podczas którego prezentowali nowy materiał, z którym zawitali również do Polski. Teraz zapowiadają kolejne koncerty, tym razem również nie ominą naszej ojczyzny. Ponadto nie czekali długo z wydaniem swojego kolejnego dzieła, a zarazem dopełnienia poprzedniego, mianowicie Part IV.

Wielce dziwie się rozwiązaniu jakie wybrali artyści i powstałej przerwie czasowej. W okresie pół roku został wydany album podstawowy a chwilę po tym rozszerzona wersja tegoż wydawnictwa bogatsza o nowy krążek. Osoby które zakupiły podstawową wersję , jeszcze przed wydaniem dopełnienia, mogę czuć się w pewien sposób oszukane. Trudno powiedzieć by takim działaniem miał rządzić jakiś przemyślany artystyczny koncept, prędzej postawiłbym na czysto marketingowy zabieg.

A teraz o muzycznej stronie. Gdyby ten zestaw utworów od początku stanowił by integralną część Controlling Crowds to zaniżył by jedynie poziom całości ale byłby do zaakceptowania. Natomiast ukazując się jako oddzielny produkt przynosi jedynie rozczarowanie i niepotrzebną powtarzalność. Podczas słuchania tego materiału czułem się jakby był on tylko nieudaną próbą kontynuacji wcześniejszego, dobrego brzmienia. Te same pomysły, podobne rozwiązania. Brak jakiejkolwiek świeżości czy próby pokazania nowego oblicza. Oprócz braku muzycznej inwencji strona wokalna stoi również na dużo niższym poziomie.

Zespół nauczył się nas zaskakiwać, nie porzucając przy tym swojego wypracowanego stylu. I choć jestem niepoprawnym fanem ich genialnego debiutu, to uważam że ich wydawnictwa, aż do tego momentu oscylowały w granicy oceny: dobry. Teraz, spada nieubłaganie do stopnia dopuszczającego. Ani poligrafia, ani muzyka nie wnoszą ze sobą nic i są niepotrzebnym zawracaniem głowy. Płytę mogę polecić ostatecznie absolutnym fanom zespołu, dla których każda nuta spod znaku Archive jest święta.

Guns N' Roses - Chinese Democracy(2008)


Możecie odnieść wrażenie że na recenzje tej płyty jest już za późno, że wszystko już zostało powiedziane. Po części tak jest, ale jak tu się nie zgubić skoro połowa wychwala nową płytę Axl'a Rose'a pod nieboskłon, a druga miesza go z błotem. Niesmak we mnie budzi fakt iż wokalista posunął się do dosyć ryzykownego kroku wydania krążka pod nazwą Guns N' Roses. Nie ma co ukrywać, grupa do legend rocka przeszła niewątpliwie. Lecz wtedy był to pełen skład, a dzisiaj równie dobrze mianem G n'R możemy nazwać grupę Velvet Revolver, i wywoła to mniejsze oburzenie niż „Chinese Democracy”.

Teraz gdy emocje opadły możemy już na trzeźwo spróbować ocenić. Czy płyta jest dziełem wiekowym i opus magnum rudowłosego rockmana czy zmarnowanym czasem i pieniędzmi? Argumentów zwolenników Axla i dość pokaźnej grupy muzyków sesyjnych jest zdecydowanie więcej niż tych którzy owych skazują na wieczne potępienie. Po pierwsze wokal pana Rose. Już nie tak bardzo charakterystyczny jak za czasów „ Appetite for Destruction”, lecz nadal świeży i gotowy do wyciągania najwyższych dźwięków. I choć momentami brzmi tu jak Ozzy Osborne na swojej ostatniej solowej płycie to są przebłyski dawnego fenomenu. Kolejna sprawa to ciekawe i rozbudowane aranżacje. Słychać tu, iż utwory długo były szlifowane a ostateczny kształt przyszedł dopiero po wielu poprawkach. Oprócz ciężkich bębnów i dobrych gitarowych solówek usłyszymy również dźwięki pianina, sekcję dętą i chór. A to wszystko suto zakrapiane soczystą elektroniką. Kolejnym plusem jest zróżnicowanie emocjonalne. Obok iście rockowych gitarowych tyrad, spokojne i przyjemne dla ucha ballady. Widać że album jest od początku do końca przemyślany w najmniejszych szczegółach. I nie ma się co dziwić. W końcu powstawał 15 długich lat.

Przyszedł czas na głos sceptyków. Jednym z głównych argumentów jest przekombinowanie i przeładowanie płyty. Muzyka rockowa powinna swoją prostotą wyzwalać spontaniczną dziką energie. Tutaj, mimo że trochę tej energii znajdziemy, to jest to o wiele za mało. Według mnie płyta powinna być krótsza i prostsza. Mnogość pomysłów na minutę czasami aż boli w ucho. To tak jakby w jednym utworze zamknąć pomysły na których spokojnie zrobili byśmy 3 oddzielne kawałki. Ponadto fani nastawieni na NIE są w stanie obalić każdy, nieważne jak dobrze merytorycznie uzasadniony argument, jednym zdaniem: „To już nie to samo”.

Podsumowanie jest jedno. Nie ma tu tragedii ale do zachwytu również daleko. Gdyby płyta była by sygnowana jedynie jako Axel Rose, pewnie zebrała by lepsze recenzje, bo materiał nie jest zły. Widząc nazwę Guns N' Roses. Która jakby nie było, zobowiązuje. Nie unikniemy porównań ze wcześniejszymi dokonaniami sygnowanymi tą nazwą. A tu nie ma co porównywać bo to jak niebo do ziemi. Tylko obiektywnie wsłuchać się w muzykę i dać jej szanse, bo nie taki Axel zły jak go malują.

niedziela, 20 grudnia 2009

Salif Keita - Folon...The Past(1996)


Salif Keita miał w życiu pod górę od samego początku. Jego wielodzietna rodzina i wrodzony albinizm dawały mu kiepskie proroctwo na przyszłość. Ponadto choroba dyskryminowała go w jego własnej ojczyźnie. Mimo tego w jego muzyce nie usłyszymy utyskiwań na zły los, a piosenki nie oscylują w klimatach smutku i zadumy. Jest wręcz przeciwnie. Wesołe rytmy, chórki, mnogość instrumentów. Udało mu się wybić, i obecnie stał się ambasadorem Republiki Mali na świecie.

Polscy słuchacze mieli okazje poznać tego niesamowitego muzyka głównie dzięki obecności na pierwszej części Siesty, Marcina Kydryńskiego. Głównym czynnikiem spajającym jest charakterystyczny wokal artysty. Z wielką pasją wyśpiewuje on testy w których jego ojczysty język miesza się z francuskim. Czasami jest to czysty śpiew, innym razem gardłowe krzyki. Na albumie przeplatają się spokojne przygrywki z żywiołowymi zrywami. Oprócz typowych dla afrykańskiej muzyki wesołych bębnów usłyszymy tu spokojne rytmy trąbki, jazzujące gitary, wesołe reggae klawisze oraz dużo żeńskich chórków. Ten rodzaj muzyki możemy nazwać afro-popem, ze względu na lekki charakter muzyki i popularność jaką zyskuje na świecie. Płytę polecam szczególnie zimą. Oprócz powiewu gorącego afrykańskiego powietrza jaki wnosi ze sobą to również pozytywnie nastraja, w ponure dni.

Okładka, mimo że prosta, jest małym dziełem sztuki. Widzimy tu młodą osobą, chorą na albinizm. Tło jest całe brązowe, co daje niesamowity kontrast między kolorem skóry jaki jest a jaki być powinien. Cała poligrafia utrzymana w podobnym klimacie, a w środku objaśnienia piosenek w języku angielskim i francuskim. Wydawnictwo dla osób lubiących afrykańskie rytmy oraz dużo pozytywnej energii rodem z czarnego lądu.

Pablopavo & Ludziki - Tele-Hon(2009)


Szerokiej publiczności dał się głównie poznać jako jeden z nawijaczy warszawskiego, lecz znanego na cała Polskę zespołu, Vavamuffin. Ponadto skory do współpracy, często wchodzi w kolaboracje i gościnne występy na krążkach innych artystów. On i Dj Krzaku dają w stolicy cykliczne koncerty klubowe pod nazwą Reggae Faza, na których można zobaczyć jak świetnym freestylowcem jest Pablopavo. Teraz wydaje swoją pierwszą solową płytę, i od razu ustawia poprzeczkę bardzo wysoko.

Dla osób które znają jego twórczość jedynie ze współpracy z Vavamuffin, płyta mogła być nie lada zaskoczeniem. Zamiast wesołych i skocznych reggae rytmów dostaliśmy coś co muzycznie jest bardzo trudne do zdefiniowania. Czasami to reggae, hip-hop, czasem niemal poetycka recytacja jedynie przy subtelnych dźwiękach gitary. Na pewno może określić ten krążek mianem folku miejskiego. Pablopavo nie ukrywa skąd pochodzi, a co więcej jest dumny ze swojego miasta i to głównie Warszawie poświęca swój debiutancki materiał. Opowieści o drobnych cwaniaczkach, miłości zwykłych ludzi i ogólnie o życiu nasączone są warszawsko-praskim klimatem. Artysta prowadzi nas, jak za rękę, swoim wokalem przez ciągle zmiany stylistyczne. Po pierwszym przesłuchaniu tego materiału mamy dwa wyjścia. Może nam się nie spodobać, a płyta może przejść w niepamięć. Lub drugie wyjście które zdecydowanie bardziej polecam. Włóżmy płytę do odtwarzacza ponownie i posłuchajmy jej drugi i trzeci raz. Dopiero wtedy odkryjemy jaka jest naprawdę. Pomysłowa, ciekawa i nietuzinkowa.

Podoba mi się bardzo pomysł na okładkę. Skromne czarno białe zdjęcie, zamiast krzyczącej ferii barw. Cała poligrafia zapełniona jest od środka, podziękowaniami. Natomiast w środku znajdziemy mały plakat ze zdjęciem z okładki oraz z tekstami wszystkich piosenek. Podsumowując. Świetna, zaskakująca różnorodnością płyta. Polecam fanom zarówno reggae jak i tym lubiącym artystów z niecodzienną wizją.

Ras Luta - Jeśli Słyszysz(2009)


Choć to pierwszy krążek sygnowany pseudonimem Ras Luta, to ten 27 letni reggae nawijacz jest już dobrze znany przez fanów gatunku w naszym kraju. Początkowo pojawił się na krążku „Dread za dreadem” oraz jako część składowa kolektywu East West Rockers . Ponadto dał dobrze przyjęty występ na jednej z większych halowych imprez reggae w Europie, mianowicie One Love Fest we Wrocławiu. Pokazał że ma potencjał. Niestety na swojej płycie nie wykorzystał go w 100 procentach.

Muszę z przykrością przyznać iż zawiodłem się na tym wydawnictwie. Mimo tego iż wiedziałem jako że szanse na to by ten krążek mnie czymkolwiek zaskoczył są znikome. To i w tym przypadku potwierdziło się że, nadzieja umiera ostatnia. Przed wydaniem płyty można było bez pudła określić jaka płyta będzie i niestety, wszystko się potwierdziło. Choć muzyka tu zawarta jest skoczna i wywołuje mimowolne rytmiczne przytupywanie, to nie wnosi nic nowego. Wesołe, chwytliwe rytmy,dużo dubowego basu, przyjemne klawisze. W tekstach mamy echa tak częstych tematów jak: miłość, jedność, szacunek czy zrozumienie dla drugiego człowieka. Natomiast obowiązkowe wzmianki o złym Babilonie, Hajle Sellasje i zielonym dymie potęgują jeszcze uczucie przewidywalności. Jednak oprócz tych banalnych i powtarzanych na każdym kroku motywów, Ras Luta zawarł na swoim krążku ciekawe spojrzenie na aktualne wydarzenia polityczne. Pokazuje ona jak artysta zadziera nosa i co myśli o narodowych wydarzeniach na wyższych szczeblach władzy. Od wokalnej strony jest dobrze, acz nieco monotonnie. Brakuje mi tu gości z prawdziwego zdarzenia którzy swoją reggae nawijką dali by nam odpocząć od głosu Luty. Natomiast z doborem osób zaproszonych autor trafił nie przymierzając, jak kulą w płot. Ani Hemp Gru ani Mrozu a już na pewno panowie z Pokahontaz nie wpasowali się w obecną stylistykę.

Okładka jak i cała poligrafia również bez fajerwerków. Niestety prostota również nie zagrała tym razem na korzyść naszych estetycznych odczuć. Wydawnictwo polecam wszystkim fanom artysty i tym którzy po prostu lubią się pobujać. Jeżeli szukasz czegoś świeżego i ambitnego, to szkoda Twojego czasu i pieniędzy. Całość zaledwie średnia, a szkoda bo mogło być celująco.

The Prodigy - Invaders Must Die(2009)


Kiedyś w pewnym wywiadzie reporter zapytał Maxim'a : „Czy nie uważasz że The Prodigy zaczyna być kopią samych siebie? „Na co wokalista oburzony odpowiedział: „Nie możemy niczego kopiować bo to my stworzyliśmy ten styl i możemy robić z nim co chcemy.” I to święta prawda. To oni są ojcami rave'u.
Choć dla ludzi uwielbiających ich twórczość z samych początków kariery, czyli dobrą elektroniką z momentami mroku i psychodelii, najnowsza płyta to zło. Dla tych którzy jednak już przy płycie : Always Outnumbered, Never Outgunned zauważyli ścieżkę którą zaczyna podążać zepół, nie będą zaskoczeni. Ich najnowsze dzieło a zarazem piąty studyjny album podąża wcześniej utorowaną ścieżką. Przeważa tu rytm i mnogość weselszych dźwięków. Niestety można się w takiej zmianie dopatrywać puszczenia oczka w stronę komercjalizacji. Nie ulega wątpliwości że na początku ich audytorium zamykało się na ludziach lubiących ciężkie elektroniczne granie, przyprawione humorystycznym pieprzem ciekawych wstawek. Dzisiaj The Prodigy staje się zespołem komercyjnym, grającym lekką elektronikę. Zmianę tę widać głównie na koncertach grupy. Brakuje tu dawnej spontaniczności i zwariowania które czyniło ich tak wyjątkowymi. Dzisiaj to tylko dobrze przemyślany show z udawanym obłędem w oczach liczące na łatwy poklask. Płytę oczywiście warto nabyć, a do wyboru mamy mnogość wydań. Najciekawszym z nich jest dwupłytowe, zawierające remixy wykonane przez innych artystów. Tam dopiero widać jak duży wpływ wywarła ich muzyka na twórców z całego świata. Z całej track listy wyraźnie wyróżniają się 3 utwory. Po pierwsze „ Take Me To The Hospital” gdzie możemy usłyszeć echo dawnych psychodelicznych dokonań grupy. Po drugie kawałek „Warrior's Dance” w którym słyszymy niemal dyskotekowy wokal, nie pasujący do ich stylu. I w końcu po trzecie. Utwór perła w całym zestawie : „Stand Up”. Pełen słońca i radości. Gdy pierwszy raz go usłyszałem nie mogłem uwierzyć że nagrali to właśnie oni. Jest on zdecydowanie moim ulubionym w całej stawce.
Na podsumowanie, wyrażę nadzieje iż panowie ockną się z komercyjnego snu i powrócą do swojej dawnej świeżości. I choć wiem że to mało realne, bo ludzie szybko się przyzwyczajają do dobrego. A wciąż przybywający fani to raczej zaleta niż wada. To jak mówią : Nadzieja matką głupich”, lecz pamiętajcie że i ta jak każda matka, kocha swoje dzieci.

piątek, 18 grudnia 2009

One Day as a Lion - One Day as a Lion(2008)


Rozpad Rage Against The Machine był wielkim ciosem dla fanów rapcoru. Ale jak widać nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Gdy Zack de la Rocha odzyskał artystyczną wolność, ani myślał siedzieć bezczynnie. Fanom macierzystego RATM nie trzeba mówić że jest on kopalnią skrajnie lewicowych politycznych tekstów i świetnych muzycznych pomysłów. Oprócz nagrania, w dość nietypowej kolaboracji z DJ'em Shadow'em protest songu przeciwko wojnie w Iraku, zabrał się za inny projekt. Wraz z byłym perkusistą The Mars Volta mianowicie Jonem Theodorem stworzył świetny projekt One Day as a Lion. A dzieckiem ich wspólnej współpracy jest krótki czasowo, acz świetny album o tym samym tytule.

Formuła gry w RATM była z reguły prosta. Wyciszenie na zwrotkę, i dzikie szaleństwo na refren. Tego się trzymali, tak grali i tym kupili publiczność na całym świecie. Tutaj jest nieco inaczej. Wyobraźmy sobie że wyrzucamy jakiekolwiek wyciszenia i pozostawiamy tylko solidny przykop rockowego grania i świetnych tłustych riffów. Tak właśnie w skrócie przedstawia się płyta nowego projektu Zacka de la Rochy. Cały materiał trwa nieco ponad dwadzieścia minut. I muszę przyznać że oprócz powiewu świeżości przynosi nieopisywalny niedosyt. Choć płyta się nie nudzi, i można jej słuchać na okrągło to jednak szkoda że to jedynie ponad kwadrans nowego materiału. Wokal, głównego sprawcy tego zamieszania, jest równie świetny jak za dawnych dobrych lat a teksty jak zawsze nasączone jadem i nienawiścią do złego świata. Musimy liczyć na to że reaktywowany Rage nie przeszkodzi Zackowi w kontynuowaniu tego projektu i że doczekamy się kolejnej, tym razem dłuższej płyty.

Poligrafia ma bardzo fajny klimat i wydanie cieszy oko swoim profesjonalizmem i pomysłowością. W książeczce dostajemy wszystkie teksty wypisane charakterystycznym rodzajem pisma wokalisty, i możemy próbować śledzić to co śpiewa, choć nadążyć za tym tempem to nie lada wyzwanie Dla fanów jego głosu i dla tych ceniących soczysty rock 'n' roll. Świetna zapowiedź dla dalszej współpracy.

wtorek, 15 grudnia 2009

L.U.C. - Warszawa(CDQ) - 11.12.09


Poziom artystyczny każdego wykonawcy powinien być oceniany nie po płytach które wydaje ale po występach na żywo. Zarówno po ich ilości jak i jakości. To co prezentuje nam ten zwariowany nawijacz na swoich płytach jest niczym przy kunszcie i poziomie na jakim gra swoje koncerty. I choć w piątkowy wieczór w klubie CDQ w Warszawie pojawiło się niespodziewanie mało fanów wykonawcy to on ani myślał odpuścić sobie ten występ.
Planowane godzina rozpoczęcia koncertu rozminęła się, i to dosyć pokaźnie, z godziną realnego rozpoczęcia koncertu. Jako support na scenie zobaczyliśmy zwycięzców konkursu „Remixuj Planeta L.U.C.” jaki na swojej stronie ogłosił sam artysta. Pierwszy na scenie pojawił się Ragaboy. Był to krótki ale bardzo dobry i zaskakujący występ. Artysta do świetnie przygotowanych, miksów utworów grał na sitarze i na dilburze. Te indyjskie instrumenty świetnie wkomponowywały się w muzykę, a całość wprowadzała w niezwykły trans. Po jego występie i gromkich brawach na scenę wszedł drugi tego wieczoru support a zarazem drudzy zwycięscy, zespół: Gitbit Papilot. Ten występ wzbudził już mniejsze emocje. Nie dosyć że w całości 6 osobowego składu na scenie pojawiło się tylko dwóch członków to ich występ był monotonny i co tu dużo mówić: nudny.
W końcu doczekaliśmy się i na scenie zainstalowali się artyści tworzący koncertowy skład Planety L.U.C.. Gitara, trąbka, komputer, beatbox i wreszcie showman wieczoru: Łukasz Rostkowski. Zaczęli spokojnie od okolicznościowej piosenki o zimie. W tle świecącej za sceną śnieżynki, artysta ubrany w biały kapelusz i odziany białą płachtą wypowiedział się niepochlebnie o porze roku która coraz szybciej się do nas zbliża. Po tym jakże optymistycznym wstępie rozpoczęła się nasza podróż po bezkresnych muzycznych polach. Dzięki temu że stosunkowo mało ludzi pojawiło się na publiczności koncert uzyskał niesamowity kameralny klimat i ułatwił artystom świetny konak z publicznością. Muszę przyznać że to jak muzycy odnoszą się ze sceny do artystów jest bardzo ważne, tutaj stworzyła się więź nie do powtórzenia. Swobodne rozmowy, żarty i zero skrępowania pozwalały czuć się prawie jak na występie w rodzinnym gronie. Niesamowite konferansjerskie i showmanskie umiejętności dały się poznać w świetnych przemowach i niezliczonych żartach, nie pozwalających uśmiechowi zniknąć z twarzy.
Po około połowie koncertu ze sceny padło pytanie: Chcecie do Witu ? Na co rozentuzjazmowana publiczność odpowiedziała z niecierpliwością : Tak. Wtedy to muzycy na chwilę udali się na backstage i przebrali się w swoje Witu stroje. Trębacz stał się wielkim kurczakiem, gitarzysta: Elvisem, Nemy obsługujący komputer przepowiadaczem przeszłości zamkniętym w automacie, beatboxer opasłym waszmościem w eleganckim a zarazem szykownym stroju, a sam L.U.C bohaterem słonecznego patrolu. Druga część koncertu również obfitowała w abstrakcyjne opowieści i zabawne sytuacje. Zarówno muzycy jak i publiczność już się rozkręcili dzięki czemu energii płynąca ze sceny rosła z minuty na minutę. Warto również wspomnieć o opowieści jaką zaserwował na beatboxer. Traktowała ona o tym jak to Bóg stworzył beatbox i była wprost mistrzowskim pokazem umiejętności na światowym poziomie. Mottem tego wieczoru było zdanie wypowiedziane niejednokrotnie przez gospodarza:”Wspierajmy polskich młodych producentów”. To bardzo ważne że są ludzi którzy wspierają muzykę z miłości do niej a nie dla pieniędzy.
Na koncercie usłyszeliśmy cały materiał z płyty Planeta Luc. Z jednej strony szkoda że pojawiło się tak mało osób z drugiej zaś chwała dla muzyków że dali z siebie 100% a nawet więcej. Wszyscy Ci którzy odstraszeni zimową aurą postanowili odpuścić mają czego żałować bo rzadko zdarza się by między muzykami a publicznością budowała się tak piękna nić porozumienia.

niedziela, 13 grudnia 2009

Żywiołak - Warszawa(Polskie Radio, Program Trzeci) - 29.11.09


Dawno już nie widziałem przy Myśliwieckiej tylu ludzi czekających w kolejce, z nadzieją dostania się na koncert polskiej kapeli. Większość z tych osób obeszła się smakiem, ponieważ tym razem na wejściówki dostało się jedynie kilkoro fanów.
Po tym koncercie doszedłem do wniosku, że organizowanie koncertów tak żywiołowych kapel, w sali, w której z założenia przyjmuje się muzykę na siedząco, mija się z celem. Ci ludzie mają moc. Samo to, jak daleko zespół ten zaszedł na Woodstockowej scenie pokazuje, potencjał koncertowy jaki w nich drzemie. A pokazali go, w pełnej krasie, tego wieczoru.
Po dosyć długim wprowadzeniu i wielu ciepłych słowach, projekt Żywiołak zainstalował się na scenie i bez kolejnych zbędnych słów ze strony muzyków zaczął grać. Pierwszy numer, z płyty Nowa Ex-Tradycja, otworzył ten ponad godzinny show. Nagłośnienie od samego początku było nienaganne oraz odpowiednio głośno ustawione co potęgowało jeszcze wrażenie, jakie wywiera ich muzyka na żywo. Na początku, wszyscy grzecznie siedzieli na swoich miejscach. Po około czterech utworach, grupa najbardziej nieokiełznanych fanów zebrała się pod sceną. Dopiero wtedy mogli w pełni oddać się muzyce i praktykować wręcz rytualne tańce. Klimat, jaki tworzy ta muzyka słuchając płyty jest niczym w porównaniu do magii, jaka zrodziła się na tak kameralnym koncercie. Śpiewy, jęki, sapania i pierwotne okrzyki przeszywały do szpiku kości. Ponadto, wokalistki jak i cały skład świetnie czuli muzykę i siebie nawzajem.. Bębny w połączeniu z przeszkadzajkami, lirą korbową, skrzypcami i gitarą tworzyły niesamowite tło dla wokali, opowiadających przedchrześcijańską, iście słowiańską historię naszych ziem. Widać było, że muzycy spełniają się grając muzykę na żywo i czują się jak ryba w wodzie, gdy wysyłana do nich energia wraca ze zwielokrotnioną siłą.
Podsumowując. Świetny kontakt z publicznością, żywiołowy koncert z niemal nieopisywalną pierwotną energią, mnogość bisów i trzymanie poziomu. I choć muzycy nie zwalniali tempa przez cały występ, pod koniec cięgle byli gotowi na jeszcze więcej muzyki. Pozostaje czekać na kolejny krążek, a przede wszystkim na kolejne dawki żywego grania.

wtorek, 8 grudnia 2009

Them Crooked Vultures - Them Crooked Vultures(2009)


Trzeba przyznać, że napięcie budowali długo i w mistrzowskim stylu. Już w 2005 roku pojawiły się pierwsze doniesienia, jakoby Dave Grohl, Josh Homme i John Paul Jones mieli chytry plan zmajstrowania super grupy i zrobienia porządku na rockowej scenie. Co jakiś czas sami muzycy lub też osoby z otoczenia sukcesywnie dolewały oliwy do ognia. W końcu coś musiało eksplodować.

Można powiedzieć, że ta muzyka to wypadkowa Queens of the Stone Age, Nirvany, Led Zeppelin. Jednak takie twierdzenie byłoby wielce niesprawiedliwe i krzywdzące dla Them Crooked Vultures . Sugerowałoby ono jakąś muzyczną powtarzalność czy artystyczne kopiowanie. Nic podobnego, gdyż wieje tu bardziej wichrem przemian i świeżości niż zatęchłymi powtórkami sprzed lat. Złośliwi mogliby nazwać tę płytę kolejnym wydawnictwem Queens of the Stone Age, ale poza głosem Homma, nie ma co szukać nawiązań do ich muzyki. Patrząc na przeszłość artystów, nie dziwi nas, że na krążku znajdujemy kawał czystego rockowego grania. Trzynaście utworów z mocnym przykopem. Nowe pomysły z uznaniem własnych korzeni i rockowych klasyków. Każdy utwór dopracowany i osobliwy, co sprawia, że płyta może być podawana w całości, ale i równie wyśmienicie smakuje w kawałkach. Mamy tu żywiołowe bębny, pulsujący bas i wreszcie gitarowe wyczyny doprawione wokalem Josha. Czasem aż trudno uwierzyć, że taka muzyka powstaje przy udziale jedynie trzech muzyków. Długo czekaliśmy, lecz było warto. A dla tych, którym wciąż mało, dobre wieści. Nie będzie to jedynie bitwa, a prawdziwa wojna, gdyż grupa już zabiera się za nowy materiał, nie marnując czasu i potencjału. A z czym będą walczyć? Walka z masową wyobraźnia, która od tak dawna karmiona jest pseudorockowymi, nic nieznaczącymi wybroczynami. A po wysłuchaniu płyty już wiem, że wynik tej walki jest z góry przesądzony.

Okładka, minimalistyczna, acz z pomysłem. Widzimy na niej znak rozpoznawczy TCV: stwora z korpusem mężczyzny, a głową ptaka. Tylko tyle i aż tyle. Bo po co więcej, skoro muzyka broni się sama. Rock 'n' roll nie umarł, a co więcej, ma się bardzo dobrze.

sobota, 5 grudnia 2009

O.S.T.R. - Jazzurekcja: Addendum(2009)


Adam Ostrowski a.k.a. O.S.T.R. Jest muzykiem znanym nie tylko w kręgach muzyki hip- hop. Ten oto skromny skrzypek oprócz pionierskiego podejścia do rapu świetnie czuje się w jazzie czy chociażby funku. Oprócz tego że regularnie wypuszcza swoje, wypchane po brzegi świetną muzyką, płyty to jeszcze produkuje bity dla niezliczonej ilości młodych muzyków. Pojawia się gościnnie na płytach innych artystów. Oraz chętnie wspomaga na koncertach takich artystów jak chociażby Michał Urbaniak czy Sofa. Tuż przed wydaniem swojej kolejnej płyty, oddaje hołd płycie która wstrząsnęła 5 lat temu polską rap grą, mianowicie Jazzurekcji.

Gdy pierwszy raz usłyszałem o tym projekcie moja wizja tej płyty była prosta. Podkłady z oryginalnego wydawnictwa,a pod to świeży flow. Tymczasem Adam daje nam kawał kompletnie nowej muzyki. Oczywiście słychać tu echa pierwotnego wydawnictwa, ale są to bardziej skróty myślowe i inspiracje niż jakiekolwiek kserowanie samego siebie. Nowe bity na których jak zwykle szaleje Dj Haem są wyszukane i wyjątkowo dobre. Tekstowo, to opowieści o muzyce, o życiu i o prawdziwym jazzie. Mamy tu hymn pochwalny dla wspomnianego Dj'a ale i skuteczny diss na wszystkich fałszywych MC'is. Płyta jest spokojniejsza niż jej poprzedniczka O.C.B.. Bardzo fajne wyciszenie pozwala mieć nadzieje na to, że kolejny materiał będzie trzymał żywiołowość i flow do jakiego już przyzwyczaił nas O.S.T.R. Tak więc zakupując Jazzurekcja: Addendum, zarówno w dwupłytowym jak trój winylowym wydaniu dostajemy album z nowym materiałem oraz instrumentalne wersje pierwotnych kawałków wydanych w 2004 roku.

Okładka jest zmienioną wersją tej sprzed pięciu lat. Utrzymana w podobnej konwencji, przynosi skojarzenia z nazwijmy to, pierwszym wydaniem. Całość estetycznie wydana, a poligrafia utrzymana została w klimacie oryginału. To kolejne dzieło które pokazuje że nie na daremno pan Ostrowski dzierży koronę i berło najlepszego MC w tym kraju. Zaostrzenie apetytu i umilenie czasu w oczekiwaniu na nowe, soczyste wydawnictwo z którego kawałki można było słuchać na ostatniej trasie koncertowej artysty.. Świetny krok marketingowy ale i dobre, trzymające poziom wydawnictwo. Chylmy czoła i co tu więcej gadać, „Reprezent, reprezentuj Bałuty!”

Norah Jones - The Fall(2009)


Po premierze najnowszej, czwartej z kolei płyty Norah Jones spłynął na nią deszcz pochwał. Niestety, nie wiem do końca, za co ją chwalić. Za rozważne zatrudnienie świetnego producenta, czy za zmianę stylistyki, która musiała nastąpić. W końcu, jak tu utrzymać słuchaczy (przy sobie) wydając kolejny album, który z łatwością można pomylić z poprzednimi.

Zmiana, jaka nastąpiła, na pewno wyjdzie na dobre. Dla jej fanów nowa stylistyka może być nie lada zaskoczeniem i przy pierwszym obcowaniu z krążkiem może budzić niesmak. Jednak, po kilku podejściach widzimy, że tak naprawdę to ta sama dziewczyna, którą pokochały miliony. Jedynie opakowanie nieco inne. Nie wiem, czy znieślibyśmy kolejny krążek tej wystającej zza fortepianu młodej damy, gdyby nie urozmaicenie, jakie wprowadziła do swojej muzyki. Muszę przyznać, że gdyby nie ta słodycz głosu i kolejny zbiór opowiastek o niczym, płyta była byłaby dla mnie czymś absolutnie dobrym. A tak, pozostaje na poziomie przeciętności. Ciężkie i momentami mroczne podkłady podszyte leniwymi gitarami, ciekawą perkusją, ciepłym basem i dźwiękami elektronicznych klawiszy przesterowanych na różne sposoby są moimi zdecydowanymi faworytami na „The Fall”. Nie można odmówić pani Jones chęci i ambicji. To dobry krok do zmiany wizerunku smoothjazzowej przygrywajki, a to bardzo się chwali. Mam nadziej, że na kolejnym krążku Norah będzie dalej kroczyć wytyczoną na tej płycie ścieżką i oprócz eksperymentów muzycznych zacznie również eksperymentować ze swoim głosem i pokaże pazur, którego namiastkę dostajemy tutaj.

Poligrafia jest nieco myląca. Sugerowała by że będzie to kolejna spokojna płyta słodkiej księżniczki. Po takim wstępie spodziewałbym się wszystkiego, ale nie zejścia w taki, daleki od jej początkowej stylistyki, klimat. Płyta przeciętna, ale powinna się spodobać amatorom poprzednich dokonań piosenkarki i tym lubiącym zatopić się w ciepłych i kojących dźwiękach, gdy za oknem pogoda nie rozpieszcza.