sobota, 16 stycznia 2010

DJ Vadim Live - Warszawa( Klub Capitol) - 15.01.2010


Nie tak dawno temu, bo na Opener Festiwal 08' występował w naszym kraju. Wtedy to na world stage wspólnie z Yarah Bravo prezentował wydaną rok wcześniej płytę „Sound Catcher”. Ostatnimi czasy dużo mówiło się o jego życiowych problemach i to powoli stawało się częstszym tematem rozmów niż jego muzyka. W 2009 roku, Vadim Peare postawił się wszystkim przeciwnościom losu i pokazał że to muzyka daje mu siłę. Płyta „U Cant Lurn Imaginashun” została ciepło przyjęta krytyków a gorąco przez fanów i pozwoliła na powrót do świata. Z nowym materiałem DJ Vadim wystąpił również w warszawie w Klubie Capitol. Jednak po wysłuchaniu koncertu tego, oraz zagranego dwa lata temu byłem bardzo rozczarowany widowiskiem w stolicy.
Mimo czternastostopniowego mrozu na występie stawiło się bardzo wielu fanów artysty. Informacja na bilecie informowała o tym, jakoby show miało się rozpocząć o godzinie 22.00. Niestety główną gwiazdę tego wieczoru zobaczyliśmy około 2 godziny później. Jako support wystąpił Igor Pudło. Jedna druga osławionego zarówno w kraju jak i za granicą zespołu Skalpel. Około godziny 23, po krótkiej wspomince o okolicznościach poznania obu panów ( wspólna trasa koncertowa w 2000 roku) rozpoczął się niemal godzinny, taneczny set. Wstęp w klimatach ostrej, psychodelicznej elektroniki nie wskazywał na to że tak pozytywnie uda się rozgrzać publiczność. Taneczne kawałki z ogromną przeplatanką stylową. Od miksów rodzimego Fisza, przez funkowe numery rodem z lat 70-tych do „I love Rock 'n' Roll” w wykonaniu Joan Jett & the Blackhearts. To ciekawe jak muzyk który na swoich płytach porusza się w nu jazzowych klimatach świetnie poradził sobie w drum 'n' bassowych łamańcach. Zebrani fani chwile opierali się tanecznemu klimatowi ale już po chwili dałi się porwać, i impreza rozkręciła się na dobre. Według mnie, co z przykrością stwierdzam, owy występ był najlepszą częścią tej piątkowo-sobotniej nocy.
Nie można powiedzieć że później było jedynie gorzej. Jednak DJ Vadim oraz jego nowa ekipa, nie sprostali tak wysoko postawionej poprzeczce. Przez pierwsze 20 minut, muzyk stał za konsoletą i jedynie poruszał się w rytm muzyki, sprawiając dobre wrażenie zaangażowania. Sytuacja poprawiła się nieco kiedy na scenę wkroczyli wokaliści wraz z klawiszowcem. O ile Sabira Jade i Pugs Atomz byli ubrani normalnie, o tyle klawiszowiec przypominał mi strojem bardziej księdza po cywilu, niż muzyka. Po wkroczeniu wokalnej armii, nasz DJ zszedł na dalszy plan. Pierwsze dwie piosenki miały fajną energię, jednak później robiło się coraz gorzej. Artyści wydawali się być wyraźnie znudzeni. Najlepiej na tym polu sprawdzał się Pugs Atomz który często zagajał do publiczności oraz ciągnął całe show. Raz nawet zszedł ze sceny i kontynuował śpiew przechadzając się między publicznością. Jednak muzyka nosiła raczej mało znamion występu na żywo. Gdyby nie żywy śpiew posunął bym się do stwierdzenia,że za te prawie 80 zł bardziej opłacało się zakupić kompakt i przy ciepłym kominku wysłuchać nagrań, niż jechać w takie zimno na koncert. Kontakt głównej gwiazdy wieczoru z publicznością ograniczał się do ciągłego pytania: „Are u still in da house, Warsaw?” oraz narzekania na nierozpieszczającą nas ostatnio zimę.
Koncert skończył się późną nocą i niestety pozostawił wielki niedosyt. O ile występ na Openerze był świetnym, choć również nocnym przeżyciem. To ten w Capitolu był raczej średni, za dużo większe pieniądze. W całości brakowało mi serca, zaangażowania oraz chęci. Wszystko było takie sztuczne i plastikowe, mało naturalności. Dobra mina do złej gry. Odebrałem ten show jako przykry obowiązek muzyków, którzy ze względu na zobowiązania musieli zagrać. I szkoda że po wydaniu tak miłej płyty, występ na żywo dał tak niewiele. Oczywiście najwięksi fani, zapatrzeni w pana Vadima jak w święty obraz złego słowa o nim powiedzieć nie dadzą. Jednak patrząc na to ze strony umiarkowanego entuzjasty, występ był jedynie stratą pieniędzy.

darmowy hosting obrazków

darmowy hosting obrazków

darmowy hosting obrazków

niedziela, 10 stycznia 2010

Amon Tobin - Foley Room(2007)


Flagowy muzyk angielskiej wytwórni Ninja Tune. Mimo brazylijskich korzeni szybko przeniósł się do Anglii co poszerzyło jego muzyczne horyzonty. Jego muzykę nazywa się mianem cut'n'paste jazz. I choć wielu doszuka się tu jedynie elektroniki, to wprawne ucho dostrzeże jazzowe fascynacje. Jego ostatnie wydawnictwo zaskoczyło wszystkich. I choć dla jego zasłużonych fanów, Foley Room może być nie do końca pozytywną niespodzianką, to właśnie ten krążek otworzył mu drogę na światowe salony.

Pierwszą, a zarazem najbardziej zaskakującą nowością w muzyce pana Tobin'a jest pojawienie się żywych instrumentów. Do tej pory mieliśmy do czynienia z samplami. Pociętymi w różny, czasem szaleńczy i wręcz karkołomny sposób. Słychać było echa instrumentów, ale zawsze były to jedynie części czarnych, trzeszczących płyt. Warto wspomnieć, że do współpracy nad swoim szóstym studyjnym krążkiem Amon zaprosił nie byle kogo bo Kronos Quartet. Muzyków znanych ze współpracy z takimi muzykami jak : David Bowie, Dave Matthews czy Tom Waits. Sprawne połączenie ciekawych smyczków z genialnymi rozwiązaniami elektronicznymi daje nam niezapomnianą i zaskakującą mieszankę. Jednak w porównaniu do poprzednich wydawnictw, co jest drugą nazwijmy to 'nowością' , najnowszy krążek jest dużo wolniejszy. Nie czyni go to w żadnym wypadku gorszym, lecz na pewno wyróżnia na tle dokonań z przeszłości. Nie można mówić tu jednak o jakimś spadku formy. Mnóstwo smaczków, które wyłapujemy dopiero przy kolejnych przesłuchaniach, w połączeniu z subtelnymi trzaskami i piskami nie daje pomylić tego artysty z żadnym innym. Klimat całości jest raczej spokojny, choć nie wyciszający, gdyż jak to bywa u Tobina, w każdym dźwięku czai się nutka niepokoju.

Jeżeli chodzi o wydanie, to uważam że można było się bardziej postarać. Nie mówię tutaj o okładce e i poligrafii jako takiej bo te są utrzymane w stylu wcześniejszych dzieł tego muzyka. Chodzi, książeczkę, która jest bardzo cieniutka ( jedynie 4 strony), i dość uboga w treść. Nie zaniża to jednak oceny tego dzieła. Dzieła absolutnie genialnego pod względem muzycznym i klimatycznym.

Ben Westbeech - Welcome To The Best Years Of Your Life (2007)


Na samym początku warto wspomnieć o pochodzeniu pana Westbeecha. Pochodzi on bowiem z legendarnego już za sprawą chociażby Massive Attack czy Portishead, Bristolu. Jednak to jedynie miejsce łączy tych wykonawców, bo muzycznie to dwa kompletnie odmienne bieguny. Multiinstrumentalista ze świetnym muzycznym wyczuciem wypłynął za sprawą puszczonego w eter singla „So Good Today” . Dzieło przewrotne acz spójne. Lekka i niezobowiązująca Największym jej atutem jest radość grania oraz radość słuchania. Raczej do tańca niż do różańca, choć można się przy niej również zadumać.

Pierwsze skrzypce gra tu głos Bena, świetnie pasujący do klimatu nagrań. Całkowicie naturalnie wpada do głowy skojarzenie z Jay Kay'em z grupy Jamiroquai. A i ich muzykę łączy melodyjność i przewrotna wesołość kompozycji. Połączenie wesołego soulu z jazzem, nutką połamanych bitów i absolutnym luzem sprawia że album jest świetną easy-listiningową perełką. Oprócz bujających kompozycji mamy tu co jakiś czas spokojne, rozmarzone przerywniki tlące się z głośników. Warstwa tekstowa jest tu zepchnięta na dalszy plan. Przemyślenia artysty przemieszane z chwytliwymi rytmami dają wspaniałe połączenie. Wydawnictwo, choć nie jest krótkie to mija w okamgnieniu,a nam nie pozostaje nam nic innego jak włączyć ja ponownie, i znów i jeszcze raz. Płyta dzięki swojej nieokiełznanej energii przynosi nam promyk słońca i podmuch ciepłego, letniego powietrza. W sam raz na ponure, zimowe popołudnia.

Okłada świetnie odzwierciedla to co czeka na nas na krążku. Jest kolorowo i pozytywnie. A sam Ben, skromny i tworzący bardziej dla swojej przyjemności niż dla poklasku. Piękny kawałek muzyki przy którym można się poruszać, przytulić czy chociażby utworzyć z niego piękne muzyczne tło.

wtorek, 5 stycznia 2010

Erik Truffaz - Face A Face(2006)


Erik Truffaz od najmłodszych lat zajmował się muzyką. Na początku za sprawa ojca muzyka, później już z własnej woli. Zaczynał od grania muzyki na balach, później gdy pragnął czegoś więcej, podjął studium gry na fortepianie. Doprowadziło go to do jazzowo funkowych składów, w których długo zdobywał doświadczenie by w końcu stworzyć własny zespół. Nie zamykał się na konkretne rodzaje muzyki. Eksperymentował i bawił się, szukając drogi. Ze wspaniałym skutkiem. Ten oto koncert jest w pewien sposób podsumowaniem tego co Erik zebrał na swojej artystycznej drodze. Osobom które nie miały jeszcze nigdy przyjemności zetknięcia się z twórczością pana Truffaza, proponuje owy dwupłytowy album na żywo, jako pewnego rodzaju elementarz. Jako przewodnik po muzyce, ale i klimacie jaki powstaje przy jego nagraniach.

Znajdziemy tu muzykę z kilku różnych szuflad. Trip-hop, hip-hop, ethno, rock progresywny,jazz. Występują również motywy funkowe a nawet reggae. Ciekawe jest to że przy tak dużej różnorodności, całość jest nadal spójna i nie jesteśmy rozpraszani przez ciągłe zmiany gatunków. Niesamowita jest płynność całego przedstawienia, słychać że wszystko zostało przemyślane i dopięte na ostatni guzik Poszczególne gatunki wydają się być zatopione w wolno snującym się, ciepłym strumieniu dźwięków . Oczywiście oprócz tych poszukiwań i odchyleń, mamy tu dużo wspaniałego jazzu. Uwodzicielskie dźwięki trąbki zdają się opowiadać piękną historię. Czasem spokojną i cichą, a innym razem zadziorną. Następuję tu również chwile wyciszenia, w których to jest miejsce na pokaz umiejętności gry na bębnach czy kontrabasie. Koncert ten tworzy w całości świetny klimat, a oklaski i przemowy przypominają nam iż tak świetna muzyka została nagrana na żywo.

Okładka oraz poligrafia starają się oddać klimat który powstał na koncercie poprze zdjęcia z tego wydarzenia, ale tak naprawdę to muzyka jest prawdziwym świadectwem owego wieczoru. Warto zainwestować w to wydawnictwo, iż jest to ponad dwie godziny świetnego, klimatycznego i przewrotnego grania. Muzyka ciepła i bardzo pozytywna. Polecam osobom lubiącym odpocząć przy spokojnej muzyce, oraz oczywiście wszystkim fanom najszlachetniejszego z gatunków, mianowicie jazzu.

The Last Shadow Puppets - The Age of the Understatement(2008)


Jest to płyta która wywarła ogromne wrażenie. Niestety w porównaniu z grupą Alexa Turnera, odegrała ona rolę jedynie na wyspach. I pomimo pierwszych miejsc na angielskich listach, nie doszukuje się tu fenomenu. Przedstawiam poboczny projekt wokalisty Arctic Monkeys oraz głosu grupy The Rascals, Milesa Kane'a. Czy udany to eksperyment? Niestety nie, czy panowie mają zamiar kontynuować swoje dokonania pod szyldem The Last Shadow Puppets ? Niestety tak.

Na pierwszy rzut oka wydawnictwo przedstawia się smakowicie. Chwytliwe melodie w połączeniu z przyjemnym brzmieniem orkiestrowych smyczków i męskiego chóru. Jednak po kilkukrotnym przesłuchaniu, wychodzą wszystkie mankamenty wydawnictwa. Dzieło określona się mianem barokowego pop/rock, czyli połączenie klasycznego gitarowego składu z muzyką klasyczną. I to w sumie jedyny plus, a zarazem jedyny aspekt dla którego płytę warto poznać. Kompozycje są płaskie i szybko się nudzą. Mimo iż panowie większość partii wokalnych wykonują razem to na wierzch wypływa charakterystyczny wokal pana Turnera. Złośliwi nazywają tę płytę: „Arctic Monkeys dla ubogich”. Niestety coś w tym jest. Projekt powstał jako swoista ucieczka od szybkich, rockowych kawałków macierzystych grup, lecz za mało w nim polotu. Proste kompozycje w połączeniu z leniwie snującymi się wokalami i gitarowymi przygrywkami tworzą raczej znikomy klimat. I choć są tu wzniosłe momenty to są one jedynie tchnieniem i pokazują nam jak wspaniale mogła brzmieć płyta.

Okładka również nie niesie za sobą żadnego przesłania. Jest zwyczajnie ładna, i estetyczna lecz artystycznie nijaka podobnie jak muzyczna strona wydawnictwa. W tym przypadku jedynym plusem są chęci. Panowie chcieli dobrze, lecz wyszło tak sobie. Szkoda bo już się przekonaliśmy że panowie mają warsztat i dużo talentu. Zazwyczaj z niego korzystają, lecz nie tym razem.

sobota, 2 stycznia 2010

The Kilimanjaro Darkjazz Ensemble - Here Be Dragons(2009)


Zespół założony przez Jasona Kohnen'a i Gideona Kiers'a powraca. W prawdzie na ich drugi krążek przyszło nam czekać aż 3 lata, jednak muzycy nie marnowali czasu i w pełni przemyśleli i dopracowali swoje najnowsze dzieło. Teraz już w większym składzie, wzbogaconym o wokal, powracają ze świetną kontynuacją debiutu. Wypracowują swój styl i dalej mistrzowsko budują klimat niczym z ciemnych korytarzy opuszczonego zamczyska.


Określenie tych dźwięków mianem jazzu( patrz nazwa zespołu) jest trochę przesadzone. To raczej spokojne ambientowe kolaże podszyte ferią ciemnych barw i doprawione nutką nu jazzu. Wkradają się tu również elementy trip hopu i szeroko pojętej, leniwej muzyki downtempowej. Spokojne klawisze, ciekawe partie trąbki w połączeniu z elektroniką i mrocznym tłem. Wisienką na tym wysublimowanym i nie do końca lekko strawnym torcie jest głos wokalistki. Słodki i miły dla ucha, jest raczej nastawiony na chwilowe odciągnięcie uwagi od meritum dźwięków, niż na jej kompletne zwabienie. Klimat na tym krążku jest przewrotny. Większość czasu to niezobowiązująca muzyka tła która z powodzeniem może tlić się z głośników przy miłych pogawędkach. Lecz nie dajmy się zwieść. Muzycy potrafią pokazać pazur i momentami ze spokoju przechodzimy w niepokój i bardziej agresywne acz klimatyczne trip hopowe granie. By po chwili powrócić do powolnego snucia trąbki. Taka to opowieść. Jeden wspólny, podszyty niepokojem klimat w imperium miłych dla ucha bajek dla niegrzecznych dzieci.


Wspomniałem już że wydawnictwo jest bardzo przemyślane. Tyczy się to również poligrafii utrzymanej w ciemnych pastelowych kolorach. Okładka oddaje klimat, a ponadto wydaje się być hołdem dla nowej jakości jaką wraz ze swoim pięknym głosem do muzyki wniosła wokalistka. Płytę polecam przede wszystkim fanom muzyki pogranicza jazzu i mrocznej elektroniki.